1.
Było około północy, a elegancka restauracja tętniła życiem, choć nieco ciszej niż wcześniej. Z każdym kolejnym kęsem kolacje zbliżały się ku końcowi, chociaż rozmowy przy stolikach wciąż się toczyły, cichsze, bardziej stonowane. W głębi sali, przy stoliku w rogu, siedział Luca. Zawsze w tym samym miejscu. Nie dlatego, że musiał – nie, on po prostu lubił widzieć wszystko z dystansu. W swoim ulubionym kącie miał idealny widok na całą salę, a z okna, które znajdowało się tuż obok, wpadało ledwo widoczne światło księżyca. Cień. Półmrok.
Luca nie wyglądał na osobę, która spędza wieczór w towarzystwie. Wręcz przeciwnie – choć był częścią tej przestrzeni, to pozostawał na uboczu. Jakby niejako odgrodzony niewidzialną barierą. Jego postać była wręcz pozbawiona zbędnego ruchu. Siedział wyprostowany, ubrany w idealnie skrojoną, ciemną marynarkę, której starannie ułożone linie nie pozwalały na jakiekolwiek niedociągnięcia. Koszula była biała, rozpięta na jeden guzik, bez krawata, ale nie wyglądało to bynajmniej na brak wysiłku. Całość wyglądała idealnie dopasowana do niego, jakby pasowała do osoby, która doskonale zna wartość detali. Jego ręce spoczywały spokojnie na stole, ale palce co jakiś czas lekko drżały, jakby nieświadomie poruszały się w rytm myśli, które tłumił w sobie.
Zegar ścienny nieubłaganie odmierzał czas, a Luca, choć starał się nie zdradzać emocji, co chwilę zerkał na ekran swojego telefonu. Szybki ruch, wymuszony, ledwie dostrzegalny. Czekał. Zawsze czekał. Na coś. Na kogoś? A może na coś, czego nie był w stanie zrozumieć? Każdy impuls na ekranie zdawał się go niepokoić, ale nie pokazywał tego na zewnątrz. Jego twarz była kamienna, jakby czas w jego oczach nie miał znaczenia, ale wewnątrz – może to była tylko wyobraźnia – zdawało się, że coś nie daje mu spokoju.
Na stole obok leżała filiżanka z zimną już kawą, a na talerzu pozostały jedynie resztki, które rozmyły się w ciszy. Nie patrzył na nie, nie interesował się nimi. Jego wzrok nieustannie błądził między gośćmi. Czasami – w tej krótkiej chwili, gdy oczy mijały nieznajome twarze – mógł dostrzec coś, czego inni nie zauważali. To, co miało pozostać niewidoczne. Gesty. Śmiech. Pojedyncze słowa wypowiadane w zbyt cichym tonie.
Dźwięk szkła, cichy gwar rozmów, szelest sztućców przesuwanych po porcelanie — wieczór wciąż toczył się własnym rytmem, spokojnym i wyćwiczonym, jak dobrze znana partytura. Luca spojrzał na ekran telefonu po raz kolejny. Nic. Znów nic. Odłożył go z powrotem, wolno, jakby sam gest miał przywrócić równowagę rzeczywistości. Wzrok skierował ku wejściu, potem na środek sali. Wszystko zdawało się być na swoim miejscu.
Do czasu.
Z boku, zaledwie kilka metrów od jego stolika, kelner – młody, o zbyt nerwowych ruchach i zbyt świeżym uśmiechu – zbliżał się do grupy gości przy jednym z mniejszych stolików. Niósł tacę z kieliszkami i srebrnym dzbankiem, którego uchwyt błyszczał w przygaszonym świetle. Miał już postawić ją na blacie, gdy jego ciało zadrżało. Najpierw ledwo zauważalnie, potem wyraźnie. Taca przechyliła się, a on sam wykonał krok, jakby chciał złapać równowagę – bez skutku.
Upadł.
Najpierw z łoskotem spadła taca – kieliszki roztrzaskały się na podłodze w eksplozji szkła, rozrzucając odłamki we wszystkich kierunkach. Jeden z nich stoczył się niemal pod buty Luci. Dzbanek odbił się od płytek i potoczył dalej, zostawiając za sobą smugę czerwonego wina. Obok zrywał się obrus – kelner w ostatnim, bezwładnym ruchu zaczepił o jego róg, ściągając ze sobą połowę zastawy. Na ziemię runęły talerze i miski, jedna z nich pękła na pół, druga wpadła pod sąsiedni stół.
I wtedy wszystko ucichło.
Rozmowy zamarły. Kilka osób poderwało głowy do góry. Goście zaczęli rozglądać się nerwowo, jakby próbowali zrozumieć, czy to część przedstawienia, czy może coś bardziej realnego. Ale ciało kelnera leżało nieruchomo, bokiem, jego ręka drgała jeszcze przez ułamek sekundy, zanim znieruchomiała całkowicie.
Luca wstał.
Nie zrobił tego gwałtownie. Raczej jak ktoś, kto przewidział, że coś może zakłócić ten wieczór. Spojrzał na mężczyznę leżącego na podłodze, potem na rozrzucone szkło, tłuczone talerze, kałużę wina, która powoli zaczęła wsiąkać w biały obrus, jak plama ciemnego atramentu na śniegu.
Włoch nie drgnął. Jego wzrok, lodowaty i przenikliwy, przesunął się od ciała leżącego kelnera do mężczyzny stojącego nieopodal – człowieka z obsługi technicznej. Był średniego wzrostu, nie wyróżniający się niczym szczególnym, ale Luca znał go dobrze. W tej restauracji wszyscy mieli swoje role. Ten mężczyzna zajmował się techniczną stroną rzeczy – oświetleniem, wentylacją, dźwiękiem. A teraz miał zająć się czymś, czym Luca się nie zajmował. Czymś, co mogło wyjść poza kontrolę.
Spojrzenie Luci było wyważone, jak zawsze. Chłodne, ale pełne niewypowiedzianych słów, które były zupełnie zbędne. To, co się działo, nie mogło wyjść poza ramy tej perfekcyjnej restauracji. I to w tej chwili, w tej sekundzie, była najważniejsza sprawa. Scalvini, nie odrywając wzroku od niego, przejrzał całą salę. Jego spojrzenie przesuwało się od jednego stolika do drugiego, niemal automatycznie, jakby w głowie układał plan działania. W mgnieniu oka jego wzrok spotkał wzrok dwóch kelnerów, którzy stali po drugiej stronie sali, obserwując scenę. Spojrzenie wystarczyło. Natychmiast – bez słów, bez pośpiechu – ruszyli w stronę gości, nieco spłoszonych, ale wciąż siedzących spokojnie przy swoich stolikach. Jeden z kelnerów zaczął mówić coś do mężczyzny, który siedział w rogu, w wyraźnym zamyśleniu. Jego ton był spokojny, ale wymowny. Drugi kelner natomiast pochylił się nad kobietą przy stoliku obok, delikatnie posyłając jej uspokajający uśmiech, jakby sytuacja była tylko niegroźnym incydentem, który za chwilę się skończy.
Luca obserwował ten ruch, jego oczy były jak narzędzie, które nie pozwalało niczemu wymknąć się spod kontroli. Nie było paniki, nie było chaosu – była tylko perfekcja działania, jakby wszystko było już zaplanowane na długo przed tym, zanim kelner upadł na ziemię. W tym samym czasie, nieznajoma kobieta podeszła do leżącego na ziemi kelnera. Milczenie i chłodna obserwacja właściciela. Czekał. Miał od tego ludzi.
-
Chi dorme non piglia pescinieobecnośćniewątki 18+takzaimkimęskiepostaćautor
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
pastore
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
-
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
#2
trigger warning
śmierćWięc wyszła. Bez celu. Bez planu. Bez zbroi.
Wysokie, klasyczne szpilki wystukiwały na chodniku niepokojąco równy rytm, a skórzana kurtka zarzucona na ramiona kontrastowała z białą oversizową koszulą, nieco rozpiętą pod szyją. Jeansy z wysokim stanem opinające biodra, i kreska eyelinerem na powiekach, która pojawiała się tam od wielkiego dzwonu. Miała w sobie coś z ostrożnego piękna - niby nonszalanckiego, ale kontrolowanego do granic. Jakby sama siebie próbowała przekonać, że wciąż potrafi.
Usiadła sama przy barze, zamówiła drinka - coś z whisky, zawsze z whisky - i zlustrowała salę. Wzrok zahaczył o postać mężczyzny w rogu. Idealna sylwetka, zimna postawa. Typ: kontrola absolutna. Nie znała go. Ale znała ten typ. Pracowała dla takich jak on.
Wtedy taca z hukiem upadła na podłogę.
Dźwięk przebił się przez szmer rozmów jak pocisk przez szybę - gwałtowny, zaskakujący, ostry. Szklanki i kieliszki eksplodowały w promieniu kilku metrów. Czerwone wino potoczyło się wzdłuż płytek, przypominając plamę krwi. Obrus pociągnięty w ostatnim bezwładnym geście kelnera opadł z cichym szelestem, jakby cała scena odbywała się na zwolnionym tempie.
A potem - cisza.
Zerwała się bez słowa. Automatycznie. Bez kontroli. Obcasy stuknęły rytmicznie o podłogę. W jednej chwili była przy ciele.
Nie zapytała nikogo o pozwolenie. Przykucnęła. Jej oczy przebiegły po twarzy mężczyzny. Ręka sięgnęła do tętnicy szyjnej.
Nic.
- Bez tętna. Bez reakcji. - rzuciła, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
Wstała. Zanim poprawiła mankiet koszuli, zdążyła już spojrzeć na mężczyznę z rogu sali. On też patrzył. Ich spojrzenia przecięły się na ułamek sekundy. Lodowate, kontrolowane - jak dwie ostrza, które rozpoznały w sobie ostrzejsze krawędzie.
Trzewia podpowiadały jej, że to on za tym stoi, więc bezceremonialnie powiedziała:
- Czas zgonu - zerknęła na zegarek - dwudziesta trzecia trzynaście.
Było słychać jak goście, którzy mieli okazję ją usłyszeć wciągnęli gwałtownie powietrze.
Przeniosła spojrzenie z tajemniczego mężczyzny na najbliższego kelnera: - Przykryjcie to ciało i wezwijcie służby.
Luca Scalvini
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
Slo
kiedyś tego nie było
-
Chi dorme non piglia pescinieobecnośćniewątki 18+takzaimkimęskiepostaćautor
Luca nie musiał nic mówić, ale słowa tej kobiety były jak uderzenie w zimną wodę. Rozpryskiwały się na powierzchni, zostawiając coś trudnego do uchwycenia, coś, co wnikało pod skórę. „Czas zgonu”. To były jej pierwsze słowa. Niespodziewane, twarde, jakby nie miała żadnych wątpliwości. Jego oczy wciąż były nieruchome, lecz za tą powierzchowną obojętnością kryło się coś, co nie pozwalało mu odwrócić wzroku. Było w niej coś, czego nie mógł zignorować. I to coś było teraz na sali, oświetlone białym światłem, które odbijało się w kruchych kawałkach szkła leżących na podłodze. Jej oczy? – pełne analizy, pełne chłodnej pewności? – nie były skierowane w jego stronę przypadkowo. Wiedział o tym. W tym jednym mgnieniu oka, kiedy ich spojrzenia się spotkały, wszystko się wyjaśniło. Bez słów. Tylko przez to jedno, ciche porozumienie, które przeszło między nimi. Jakby oboje zrozumieli, że w tym miejscu nikt nie może zniknąć bez śladu. Nikt nie może zniknąć, jeśli on tego nie chce.
Nie odpowiedział.
Zamiast tego, jego spojrzenie przesunęło się na kelnera, który jeszcze przed chwilą stał w jednym z rogu sali, próbując ogarnąć sytuację. Zignorował ten moment zawahania, zignorował szum, który zapanował wokół. Luca nie musiał ponownie wydawać polecenia, ale to spojrzenie, to jedno, zimne spojrzenie, było wszystkim, czego potrzebował. Kelner ruszył w stronę ciała, niemal natychmiast podejmując czynności, które były już zaplanowane. W pośpiechu przykrywał ciało obrusami, wciąż z zachowaniem pełnej profesjonalnej precyzji. Nikt nie musiał krzyczeć, nikt nie musiał rozmawiać. Wszystko to było już zaplanowane.
– "Proszę o wyrozumiałość. Ze względu na szczególną sytuację, której doświadczamy dziś wieczorem, zapraszam państwa na kolację w innym terminie. Oczywiście, posiłek będzie w pełni na koszt restauracji, jako forma przeprosin." – ton młodego kelnera był spokojny, ale nie pozbawiony powagi. Goście nie mieli czasu by się zawahać.
Luca uniósł lekko głowę, nie odrywając wzroku od sali. Ich spojrzenia – jego i pojawiającego się na sali menadżera - przecięło się w tej krótkiej chwili, jak wymiana szybkich informacji bez słów. W tej sekundzie wszystko stało się jasne. Nie było miejsca na pomyłki, ani na jakiekolwiek oznaki niepewności.
Włoch rzucił krótko, ledwie słyszalnie, ale pełnym tonem, który nie podlegał dyskusji: – "Zająć się tym. Przetransportować ciało. Bez zbędnych pytań. Chciałbym, żeby goście nie poczuli niczego, co mogłoby wyjść poza ten... moment." – Jego słowa były jak rozkaz. Krótkie, precyzyjne, decyzyjne. Jakby wszystko było częścią większego planu. Sam Luca podszedł do nieznajomej bez pośpiechu, z gracją, którą znała tylko ta restauracja. Przez moment patrzył na nią, a potem delikatnie wypuścił powietrze - Zawsze wiedziałem, że nie ma nic bardziej nieprzewidywalnego niż profesjonalizm, który pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie. - Zatrzymał wzrok na jej twarzy, jakby czekając na jakąkolwiek reakcję. Kiedy tego nie zobaczył, dodał, nieco ciszej, ale nadal z tą samą pewnością. - Nie sądziłem, że dzisiejszy wieczór zaskoczy mnie czymś nowym. Ale muszę przyznać, że pani obecność sprawiła, że wszystko stało się… interesujące. - Nie uśmiechnął się, ale w jego oczach pojawił się cień czegoś, co mogło być ledwie dostrzegalnym uznaniem. - Dziękuję za to, co pani zrobiła – zaczął, jego wzrok przelatywał po jej twarzy, jakby szukał czegoś, co ukrywała w sobie. – Pani reakcja była... – zatrzymał się na chwilę, jakby wybierał słowa. – Profesjonalna. Przemyślana. Jednocześnie przepraszam, że ten wieczór kończy się w taki sposób. Nie chciałem, by cokolwiek zakłóciło spokojną atmosferę, którą tu pielęgnujemy. Domyślam się jednak, że rozumie pani doskonale, że w takich chwilach nie mamy wyboru.
Nie odpowiedział.
Zamiast tego, jego spojrzenie przesunęło się na kelnera, który jeszcze przed chwilą stał w jednym z rogu sali, próbując ogarnąć sytuację. Zignorował ten moment zawahania, zignorował szum, który zapanował wokół. Luca nie musiał ponownie wydawać polecenia, ale to spojrzenie, to jedno, zimne spojrzenie, było wszystkim, czego potrzebował. Kelner ruszył w stronę ciała, niemal natychmiast podejmując czynności, które były już zaplanowane. W pośpiechu przykrywał ciało obrusami, wciąż z zachowaniem pełnej profesjonalnej precyzji. Nikt nie musiał krzyczeć, nikt nie musiał rozmawiać. Wszystko to było już zaplanowane.
– "Proszę o wyrozumiałość. Ze względu na szczególną sytuację, której doświadczamy dziś wieczorem, zapraszam państwa na kolację w innym terminie. Oczywiście, posiłek będzie w pełni na koszt restauracji, jako forma przeprosin." – ton młodego kelnera był spokojny, ale nie pozbawiony powagi. Goście nie mieli czasu by się zawahać.
Luca uniósł lekko głowę, nie odrywając wzroku od sali. Ich spojrzenia – jego i pojawiającego się na sali menadżera - przecięło się w tej krótkiej chwili, jak wymiana szybkich informacji bez słów. W tej sekundzie wszystko stało się jasne. Nie było miejsca na pomyłki, ani na jakiekolwiek oznaki niepewności.
Włoch rzucił krótko, ledwie słyszalnie, ale pełnym tonem, który nie podlegał dyskusji: – "Zająć się tym. Przetransportować ciało. Bez zbędnych pytań. Chciałbym, żeby goście nie poczuli niczego, co mogłoby wyjść poza ten... moment." – Jego słowa były jak rozkaz. Krótkie, precyzyjne, decyzyjne. Jakby wszystko było częścią większego planu. Sam Luca podszedł do nieznajomej bez pośpiechu, z gracją, którą znała tylko ta restauracja. Przez moment patrzył na nią, a potem delikatnie wypuścił powietrze - Zawsze wiedziałem, że nie ma nic bardziej nieprzewidywalnego niż profesjonalizm, który pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie. - Zatrzymał wzrok na jej twarzy, jakby czekając na jakąkolwiek reakcję. Kiedy tego nie zobaczył, dodał, nieco ciszej, ale nadal z tą samą pewnością. - Nie sądziłem, że dzisiejszy wieczór zaskoczy mnie czymś nowym. Ale muszę przyznać, że pani obecność sprawiła, że wszystko stało się… interesujące. - Nie uśmiechnął się, ale w jego oczach pojawił się cień czegoś, co mogło być ledwie dostrzegalnym uznaniem. - Dziękuję za to, co pani zrobiła – zaczął, jego wzrok przelatywał po jej twarzy, jakby szukał czegoś, co ukrywała w sobie. – Pani reakcja była... – zatrzymał się na chwilę, jakby wybierał słowa. – Profesjonalna. Przemyślana. Jednocześnie przepraszam, że ten wieczór kończy się w taki sposób. Nie chciałem, by cokolwiek zakłóciło spokojną atmosferę, którą tu pielęgnujemy. Domyślam się jednak, że rozumie pani doskonale, że w takich chwilach nie mamy wyboru.
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
pastore
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
-
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Znała takich jak on.
Nie z gazet. Nie z filmów. Z sal, w których pachniało stresem, metalem i krwią. Z milczących wnętrz magazynów i biur z za grubymi zasłonami. Z twarzy, które nie drgały, gdy przecinała skórę, a wokół leżało za dużo łusek i za mało pytań.
Ale on był… inny.
Może to ta marynarka. Może spokój, który nie był tylko maską. Może sposób, w jaki jego ludzie poruszali się z takim milczącym automatyzmem, że przypominali dobrze skalibrowaną aparaturę do podtrzymywania życia. Albo do jego odbierania.
Obserwowała go.
Bez uśmiechu. Bez gestów sugerujących zainteresowanie. Patrzyła, jakby studiowała echo czegoś, co już kiedyś widziała.
Jego słowa były gładkie jak szkło stołowe, na którym właśnie zgasło czyjeś życie.
Uniosła lekko brew.
- Nie jestem z tych, którzy lubią zaskakiwać, proszę pana - powiedziała w końcu cicho, prawie łagodnie. - Ale czasem sytuacja nie pyta, czy jesteśmy gotowi.
Zamilkła, jakby to jedno zdanie ważyło więcej niż cały wieczór. Złapała się na tym, że jeszcze czuje chłód od jego spojrzenia, jakby coś po niej przejechało, a na skórze został ślad. Nie widoczny. Ale obecny.
- Pańska reakcja była… równie szybka. I równie konkretna. - Głos miała miękki, niemal uprzejmy, ale każde słowo było ostrożne. Mierzone. Jakby prowadziła operację między jego pytaniem a własną odpowiedzią.
Nie dotknęła ponownie ciała. Nie spojrzała znów na obrus przesiąknięty winem. To już było zamknięte. Zamiast tego przesunęła dłonią po barze, zostawiając niewidoczny ślad palców na gładkim drewnie. Zwykły gest. A jednak pełen napięcia.
W końcu nachyliła się lekko w jego stronę. Blisko, ale nie za blisko. Jak ktoś, kto zna granicę - i lubi ją przesuwać tylko na własnych warunkach.
- Dziękować nie trzeba - mruknęła. - Wystarczy, że pan wie, że nie każdy, kto wie, jak nacisnąć tętnicę, musi być świętym.
Zamilkła. Spojrzała mu w oczy. Dłużej. Jakby coś w niej ważyło decyzję. Albo rozpoznawało starego znajomego w nowej skórze.
Nie mrugnęła, gdy to powiedziała. Nie uniosła kącika ust, nie złagodziła tonu. Ale w jej oczach mignęło coś, co można było pomylić z prowokacją - albo z ostrzeżeniem.
Palce przesunęły się po ściance szklanki z whisky. Płyn wciąż się nie skończył. Nie zamierzała zostawiać go niedopitego. Nie zamierzała też zostawiać siebie - ani jego - w połowie rozmowy.
- Pana pracownicy są szybcy - zauważyła z subtelnym zawahaniem. - Trudno o tak sprawny personel w dzisiejszych czasach. Większość nie potrafi odróżnić incydentu od sabotażu.
Spojrzała w bok, patrząc jak ostatni goście opuszczają restaurację, ale potem znów przeniosła spojrzenie na mężczyznę.
- Ale pan to wie. W końcu nie wygląda pan na człowieka, który ufa przypadkom. Czyż nie?
Odchyliła się lekko na krześle, zakładając nogę na nogę z taką naturalnością, jakby to nie była restauracja, tylko jej własne biurko w szpitalu. Wzrok miała utkwiony w nim, ale nie nachalnie. Cicho. Obserwująco. Nie spieszyła się. Była tu tylko gościem.
- Ciekawe miejsce. - Jej głos znów stężał, zabarwiony lekkim cieniem ironii. - Całkiem dobre whisky. Tylko... kelnerzy padają trochę za gwałtownie.
Luca Scalvini
Nie z gazet. Nie z filmów. Z sal, w których pachniało stresem, metalem i krwią. Z milczących wnętrz magazynów i biur z za grubymi zasłonami. Z twarzy, które nie drgały, gdy przecinała skórę, a wokół leżało za dużo łusek i za mało pytań.
Ale on był… inny.
Może to ta marynarka. Może spokój, który nie był tylko maską. Może sposób, w jaki jego ludzie poruszali się z takim milczącym automatyzmem, że przypominali dobrze skalibrowaną aparaturę do podtrzymywania życia. Albo do jego odbierania.
Obserwowała go.
Bez uśmiechu. Bez gestów sugerujących zainteresowanie. Patrzyła, jakby studiowała echo czegoś, co już kiedyś widziała.
Jego słowa były gładkie jak szkło stołowe, na którym właśnie zgasło czyjeś życie.
Uniosła lekko brew.
- Nie jestem z tych, którzy lubią zaskakiwać, proszę pana - powiedziała w końcu cicho, prawie łagodnie. - Ale czasem sytuacja nie pyta, czy jesteśmy gotowi.
Zamilkła, jakby to jedno zdanie ważyło więcej niż cały wieczór. Złapała się na tym, że jeszcze czuje chłód od jego spojrzenia, jakby coś po niej przejechało, a na skórze został ślad. Nie widoczny. Ale obecny.
- Pańska reakcja była… równie szybka. I równie konkretna. - Głos miała miękki, niemal uprzejmy, ale każde słowo było ostrożne. Mierzone. Jakby prowadziła operację między jego pytaniem a własną odpowiedzią.
Nie dotknęła ponownie ciała. Nie spojrzała znów na obrus przesiąknięty winem. To już było zamknięte. Zamiast tego przesunęła dłonią po barze, zostawiając niewidoczny ślad palców na gładkim drewnie. Zwykły gest. A jednak pełen napięcia.
W końcu nachyliła się lekko w jego stronę. Blisko, ale nie za blisko. Jak ktoś, kto zna granicę - i lubi ją przesuwać tylko na własnych warunkach.
- Dziękować nie trzeba - mruknęła. - Wystarczy, że pan wie, że nie każdy, kto wie, jak nacisnąć tętnicę, musi być świętym.
Zamilkła. Spojrzała mu w oczy. Dłużej. Jakby coś w niej ważyło decyzję. Albo rozpoznawało starego znajomego w nowej skórze.
Nie mrugnęła, gdy to powiedziała. Nie uniosła kącika ust, nie złagodziła tonu. Ale w jej oczach mignęło coś, co można było pomylić z prowokacją - albo z ostrzeżeniem.
Palce przesunęły się po ściance szklanki z whisky. Płyn wciąż się nie skończył. Nie zamierzała zostawiać go niedopitego. Nie zamierzała też zostawiać siebie - ani jego - w połowie rozmowy.
- Pana pracownicy są szybcy - zauważyła z subtelnym zawahaniem. - Trudno o tak sprawny personel w dzisiejszych czasach. Większość nie potrafi odróżnić incydentu od sabotażu.
Spojrzała w bok, patrząc jak ostatni goście opuszczają restaurację, ale potem znów przeniosła spojrzenie na mężczyznę.
- Ale pan to wie. W końcu nie wygląda pan na człowieka, który ufa przypadkom. Czyż nie?
Odchyliła się lekko na krześle, zakładając nogę na nogę z taką naturalnością, jakby to nie była restauracja, tylko jej własne biurko w szpitalu. Wzrok miała utkwiony w nim, ale nie nachalnie. Cicho. Obserwująco. Nie spieszyła się. Była tu tylko gościem.
- Ciekawe miejsce. - Jej głos znów stężał, zabarwiony lekkim cieniem ironii. - Całkiem dobre whisky. Tylko... kelnerzy padają trochę za gwałtownie.
Luca Scalvini
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
Slo
kiedyś tego nie było