Mama, I'm coming home
i could be right, i could be wrong. it hurts so bad, it's been so long
STATUS: AKTUALNE | 24/09

 
 
1999 rok. Bari, Włochy.
Popołudniowe słońce paliło kamienie, a bijący z nich żar uderzał w nozdrza. Bazar w Bari dudnił gwarem handlarzy, szelestem banknotów i sykliwym nawoływaniem kobiet. W powietrzu unosiła się ciężka woń oliwek, sera, ryb i kurzu, który przylepiał się do skóry niczym lepka mgła. W tłumie przemykających cieni  Giulia dostrzegła jego.
Chłopiec - chudy jak trzcina, z włosami sklejającymi się w strąki, o oczach ciemnych jak smoła. Drżał, a całe jego ciało wyrażało głód i desperacja. Osiem lat życia, a w dłoniach niepewność i bochenek chleba, wykradziony z obcego stoiska. Sprzedawca, z twarzą czerwoną od gniewu, już nabierał powietrza, gotów wykrzyczeć z wściekłości i wymierzyć karę. Najpewniej cielesną, publiczną, pełną upokorzenia, która odcisnęłaby piętno w dziecku na zawsze.
Ciemnowłosa zatrzymała go spojrzeniem. Nie potrzebowała słów. Sprzedawca zamilkł, jakby ktoś zamknął mu usta dłonią niewidzialnej siły.
Dłoń Giulii opadła na ramię dziecka. Poczuła, że napina się - nie jak człowiek, lecz jak spłoszone zwierzę, które wciąż szuka drogi ucieczki. Chciał biec, ale jego nogi zdradziły go - skamieniały pod ciężarem jej obecności.
Nie znalazł w jej spojrzeniu gniewu. Nie znalazł pogardy. Znalazł coś znacznie bardziej przerażającego, a jednocześnie najłagodniejszego, co mogło go spotkać - zrozumienie.
— Ten chleb jest na mój rachunek — Powiedziała cicho.
Tamten moment był początkiem. Nie wiedziała jeszcze czego, ale poczuła, że los zadrwił z niej w sposób wyjątkowo przewrotny: wśród chaosu bazaru podsunął jej w ręce coś kruchego i nieoswojonego. Chłopiec nie miał nazwiska, nie miał domu, nie miał przyszłości. Jego dzieciństwo rozpisane było na zimnych kamieniach ulic, na odpadkach z restauracyjnych kontenerów, na strachu, który zagłuszał głód. Patrzyła na niego nie jak na ciężar, lecz jak na dar. Brudny, nieoszlifowany, okrutny dar losu - a jednak był tym, który miał wypełnić pustkę. Nie tęskniła za Paolem, nie tęskniła za dawnym życiem, które już dawno spaliła w ciszy jednej nocy. Tęskniła za kimś, kogo mogłaby kochać bez krwi na rękach i bez wstydu w sercu.
Adopcja była drogą przez ogień. Papierów było za dużo, pytań jeszcze więcej. Urzędnicy nie ufali jej nazwisku, a rodzina Caravelli szeptała, że Giulia igra z losem; że próbuje zasłonić dzieckiem własne winy. Ale ona była kobietą, która od zawsze kroczyła krawędzią. Miała determinację i charyzmę, które w końcu kruszyły każdy mur. W końcu w papierach chłopiec stał się jej synem. A w jej sercu był nim od pierwszej nocy, gdy zasnął na kanapie, skulony jak pisklę, a ona czuwała nad nim niczym strażniczka – by nic nie zmąciło jego snu. Dorastał pod jej okiem. Uczyła go wszystkiego, co sama znała: prostych potraw, kroków tańca, cierpliwego milczenia. Pokazywała, jak czytać ludzi po spojrzeniu, jak wyprzedzać ich zamiary, jak nie ufać słowom, a tylko gestom. Był nie tylko jej dzieckiem, ale i uczniem. A ona wiedziała jedno - wychowana w cieniu Sacra Corona Unita - że niektóre ścieżki zawsze wracają do punktu wyjścia. Bari w końcu się o niego upomni.
Chłopiec dorósł i dokonał wyboru. Sacra Corona Unita która biła w nim z siłą przeznaczenia. Stał się jednym z nich - młodym, ambitnym, lojalnym wobec zasad i, nade wszystko, wobec matki. Jak zwykł powtarzać, jego życie, lojalność i miłość były spłatą długu za kawałek chleba, który kiedyś uratował jego istnienie.
Gdy Giulia wyjechała do Toronto, chłopiec pozostał w Bari. Dzieliły ich tysiące kilometrów, lecz więź między nimi nie znała granic ani czasu. Rozmawiali krótko i rzadko, zważając na zagrożenia płynące z życia, które oboje wiedli. Od czasu do czasu przysyłał jej zdjęcie - a ona chowała je w skórzanym notesie tak, jak przechowuje się relikwie.