42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Nic nie powiedział, ale w zasadzie tańczenie z nią było jedną z najtrudniejszych rzeczy jakie robił w życiu. Operacja na otwartym sercu była łatwiejsza. Bo na tym się znał, a w tym momencie, kiedy trzymał ją w ramionach, kiedy uderzał go jej zapach i ciepło oddechu na pliczku, a potem szyi, gdy stali zdecydowanie za blisko siebie, było czymś czego nie znał zupełnie. Wkraczanie na nieznane tereny, odkrywanie granic, które w tej jednej chwili nie były do końca jasne, bo skryte pod tą całą szopką. Nie wiedział na ile może sobie pozwolić, co powinien zrobić, a czego kategorycznie nie.
Od śmierci Rose, Wyatt nie był z żadną kobietą tak blisko, w ogóle o tym nie myślał, do tej pory, kiedy przez kark nie przeszedł mu przyjemny dreszcz spowodowany jej dotykiem. Tylko, że to była Daisy, a to jakby komplikowało sprawę. A może ją ułatwiało? Sam nie mógł tego rozgryźć, nie mógł do tego dojść. Gdzieś tam w środku czuł, że Sophie byłaby najszczęśliwsza na świecie gdyby zaprosił jej ciocię na prawdziwą randkę. Była na etapie księżniczek, a Daisy właśnie była dla niej jak najpiękniejsza z nich, a jej tatuś przecież mógł być jej księciem.
Tylko, że Wyatt czuł, że Daisy nie widziała w nim żadnego księcia, a raczej szwagra, za którym delikatnie mówiąc nie przepadała.
Nie odpowiedział na jej pytanie, bo już była za późno, już przechylił ją do tyłu, a jacyś staruszkowie nawet zaczęli klaskać. Jakby oglądali właśnie jakieś ładne przedstawienie.
Wyatt spojrzał w oczy Daisy, i chyba trzymał ją tak odrobinę dłużej niż powinien, i chyba też odrobinę za długo patrzył jej w oczy. Odruchowo liczył uderzenia swojego serca, przyspieszyło. Nie powinno.
Kiedy się odsunęła, poczuł się odrobinę pewniej, czuł nawet, że puls mu zwolnił. Skinął głową na jej słowa.
- Na pewno będę - rzucił cicho, nie zawiódł by Sophie. Zawodził. Starał się, a potem i tak zawodził. Ale nie tylko ją. Czasami czuł, że zawodzi cały świat i tylko na Oddziale doświadczał tego, że może jednak nie zawsze tak jest. Bo może czasem ratował ludzkie życie?
Patrzył na jej plecy, kiedy ruszyła do jego dziadka, przez chwilę, ale w końcu też zrobił kilka kroków w ich kierunku.
Słuchał jej opowieści o tym warkoczyku, nie za bardzo skupiał się na tym co mówiła Daisy, bardziej na tonie jej głosu, na tym, jaka w tej rozmowie była naturalna. Jak urzekała wszystkich naokoło, włącznie z nim. Aż odrobinę go to zmieszało. Nie znał jej od tej strony, a najgorsze jest to, że Daisy mu się całkiem od niej podobała. Bez-sen-su.
- Tak. Sophie sama chciała warkocz, taki jak zaplata jej... mamusia - ciocia, powiedziała mu wtedy rezolutnie, że chce taki sam warkocz jak zaplata ciocia i nie znosiła żadnych sprzeciwów. A Wyatt mimo, że nigdy w życiu nie robił warkocza, to się go nauczył. Dla Sophie.
Dla Sophie zrobiłby wszystko i wiedział, że Daisy też, patrzył na jej twarz z profilu. Na ten uśmiech, nie do końca wiedział, czy każdy jeden jest udawany, chciał wierzyć, że może nie.
Kiedy powiedziała, że powinni jechać po Sophie, to od razu skinął głową.
- Tak, dziadku musimy już iść - powiedział. Pożegnali się i Wyatt i Daisy ruszyli do wyjścia, ale Wyatt nie odważył się już trzymać jej za rękę.
Dla niego to też było za dużo.
Nie chodziło wcale o to, że Daisy udawała Rose, bardziej o to, że patrzył na nią tak jak na Rose. Nie, zupełnie inaczej, ale wciąż tak, jak nie powinien.


Ruszyli do auta, ale po drodze zadzwonił telefon Wyatta, zerknął na wyświetlacz.
- Przperaszam cię Daisy, to ważne - rzucił tylko i odsunął się na kilka kroków, żeby odebrać. To była krótka rozmowa. Ale zanim skończył byli już przy samochodzie, a Wyatt otworzył Daisy drzwi.
Gdy już sam usiadł za kierownicą, to odezwał się.
- Dzwoniła Olivia, zapytała czy może zabrać Sophie do siebie na nocowankę, bo obiecała jej wieczór z bajkami. Ale jutro jest to przedstawienie, powiedziałem jej, że do niej zaraz oddzwonisz - Wyatt nie wiedział dlaczego Olivia dzwoni do niego z tym pytaniem, przecież to i tak zawsze decyzję podejmowała Daisy. Chociaż... on dzisiaj dzwonił do opiekunki, na tak, było to logiczne. I tak jednak wolał, żeby Daisy miała tutaj ostatnie słowo.
- Możesz? - zapytał i podał jej swój odblokowany telefon. Zapiął pas i odpalił samochód.


Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Sama nie wiedziała kim on dla niej był, a co ważniejsze kim ona chciała być dla niego.
Tona żalu, niewypowiedzianych nigdy na głos pretensji, to, jak po wypadku zaklinając rzeczywistość żałowała, że po kłótni to nie on wyszedł z domu, a nie Rose… To nie Wyatt wsiadł wtedy do tego przeklętego samochodu. Czasami patrząc na niego, obserwując jak ważny był dla Sophie miała ochotę po prostu podejść i go przeprosić, za to wszystko, co zdążyła pomyśleć, a co wykraczało poza wszelkie granice jakiejkolwiek przyzwoitości. Sama dziwiła się sobie — osobie, którą próbowała, starała się być, tą dobrą, ciepłą, że kiedykolwiek mogła komukolwiek życzyć tak źle i chciała się do tego przyznać przed nim, a jednocześnie… Nie nienawidziła go. Próbowała, chciała, ale nie potrafiła. Nie rozumiała swoich własnych uczuć w stosunku do niego, a to z kolei skutkowało tym, że była bardziej podejrzliwa, bardziej ostrożna w kontaktach. Zasłaniała się wszystkim, co możliwe — troską o siostrzenicę, problemami z brakiem możliwości przejścia własnej żałoby, czy zmianą jej całego życia, bo nawet jeśli wcześniej tlił się w niej cień sympatii, tak po wypadku, po tych latach, gdy przygniatał ją ciężar rodzicielstwa o które się nie prosiła… Nie wiedziała co chciała, co miała, co powinna robić… Jednocześnie była boleśnie świadoma faktu, że Wyatt zawsze będzie obecny w jej życiu. Przez Sophie…
Chciała jak najszybciej wrócić do domu.
Zerwać z siebie tą sukienkę, zalać gorącą wodą z prysznicowej słuchawki wszelkie wyrzuty sumienia, zjeść jedno z wielu ciastek, które upiekła razem z Sophie by zagłuszyć powracające wspomnienia… Bo nawet, gdy już opuścili budynek i ruszyli w stronę auta to blondynka ciągle czuła na sobie ciepło jego dotyku. Jakby przykleiło się ono do jej skóry, wypaliło na niej. Nie chciała nic mówić. Po prostu powinien ją odwieźć, nie wracać do tego, co się wydarzyło i nigdy nie prosić by zrobiła coś takiego ponownie. Nigdy więcej, nie mogła. To było… Nie niewłaściwe, ale tak trudne do zdefiniowania…
Spojrzała na niego dopiero, gdy wspomniał o pięciolatce oraz o pomyśle jej opiekunki.
To nie był dobry pomysł.
Sophie rano powinna być wyspana, ze swoją rutyną… Zapakowałyby ciasteczka i przewiozły do przedszkola, pomagałaby wszystko zorganizować, ozdabiać, a na koniec z dumą opowiadać, że jest współorganizatorką, nawet jeśli sama nie do końca rozumiała znaczenie tych słów. Nocowanie w środku tygodnia nie było wskazane i Daisy nie raz o tym małej opowiadała, argumentowała punkt po punkcie dlaczego, jednak… Wiedziała, jak Sophie uwielbiała Olivie, wiedziała, że była bezpieczna, że chciała iść, a może… Po tych wszystkich dzisiejszych emocjach i Daisy należała się chwila samotności i spokoju.
Wybrała numer i po chwili rozmowy, a może raczej dokładnych instrukcjach ile Sophie ma myć zęby, czego nie może jeść na kolację i o tym, że jedna bajka będzie wystarczająca rozłączyła się odkładając telefon Wyatta na miejsce na desce rozdzielczej.
— Cieszę się, że Sophie tak uwielbia Olivię… Choć zdecydowanie nie potrzebujemy tak często jej wsparcia — zmiana tematu, bezpieczniejsza opcja.
Nie będzie wracała do tego, co było, co właśnie niemalże się wydarzyło, do spojrzeń, dotyku, nie… STOP! Wpatrywała się przez chwilę w drogę aż w końcu, jakby przypominając sobie o czymś obróciła się w jego stronę przechylając lekko głowę.
— Masz chwilę teraz? Czy musisz wracać do szpitala? — to powinno być pytanie retoryczne, powinna odpuścić, nie proponować mu ani jednej sekundy dłużej w swoim towarzystwie. — Chodzi mi o to, że już jakiś czas temu myślałam o przesunięciu komody w pokoju Sophie. Ona ostatnio strasznie dużo rysuje i chciałam zrobić jej miejsce na małe biurko, ale sama nie dałam rady tego nawet pchnąć, myślałam, że poproszę o pomoc sąsiada, ale…. Jeśli masz chwilę by wejść — zapytała spokojnym tonem głosu. Była mistrzynią duszenia wszystkiego w sobie, każdej emocji, każdej niepewności, która w niej się zasiała, każdego drżenia wywołanego przez jego spojrzenia. To nie miało znaczenia, nie mogło mieć, a Sophie… Była najważniejsza i jak już Daisy miała spędzić samotny wieczór, to mogła chociaż poskręcać małe, różowe biurko, które stało w jej sypialni w kartonie, ale by to zrobić potrzebowała miejsca — i pomocy Wyatta.
— Ratowanie ludzkiego życia jest ważniejsze i jak coś to spokojnie, poradzę sobie. Ale miałaby ogromną niespodziankę — dodała uśmiechając się lekko.
— Czasami mam wrażenie, że za bardzo ją rozpieszczamy, ale z drugiej… Chyba nigdy nie będziemy w stanie jej wystarczająco t e g o wynagrodzić — westchnęła ciężko odwracając od niego swój wzrok. Nie było możliwości by mała kiedykolwiek zapomniała o swojej mamie. Daisy ciągle pielęgnowała w niej tą pamięć, ale życie toczyło się nadal i wszyscy powinni ruszyć do przodu… Nawet Wyatt… Czasem blondynka myślała, że może, gdyby się zakochał to zostawiłby w końcu ten szpital i został pełnoetapowym ojcem? A może zapomniałby o małej całkiem? Ale powinien, należało mu się, by ruszyć dalej i budować swoje życie… Mimo całej swojej niechęci, życzyła mu dobrze, choć na samo wyobrażenie jego z inną kobietą… Oblewała ją reakcja, której kompletnie nie rozumiała.


Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

A jeszcze kilka dni temu to było takie proste. Wyatt był tragicznym ojcem, a Daisy była dobrą ciocią, nie potrzebowali niczego więcej, bo właściwie wszystko, co między nimi było opierało się wyłącznie na małej Sophie. Nie było jakiś niedomówień, nie było ukradkowych spojrzeń, i tych za długich prosto w oczy. Ale chyba dzisiaj Ward tą swoją niedorzeczną prośbą, sprowadził to na jakieś inne tory. Tylko, że wciąż nie wiedział, czy złe, czy może lepsze?
Inne, na ten moment to było dobre słowo.
Prowadził i naprawdę próbował skupić się na drodze, ale wciąż kątem oka zerkał na Daisy, przysłuchiwał się jej rozmowie z Olivią, wiedział, że mimo wszystko ona też nigdy nie umie odmówić małej Sophie, już ją sobie wyobraził, z tymi iskierkami w oczach, jak prosi ją przez telefon, żeby pozwoliła jej nocować u opiekunki. Uśmiechnął się delikatnie, kiedy postawiła warunek, że tylko jedna bajka. On by tego nie potrafił, nigdy nie był dobry w zasadach, chociaż w szpitalu przecież przestrzegał każdej jednej, a jeśli chodziło o jego córkę, to wystarczyło jedno jej spojrzenie, żeby pozwolić jej na wszystko. W takich momentach był pewny, że dobrze, że Sophie ma Daisy, bo gdyby on ją wychowywał to wyrosłaby na okropnie rozpieszczoną córeczkę tatusia.
- Dobrze jest mieć jeszcze kogoś zaufanego Daisy - odpowiedział spokojnie na jej słowa na temat Olivii - zresztą ona sobie tak dorabia, bo chce iść na studia medyczne, to dobra dziewczyna i traktuje Sophie jak siostrę - Wyatt czasem myślał o tym, że kiedy Sophie przyszła na świat, to od razu wiedzieli z Rose, że będzie miała rodzeństwo. Może dlatego nie miał nic przeciwko jej relacji z opiekunką, zresztą rozmawiał z nią, wiedział, że przy niej Sophie nic nie grozi. Nie wybrałby dla niej złej opiekunki, takiej która całe dnie siedzi na telefonie, albo zaprasza chłopaków, Olivia miała podejście do dzieci, uważał, że skończy na pediatrii.
Kiedy Daisy odłożyła telefon, to prawie od razu zawibrował, a na wyświetlaczu pokazał się napis - Dyrektor. Wyatt nawet po niego nie sięgnął. Wiedział o co chodzi, z Oddziału dzwonili z zupełnie innego numeru.
- Mam czas - odpowiedział od razu na pytanie blondynki, chyba dlatego, że rozproszyły go te myśli o pogadance z dyrektorem. A może dlatego, że rzeczywiście dzisiaj go miał?
- Dyżur mam dopiero pojutrze, czterdzieści osiem godzin, a potem wolny weekend - powiedział, jakby wyuczył się tego na pamięć. Całego planu swoich dyżurów, całego planu Sophie i jeszcze wszystkich jej zajęć dodatkowych, bo raz w tygodniu obiecał jej też basen. Tak właściwie było.
Słuchał słów Daisy z lekko zmarszczonymi brwiami, dokładnie wiedział która to komoda. Skinął głową.
- Może też powinienem pomyśleć o biurku... U mnie wymalowała całą ścianę - roześmiał się i nawet na chwilę zwrócił ku niej twarz. Na jej kolejne słowa jedna z jego brwi momentalnie podskoczyła ku górze. Czyli szpital tez może być ważny?
- Akurat wszystkie życia na dzisiaj są już chyba uratowane - dodał, znowu z uśmiechem. Nawet sobie umiał z tego zażartować, bo w zasadzie to się zdziwił, że Daisy coś takiego powiedziała. Przecież zawsze wytykała mu, że szpital jest najważniejszy. Nie powiedziała nigdy, że jego praca też jest ważna, że w ogóle, polega właśnie, na ratowaniu życia. Do dzisiaj.
Zamyślił się nad tym co powiedziała później, chwilę milczał, skupiając spojrzenie jedynie na drodze, która ginęła pod kołami samochodu. Daisy miała rację, bo nigdy nie wynagrodzą Sophie braku matki, nie ważne co by zrobili, razem, czy osobno, ale to chyba... nie na tym miało polegać.
- Daisy... - zaczął, akurat w momencie, w którym parkował auto na jej podjeździe - tu nie chodzi o to, żeby jej to wynagrodzić, bardziej może o to, żeby Sophie była po prostu szczęśliwa, miała dobre dzieciństwo. No i ma, bo ma Ciebie. Ja myślę, że niczego jej nie brakuje, no może oprócz tego biurka - powiedział te słowa patrząc jej w oczy, bo Wyatt po prostu to czuł, że może i Sophie straciła mamę, ale dzięki Daisy nie odczuwała tego braku, dzięki Daisy miała naprawdę dobre dzieciństwo. Nigdy nie zdoła się jej za to odwdzięczyć, ale może uśmiech tej małej dziewczynki chociaż odrobinę jej to wynagradzał? Taką miał nadzieję.
Jeszcze przez moment patrzył na jej twarz, ale w końcu zgasił silnik i wysiadł z auta, pozwolił jej na chwilę spokoju, z tymi jego słowami, które wciąż jakby wisiały w powietrzu, do obszedł samochód dość powoli i otworzył jej drzwi. Wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej wysiąść, bo jednak jego samochód miał dość wysoki próg.

Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Dobrze jest mieć kogoś zaufanego.
Jego słowa przez dłuższą chwilę odbijały się w jej głowie. Jakby zaczynały ciążyć, bo Daisy — w tej swojej niezależności i niebywałej samodzielności z której była cholernie dumna, miała ogromny problem z zaufaniem. Komukolwiek, a może i zwłaszcza jemu… Ilekroć Sophie spędzała czas z ojcem to blondynka nie mogła znaleźć sobie miejsca. Z pozoru uśmiechnięta, zadowolona, często komentowała, że lubiła, takie momenty, że potrzebowała ich by nie zatracić siebie, choć prawda była taka, że już dawno to zrobiła. Panicznie się bała, bo wiedziała, że nie przeżyłaby t a k i e j straty. Nie dałaby rady bez Sophie, mimo, że chciała by Wyatt bardziej się zaangażował, by mniej pracował, to nie znajdywała w sobie aż tak dużych pokładów zaufania, by faktycznie pozwolić sobie na myślenie tylko o sobie… Olivia — młoda dziewczyna, tak dobra, zapatrzona w Sophie, dojrzała jak na swój wiek, również tego cennego poczucia, że Daisy jest spokojna, nie miała. Może i dlatego dzisiaj zadzwoniła do Wyatta? Jenkins chciałaby potrafić czasami, choćby na krótką chwilę o d p u ś c i ć, ale nie potrafiła. Miała zbyt wiele do stracenia.
Więc nic nie odpowiedziała.
Jedynie lekko się uśmiechnęła, a potem zaczęła słuchać jego odpowiedzi dotyczących pracy i nie, to wcale nie było tak, że Daisy nagle zapomniała, jak bardzo irytowało ją jego poświęcenie się dla innych. Po prostu w tej chwili była samą Daisy, tylko i wyłącznie. Gdy chodziło o Sophie walczyła jak lwica, była uparta, bezpośrednia nie dbała o jego uczucia, bo przecież przyświecał jej inny cel. Teraz, w momencie, gdy chyba pierwszy raz od śmierci Rose byli w swoim towarzystwie sami… Daisy czuła się inaczej, nie musiała być bojowa, nie była przeciwnikiem, białe flagi zostały wywieszone, a ona wydawała się być spokojniejsza niż kiedykolwiek wcześniej mimo, że w jej głowie trwał istny maraton, bieg dziesiątek, jak nie tysięcy niepotrzebnych myśli, a każda pojedyncza podszyta była uczuciami… Tymi, których nie rozumiała, które dusiła w sobie, które zaskoczyły ją w momencie, gdy poczuła na swojej skórze jego oddech.
— Och! Całą ścianę? Może po prostu chciała, no wiesz… Zaznaczyć swoje terytorium? zapytała przechylając głowę i uśmiechając się lekko. Sophie ostatnio uwielbiała wszak czytać Kopciuszka, a przecież w historii pojawiały się dwie wredne siostry i jeszcze gorsza macocha, Daisy wcale nie zdziwiłaby się, gdyby mała zabezpieczała swoje miejsce. W końcu pięciolatka nie rozumiała jeszcze wszystkiego… Wiedziała, że mieszka ze swoją ciocią, że jej mama nad nimi czuwa i jest gdzieś indziej, ale wszystkie relacje, czy to, czy jej ojciec faktycznie długo tak pracuje, czy też ma inne dzieci? Dla niej były te tematy jeszcze ciężkie do pojęcia. Blondynka chciała nawet jeszcze coś dodać, ale wtedy usłyszała kolejne słowa mężczyzny i na krotki moment zamarła. Nie wiedziała co mu odpowiedzieć. Nie odezwała się, gdy parkował, ani wtedy, gdy otworzył jej drzwi. Jakby zaślepiło ją to, jak bardzo doceniona się poczuła. Pierwszy raz od bardzo dawna, przez mężczyznę, który uważała, że nikomu gorzej niż jej przecież nie życzył.
— Dziękuję… — odezwała się w końcu spoglądając mu prosto w oczy, po czym łapiąc go za rękę wysiadła z samochodu bezwiednie znów znajdując się nieodpowiednio blisko — Naprawdę… Nawet nie wiedziałam, że tak potrzebowałam to usłyszeć — dodała cicho puszczając w końcu jego dłoń i powoli kierując się w stronę budynku. Chciała się uspokoić, znaleźć na bezpiecznym terenie, w spokoju, bez tej bliskości, tak ciężkiej do zdefiniowania, a tak prawdziwej, intensywnej, którą czuła między nimi. Mogłaby przecinać ją nożem, tak zgęstniała, a Daisy jak zwykle próbowała zachować rezon. Z uniesioną głową pewnie, jakby wcale nie rozczuliła się przez to co powiedział, jakby nie uderzył w jej czułe punkty — pewnym rokiem prowadziła go do swojego domu.
Musiała skupić się na bardziej przyziemnych sprawach… BIURKO było idealnym powodem, w głowie powracała do miejsc, gdzie znajdują się kartony z meblem, albo przypominała sobie, jak jednego wieczoru rozrysowywała sobie nowy układ w pokoju małej. Naprawdę wydawała się bardzo skupiona, a przynajmniej do momentu w którym drzwi za nimi się zamknęły i zapanowała cisza.
— Skoro nie masz dyżuru może chcesz się czegoś napić? Woda, kawa, herbata, wino? — przechyliła głowę spoglądając na niego przez chwilę — Muszę się tylko przebrać… Nie mogę się w tym ruszać, a co dopiero przesuwać meble — zaznaczyła szybko i nie dając mu szansy na odpowiedz skierowała się do swojej sypialni, gdzie los postanowił zakpić z niej w okrutny, cholernie niewłaściwy sposób, bo sukienka — ta Rose, ta idealnie dopasowana, zacięła się z zamkiem ledwie kilka centymetrów po przesunięciu, a blondynka poczuła się uwięziona, jakby brakowało jej powietrza. Chciała się uwolnić, choćby miała z siebie to zedrzeć. Chciała być Daisy, nie Rose… Co do cholery myślała sobie, gdy dziś się w to ubrała? Panikowała… Trzęsąc się próbowała rozwiązać sytuację, ale z każdą upływającą minutą rozumiała, że bez pomocy jej się nie uda…
To nie powinno być nic wielkiego.
Ot, zwykle rozpięcie sukienki, pomoc, nic nie znacząca, pozbawiona podtekstów. Normalnie przecież byłaby zirytowana i zła na niego, jakby to on zepsuł ten zamek… Ale dzisiaj, dzisiaj było i n n a c z e j, a Daisy miękła, choć nie powinna, nie chciała…
— Potrzebuję Twojej pomocy… Mam jakiegoś pecha i to cholerstwo się zacięło, nie ruszę go w ani jedną ani w drugą stronę… Mógłbyś…? — denerwowała się. Na siebie, na sukienkę, na sytuację, na to, że jego dłonie musiały znów dotknąć jej pleców, a ten dotyk nie parzył, nie odrzucał, a koił… I to było najbardziej przerażające.

Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
ODPOWIEDZ

Wróć do „Lakeshore Lodge”