

Całe mieszkanie zajebane w dramatach.
Mój ojciec nie żyje.
Ponoć istniał czas, gdy były tylko we dwie — ona i mama. Ophelia pamięta z niego jedynie przebłyski; niewielki pokoik, a w nim ulubione zabawki, kanapę, która służyła mamie jako sypialnia i pluszowy piesek, ochrzczony jako Hau-Hau, którego dostała od nowego przyjaciela mamy.
Pierwszym prawdziwym wspomnieniem jest czas, w którym Billy przyszedł na świat. Strasznie się wydzierał, jakby żadne łóżeczko nie mogło być wygodniejsze od brzuszka mamy. (Nie było.) Wszyscy próbowali — mama śpiewała mu kołysanki, tata (tata Billy'ego, jeszcze-nie-jej) przytulał go do gołej skóry, bo w której książce przeczytał, że małe dzieci tego potrzebują. Nic nie pomagało.
Dopiero gdy Elia — niewyspana od tego ciągłego, płaczącego kosmity, który najechał jej domek — podmaszerowała do jego łóżeczka i wrzuciła mu swojego Hau-Hau, Billy się uspokoił. Spojrzała w jego duże, zaciekawione oczy i dotarły do niej w końcu słowa, które słyszała od miesięcy. Jesteś starszą siostrą. To duża odpowiedzialność.
Od tamtej pory traktowała to zadanie z należytą powagą.
Mama i tata Billy'ego kochali się jedną z tych miłości, które powinny istnieć jedynie w filmach — w przeciwnym razie zwykłych śmiertelników wpędzić mogą w kompleksy. Ophelia dorastała w przeświadczeniu, że taka miłość jest standardem. Miłość, którą widziała w skradzionych nad kuchennym blatem pocałunkach i w tym, że zawsze trzymali się za ręce, jakby ich złączenie było dla nich naturalnym stanem. Tak różni, a tacy dopasowani — ona; aktorka, a on; człowiek, który nie może mówić o swojej pracy. W przeciwnym wypadku musiałby cię zabić. Z tej wielkiej miłości pojawił się Billy, potem Lenny. I chociaż pewnego dnia tato Billy'ego i Lenny stał się również jej tatą — a ona nigdy nie czuła się przez niego mniej kochana niż reszta — to zawsze wiedziała, że oni są zrodzeni z miłości, a ona z błędów młodości matki.
A te cholerne, blond włosy, wcale nie pomagały.
Gdyby nie one, byłaby skórą zdjętą z matki. Wszyscy tak mówili. Ciągle. Nieustannie.
O, Elia, gdyby nie te włosy—
Billy urodził się z ciemnymi kudłami. Lenny zawsze miała śliczne, ciemne loczki — zupełnie jak mama — i zielone oczy po tacie. Jedno spojrzenie na ich i wszyscy wiedzieli, że są rodziną. Elia odstawała ze swoimi blond włosami jak wypożyczona na jeden dzień kuzynka. Jednego dnia kupiła więc najtańszą farbę w drogerii i zrobiła istny Armagedon na swojej głowie. Był to pierwszy raz, gdy użyła farby do wyrażenia swoich emocji. Mama musiała ją zrozumieć, bo nie krzyczała — chociaż ona rzadko krzyczała, była irytująco wyrozumiała — zamiast tego zabrała ją do fryzjera i obiecała zabierać ją tak długo, jak długo Elia będzie czuła potrzebę. Od tamtej pory jej włosy są zawsze ciemne i nikt więcej nie posądził jej o dalekie pokrewieństwo z żadnym Vandenbergiem.
Każdy w tej rodzinie wyrażał emocje na swój osobliwy sposób. Tato poprzez gesty, mama poprzez dramatyczne monologi, Billy nagle i gwałtownie, Lenny cicho w swojej głowie, a Elia—
Elia malowała. Malowała od kiedy tylko potrafiła włożyć rączkę do wiaderka z farbką i odbić ją na białej ścianie pokoju. Malowała w domu, w przedszkolu, w szkole, w autobusie, w parku. Malowała na studiach, wybierając na kierunek historię sztuki, bo miała szczęście dorastać w domu, gdzie była to ceniona forma ekspresji i planu na życie. Miała nieśmiały plan, aby odtworzyć sukces matki. Podbić może niekoniecznie Broadway, ale do MET nie było przecież od niego tak daleko. Nie miała wprawdzie jej charyzmy i pewności siebie, ale mogła ukryć się za płótnem i pozwolić, aby to ono przemawiało za nią. Taki był plan, ale życie zweryfikowało.
Była już na drugim roku, gdy Billy dostał stypendium. Okazja życia, mówili wszyscy, a ona widziała na twarzy brata cień niepewności. Nie był skałą, tytanem nieprzeżartych emocji, jak ich tato — jego wylewały się z każdej mikro-ekspresji. A ona potrafiła czytać z nich jak z nut. Wiedziała, że chciał jechać; wiedziała też, że się bał. Że obleci cykorem i zostanie w Nowym Jorku, gdzie możliwości dla hokeisty było niewiele — a na pewno nie tyle, ile w Toronto.
Dlatego skłamała, że nie podoba jej się na SVA i chciałaby się przenieść do Toronto. Wszyscy uwierzyli; tylko tato nie, ale nic nie powiedział. Wieczorem po prostu przyniósł jej kakao i siedzieli obok siebie, oglądając stare powtórki Scooby Doo.
Toronto było... zimne. Dziwne. Nieznajome. Klaustrofobiczne w porównaniu z Nowym Jorkiem, a jednocześnie przerażająco puste. Kiedyś otoczona była nieustanną opieką rodziców, ciepłem wujka, znajomych i przyjaciół, a tutaj była tylko ona i Billy. Żadnych znajomości, które mogłyby pomóc jej w karierze — jedynie ogłoszenie na Instagramie, że w The Painted Lady szukają barmanki. (Doświadczenie preferowane, ale nie jest wymagane.) Poznała na uniwersytecie nowych znajomych, odkryła artystyczny półświatek Kanady i zagrzała w nim swoje miejsce, ale nigdy nie potrafiła wyobrazić sobie tego miasta, gdy myślała o domu. Tęskniła za melodyjnym głosem matki, za ciężarem ręki ojca na ramieniu, za zapachem musaki wujka i śmiechem młodszej siostry. Czasami w tęsknocie obwiniała za swoją decyzję brata — rzucała wtedy wściekła w jego brudnymi skarpetkami i z wredną satysfakcją otwierała przy nim czekoladowego batonika. Innym razem siadała obok niego bez słowa na kanapie i pytała, czy nie chce obejrzeć z nią Scooby Doo.
Zawsze się zgadzał.
Czasami, gdy patrzyła na niego kątem oka, wyglądał jak tata.
Nie z powodu obecnego właściciela, a poprzedniego — pachnie jak dom. Jak tata. Otula się nią jak kocem i zasypia na kanapie.
Zabrała ze sobą Hau-Hau.
Pilnie go strzeże w swoim pokoju, pozwalając Billy'emu go pożyczyć tylko pod warunkiem, że jest umierająco chory. Taka sytuacja jeszcze nie miała miejsca.
Uwielbia kwaśny smak.
Ma to po mamie; im bardziej kwaśne, tym lepsze. Mogłaby zjeść cytrynę jak jabłko i nie skrzywić się ani razu.
Jej najsłynniejszą serią obrazów są tinderowe dick-picki.
Wpadła na ten pomysł, gdy dostała trzeciego z rzędu. Przerabiała je na abstrakcyjne kształty w abstrakcyjnych kompozycjach i podpisywała imieniem właściciela - "John. Lubi grać w piłkę, gorące kobiety i jeszcze gorętsze jedzenie." Próbowała wrzucać je na Instagrama, ale za każdym razem były banowane.
Jest strasznie przesądna.
Ma to po wujku chrzestnym. Zawsze odpuka w niemalowane drewno, przerzuci sól przez lewe ramie czy będzie trzymać (dosłownie) kciuki cały mecz brata. Nie po to, żeby wygrał — żeby wrócił cały.
Ukradła połowę szafy matki.
Ubiera się w rzeczy z lat 70. i 80. Autentyczne, znoszone i przede wszystkim wciąż aktywnie poszukiwane przez jej matkę. Przez telefon zawsze kłamie, że nie widziała wcale jej sukienki. (Billy i tak donosi mamie prawdę.)