
Pochłonięty obowiązkami zawodowymi, notorycznie zapomina o płaceni rachunków na czas.
Toronto, miasto wielu kontrastów, które znałem do podszewki. Stalowe szkielety wieżowców wyrastają z ziemi jak palce bóstwa, które to nie zna miłosierdzia. W cieniu tego molocha dorastałem. Orien Halcroft, chłopiec o zbyt bystrym spojrzeniu jak na swój wiek i twarzy, która za wcześnie utraciła dziecięcy spokój. Od zawsze wiedziałem, że nie będzie mi dane być jednym z tych beztroskich, śmiejących się w kałużach dzieci. Mój świat był chłodny, analityczny, podszyty melancholią.
Z dzieciństwa pamiętam przede wszystkim moją siostrę, Molly. Była moim jedynym towarzyszem w labiryncie milczących korytarzy naszego rodzinnego domu. Zawsze głośniejsza, bardziej wyrazista, jak płomień przy moim wewnętrznym chłodzie. Ale nawet płomień można ugasić; Molly wyszła za mąż za człowieka, którego życie toczyło się między butelką a wrzaskiem. Odeszła, jakby chciała zetrzeć wspólne wspomnienia, a wraz z nią zniknął cień dziecięcej beztroski.
Kiedy dostałem stypendium równoznaczne z jedyną szansą na rozpoczęcie medycznej kariery, rzuciłem się w naukę, jak przystało na człowieka desperacko łaknącego sensu życia. Chciałem być najlepszy, może po to, by ktoś w końcu mnie zauważył, może po to, by ukoić ciszę po Molly. Perfekcjonizm stał się moją religią, a chłodne opanowanie, modlitwą. Uniwersytet w Toronto był dla mnie miejscem transformacji, tu porzuciłem chłopca, którym byłem, i zacząłem budować mężczyznę, którym miałem się stać.
To właśnie wtedy, wśród szelestu akademickich skryptów i zapachu szpitalnych korytarzy, pojawiła się ona. Malarka; eteryczna, roztrzepana, z uśmiechem jak promień słońca przed burzą. Nigdy niczego nie udawała. Jej śmiech, nieprzyzwoicie głośny, był jak pęknięcie na moim lustrze – przypominał, że jestem żywy. Związek z nią był jak wędrówka przez sen — piękny, niepewny, przepełniony kolorem.
A potem przyszło to jedno słowo: ciąża. Miałem być ojcem. Nieplanowanym, niepewnym, zagubionym. Wszystko zaczęło pękać. Ona wyjechała do Stanów, a córkę zabrała ze sobą. Od tej pory widywałem ją tylko od święta; jak cień przeszłości, który zjawiał się i znikał. Miałem żal, ale też poczucie, że może tak było lepiej. Rzuciłem się w wir pracy - rozpocząłem staż w szpitalu w Toronto starając się zagłuszyć ból obowiązkiem.
Kiedyś wierzyłem, że miłość przychodzi raz. Ale życie nie słucha naszych planów. Poznałem kolejną kobietę-zupełnie inną. Zwyczajną, wręcz przeciętną. Nie miała głosu jak z musicalu ani spojrzenia godnego filmowej bohaterki. Ale miała ciepło. Była jak herbata o poranku po bezsennej nocy. Pobraliśmy się, rozwiedliśmy, a potem znów wracała. I znowu odchodziła. Jak przypływ; niosła ukojenie i chaos zarazem. Nie potrafiłem jej zatrzymać. Może nie chciałem. Może bałem się, że jeśli zostanie na dobre, to wszystko znów się rozpadnie.
Została praca. I ona stała się moim światem. Praca onkologa uczy pokory; daje siłę, ale też wysysa duszę. Ratowałem życie innych, nie potrafiąc uratować własnego. I wtedy; jakby przeznaczenie upomniało się o mnie, wróciła moja córka. Zmęczona Ameryką, sztuką i matką, która była marzeniem, ale nie ostoją. Zamieszkała ze mną. Nagle miałem w domu nieznajomą, która miała moje oczy. I zacząłem się bać. Bać, że znów zawiodę. Że nie sprostam.