#1
związany spojrzeniem zanim zdążył się obronić
Ciepłe promienie zachodzącego, popołudniowego słońca muskały twarz Jamesa, gdy siedział na niewygodnym, drewnianym taborecie całkowicie zapatrzony w dzieło ciotki Cordelii. Doskonalił swój warsztat od lat, a w przeciągu ostatnich miesięcy był gotów wypruć sobie żyły, by uzyskać najpiękniej kontrastujące ze sobą odcienie błękitu i czerwieni. Jednak nadal uważał, że istniał pewien poziom artyzmu, do którego nie był w stanie sięgnąć choćby opuszkami swoich poplamionych farbą palców. Jego jednocześnie uważne oraz zapatrzone ślepia przesuwały się po ostrych liniach i delikatnych zaokrągleniach. Z jego ust wydobyło się ledwo słyszalne westchnienie, a wraz z nim próbował wyrzucić z siebie ciężar poczucia nieustannej niedoskonałości.
— Jamie? Jamie? — wołała ciotka, wielce niezadowolona, że ten nie zareagował na jej pierwsze wezwanie. Zatrzymała się w progu, od razu karcąc swoim niezadowolonym spojrzeniem blondyna. — James! — pisnęła boleśnie wysoko, a Rutherford, aż wzdrygnął się z wrażenia.
— Tak? — zapytał ożywiony.
— Słuchaj, skarbie, większość ludzi patrzy na moje obrazy jak na zagadkę. Ale ty nie masz ich analizować, tylko masz je p o c z u ć — powiedziała z taką klarownością i jasnością, jakby odpowiadała na pytanie, ile jest dwa plus dwa.
— Łatwo cioci powiedzieć — odpowiedział automatycznie, czego prędko pożałował, widząc ganiące spojrzenie Cordelii.
— James, ja ci dobrze radzę, ale ty nie mów nigdy żadnej kobiecie, że w twoim mniemaniu jest jej z czymś ł a t w o — zasugerowała mu, tym razem przynajmniej, kierując do niego słowa, których sens zrozumiał.
Blondyn przytaknął cioci – nauczony swoim doświadczeniem, że to było dla niego najlepsze rozwiązanie, a Cordelia ponownie zniknęła z jego obrazu.
Miał dwadzieścia osiem wiosen, a nadal życie wymykało mu się przez palce, zanim zdążył uchwycić je pędzlem. Rutherford poczuł mniej niż więcej w swoim życiu i w tym punkcie dopatrywał się własnej ograniczonej perspektywy twórczej. Jak mógł dorównać cioci Cordelii? Jej trzem rozwodom i bólowi po utracie swojej pierwszej miłości? James nie wiedział, co powinien zrobić, żeby p o c z u ć jeszcze więcej, zaznać jeszcze więcej, zrozumieć jeszcze więcej, skoro jego dotychczasowy żywot kręcił się wokół robienia kolorowych drinków i okazjonalnego uchodzenia za artystę. Jak mógł się przebić przez grubą, zimną warstwę lodu, skoro żeby tworzyć – musiał pierw doświadczyć, a żeby doświadczyć – musiał żyć pełnią życia, a żeby żyć pełnią życia – musiał przetrwać... I tym obecnie najdłużej się zajmował – na próbach przetrwania w niesprzyjającej rzeczywistości.
Odpłynął na bliżej nieokreśloną chwilę, przez co znowu został zaskoczony.
— James, pewna klientka jest zainteresowana t w o i m obrazem. Użyj tego swojego wrodzonego uroku, który masz we krwi – głównie po mnie oczywiście. Jak o n a zapragnie tego, co oferujesz, to... Gwarantuję ci, że zaczniesz lepiej rozumieć moje obrazy, chłopcze — powiedziała to tym swoim charakterystycznym tonem, spoglądając na niego zza tych swoich ciemnych oprawek. Naturalnie dla niego zabrzmiało to nie do końca zrozumiale, jednak często tak miewał z Cordelią.
James wiedział jedno.
Brzmiało to jak s z a n s a, którą musiał wykorzystać, kimkolwiek była ta tajemnicza klientka. James podniósł się pośpiesznie z miejsca, aż drewno zaprotestowało pod jego nagłym ruchem, i skierował się długim korytarzem, do głównego pomieszczenia. Rutherford sprzedawał już swoje obrazy, ale głównie za marne grosze. Jednocześnie doskonale rozumiał, jak działa świat – gdy jedna starsza filantropka zakupi jego dzieło i przy okazji szepnie o nim dobre słowo kilku swoim przyjaciółkom od brydża, to nagle nie będzie musiał martwić się o opłacenie czynszu przez najbliższe trzy miesiące, co przysporzy mu więcej czasu na pracę twórczą, a nie tylko na przetrwanie.
Pojawiwszy się w głównym holu, James wyszukiwał swoim czujnym wzrokiem pomarszczonej twarzy kobiety w płaszczu z prawdziwej skóry, szerokim kapeluszu i z papierosem dzierżonym w dłoni, jednak nie odnalazł jej. Natrafił na filigranową blondynkę, której zarys sylwetki nie wskazywał na wiek zbliżony do ciotki. Jednak pierwsze wrażenia także bywają złudne, więc James wstrzymał się z oceną potencjalnej klientki do momentu dostrzeżenia jej twarzy.
— Dzień dobry — zapowiedział się, podchodząc nieco bliżej, by nie wzbudzić w niej niepotrzebnego lęku. W międzyczasie rzucił jeszcze wzrokiem na obraz, przy którym stała kobieta. James zatrzymał się pół kroku za nią, zerkając na s w o j e dzieło, a kąciki jego ust delikatnie drgnęły ku górze.
Jeden z moich ulubionych.
— Malowałem go o świcie, kiedy światło było najpiękniejsze. Widzi pani te refleksy na wodzie? — zapytał, a jego lewa ręka wysunęła się do przodu, blisko mijając jej ramię i zatrzymując się swoimi opuszkami tuż przed opisywanym przez niego miejscem na obrazie. — To efekt, którego nie da się odtworzyć ze zdjęcia – trzeba być tam, p o c z u ć tę chwilę.
Wyglądało na świetnie przemyślaną reklamę, jednak w swoich słowach James brzmiał prawdziwie, gdyż sam pamiętał tamten moment, ten poranek, gdy zachwycał się obrazem, którego doświadczyło jego spojrzenie i który koniecznie musiał spróbować przełożyć na tworzony przez siebie obraz.
Po tej krótkiej chwili zapomnienia jego jasne, rozmarzone błękitne spojrzenie odnalazło jej oblicze, natychmiast zyskując na ostrości. Nie znał tych wyrazistych rysów twarzy, jednak jakby jego umysł gdzieś w swoich odmętach pod tymi licznymi pracami, trzymał gdzieś obraz t y c h oczu, w których światło załamywało się inaczej niż we wszystkich innych. Na jego twarz wkroczyło zastanowienie w postaci zmarszczonych brwi, a usta rozchyliły się minimalnie, jakby jego ciało próbowało wyrzucić z siebie jej imię. Jednak umysł jeszcze nie przerzucił tej całej góry portretów kobiet, które zdołał namalować w swoim życiu.
— Czuję się, jakby ktoś właśnie wlał do mojej palety kolor, o którego istnieniu zapomniałem... — rozmawiasz z człowiekiem, a nie obrazem, ogarnij. — Przepraszam, dobrze kojarzę... Maude? — zapytał niepewnie, skołowany pomiędzy pewnością, że w kobiecie było c o ś niesamowicie znajomego.
Czy może wszechświat maluje nasze ścieżki niewidzialnym pędzlem?
maude murphy