ODPOWIEDZ
29 y/o, 170 cm
rezydentka oddziału ratunkowego w mount sinai hospital
Awatar użytkownika
I'm still a believer but I don't know why. I've never been a natural, all I do is try, try, t r y.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#1
This is your starting line. This is your arena. How well you play, that’s up to you.
trigger warning
wypadek drogowy, krzywda dzieci, krew i dużo igieł
Mijała właśnie dziesiąta godzina jej dyżuru, a Serena kończyła w spokoju batonika proteinowego, jedzonego nad komputerem z otwartą i uzupełnianą dokumentacją, gdy na oddział trafiła wiadomość o wypadku. Almendarez nie potrzebowała wielu szczegółów, na hasło “autobus z wycieczką” czym prędzej wylogowała się z systemu, wyrzuciła resztkę swojego posiłku, otrzepała scrubsy i ruszyła w epicentrum oddziału, gotowa do triażu.
Nawet obudzona w nocy o północy mogłaby powtórzyć kolejność wykonywanych działań w obliczu podobnych wypadków, bo chociaż wciąż była rezydentką, lata doświadczenia na oddziale ratunkowym zrobiły swoje. Serena miała za sobą przypadki tak okropne, że ich rozpamiętywanie wciąż mroziło krew w jej żyłach; czarne opaski na nadgarstkach oznaczały tych, którym nie udało się już pomóc i co jakiś czas nawiedzały jej wspomnienia.
- Z czym mamy do czynienia? - zapytała prowadzącego, stając tuż obok niego i odruchowo pomogła mu zawiązać jednorazowy fartuch.
- Dzieci - odparł tylko, po chwili odwdzięczając się tym samym - Dużo poturbowanych dzieciaków.
Serena wzięła głęboki oddech; nie istniały łatwe przypadki, jedynie takie, z którymi miała do czynienia najczęściej, ale poszkodowane dzieci zawsze wstrząsały oddziałem ratunkowym. Almendarez była zadaniowcem i potrafiła zachować zimną krew, ale zawsze czuła dodatkową presję w przypadku najmniejszych pacjentów. Być może na jej podeście miała wpływ śmierć młodszego brata, jednak nie był to czas i miejsce na roztrząsanie tego.
Pierwszy ambulans podjechał do zajezdni i Serena szybko zdała sobie sprawę, że nie jest od nich. A więc wypadek musiał zebrać o wiele większe żniwo, skoro nawet ratownicy medyczni z innych placówek zdecydowali się zajechać właśnie do Mount Sinai.
Znajoma twarz pojawiająca się w tłumie dała rezydentce nadzieję na rozjaśnienie sytuacji.
- Sloane! - przywitała się nie bez zdziwienia, bo ostatnio widziała ją, gdy piły sobie rozejmowe piwo na ławce po charytatywnym meczu między ich szpitalami - Co tam się wydarzyło? - zapytała zaniepokojona, jednak już po chwili przeniosła wzrok na małą pacjentkę, która znajdowała się na noszach.
Cały sprzęt gotowy do ratowania jej życia czekał w pogotowiu i Serena także była gotowa, by nieść pomoc.

Sloane Marlowe
Ostatnio zmieniony śr lip 09, 2025 11:08 pm przez serena almendarez, łącznie zmieniany 1 raz.
ness
nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
Awatar użytkownika
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#1
trigger warning
wypadek komunikacyjny, obrażenia dzieci, śmierć, medyczne opisy
Sloane wyglądała, jakby zderzyła się z pociągiem. A może to ona była tym pociągiem? Pociągiem, który przejechał przez piekło, zgarnął wszystkich po drodze i jeszcze zdołał dojechać na czas do Mount Sinai.
Miała podwinięte rękawy bluzy pod kurtką Paramedic,a jej dłonie i przedramiona były całe we krwi. Grzywka przykleiła jej się do czoła, a spojrzenie niebieskich oczu wyglądało jakby pamiętało lepsze dni - ale też gorsze. Dużo gorsze.
- Piętnaścioro dzieci - rzuciła od wejścia, tonem z pogranicza zmęczenia i pobudzenia - tym, który dobrze zna każdy ratownik, kiedy ciało już siada, ale głowa wciąż nie zwalnia obrotów. - Autokar wpadł w poślizg, przewrócił się na bok, odbił się od barierek i... zgiął w połowie. Trzy ofiary na miejscu. Dzieciaki i dwóch opiekunów.
Dziewczynka, którą wyciągali z ambulansu, wyglądała jak porcelanowa lalka - krew na jej twarzy mocno kontrastowała z jej bladą skórą. Sloane zerknęła w jej stronę starając się nie dopuszczać emocji. Krzywda dzieci sprawia najwięcej bólu.
- Dziesięciolatka. Uderzenie w głowę, brak reakcji na bodźce słowne, lewa źrenica opóźniona. Podejrzenie urazu kręgosłupa, pęknięcie obojczyka, możliwe krwawienie wewnętrzne. Zabezpieczona, tlen, płyny, usztywnienie, GCS 9. I... - Sloane wzięła wdech i dodała - nie wydała z siebie ani dźwięku. Ani jednego.
Podała kartę z danymi i uniosła brew, jakby dopiero teraz zauważyła, że to Serena.
- Miło cię widzieć, Almendarez. Znowu na wojnie. Tyle że tym razem... w jednej drużynie.
Zamilkła, ale tylko na chwilę, po czym spojrzała gdzieś w dal, w stronę nadciągających syren.
- Jeszcze dwa ambulanse za mną. Przynajmniej siódemka dzieci. Trzy w ciężkim stanie. Potrzebujecie każdego, kto umie trzymać skalpel i nie traci przytomności na widok krwi.
Rozejrzała się, jakby chciała sprawdzić czy ekipa Mount Sinai jest gotowa na taką ilość przypadków. Jeżeli trzeba było zawsze zostawała ze wsparciem. W końcu była Paramedic, a nie EMT - miała szersze uprawnienia i zakres kompetencji.
- Żeby ci tylko rękawiczek i igieł nie zabrakło. - Sytuacja zaraz się rozkręci. W końcu to piętnaście osób, a oddziały ratunkowe były zawsze gotowe może na 6 - przy dobrych wiatrach.
- Jak mogę cię wesprzeć?

serena almendarez
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Slo
kiedyś tego nie było
29 y/o, 170 cm
rezydentka oddziału ratunkowego w mount sinai hospital
Awatar użytkownika
I'm still a believer but I don't know why. I've never been a natural, all I do is try, try, t r y.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Widok, który niejedną osobę mógł wpędzić w ciężki szok, był niestety dla pracowników oddziału ratunkowego codziennością. Ilość najróżniejszych urazów, płynów ustrojowych czy dolegliwości, z jakimi pojawiali się pacjenci, była tak olbrzymia, że stawała się niestety chlebem powszednim dla lekarzy i ratowników. Widok zakrwawionego dziecka - choć przerażający - nie robił już takiego wrażenia, by paraliż uniemożliwiał błyskawiczną reakcję. Liczyła się każda sekunda i wiedzieli o tym wszyscy dookoła.
Dlatego właśnie Serena priorytetowo zajęła się przyjęciem małej pacjentki, na chwilę odkładając w czasie wszelkie uprzejmości i omawianie wypadku, do którego niedawno doszło.
Kiwała głową, uważnie słuchając Sloan, już moment później wydając pierwsze polecenia odnośnie dalszych czynności.
- Musimy udrożnić drogi oddechowe, parametry nam nie sprzyjają, intubujemy - zarządziła, a najbliższa pielegniarka przejęła podawanie tlenu od ratowników.
Kilka oddechów i ruchów klatki piersiowej wystarczyło, by na pierwszy rzut oka można było wykluczyć odmę, Serena sprawdziła więc tętno, ciśnienie i perfuzję. W całym chaosie nie traciła głowy, skupiona wyłącznie na przypadku przed sobą; nie zwracała uwagi na to, jak włosy dziewczynki malowniczo rozsypują się na boki, jak krew kontrastuje z bladością jej skóry. Miała nadzieję, że ta niewinna twarz nie przyśni się jej dziś w nocy.
- Cześć, jestem doktor Serena, jesteś w szpitalu, pomożemy ci - nigdy nie oferowała dzieciom swojego nazwiska, starając się jak najbardziej złagodzić ich strach związany z pojawieniem się w tym miejscu - Mrugnij, jeśli mnie słyszysz.
Almendarez odetchnęła z ulgą, gdy powieki dziewczynki drgnęły nieznacznie.
- Potrzebujemy pilnej diagnostyki obrazowej, USG, tomografia głowy, szyi i jamy brzusznej, FAST, szykujcie też krew 0 Rh-, bo może jej za chwilę potrzebować - dodała cicho, a stażyści i pielęgniarki przejęli stabilizowanie dziesięciolatki - Natychmiast wezwijcie neurochirurga, mamy podejrzenie krwotoku śródczaszkowego. Priorytet.
Odsunęła się dopiero wtedy, gdy cała wstępna segregacja dobiegła końca. Dziewczynka była w dobrych rękach, a Serena mogła zająć się dalszym triażem. Spojrzała na Sloan, jakby podzielała jej obawy.
- Szkoda, że widzimy się w takich warunkach. Za chwilę może się tu zrobić naprawdę gorąco - przyznała, a chociaż wierzyła w swoich współpracowników, w starciu z takim wypadkiem potrzebowali każdych rąk do pomocy - Jak długo możesz zostać? Trzydzieści minut?
Nie chciała wypowiadać swoich obaw na głos, ale za moment mogło się tu zaroić nie tylko od rannych dzieci, ale także ich rodziców, domagających się wyjaśnień. Każde kolejne dziecko potrzebowało najlepszej możliwej diagnozy.
- Kojarzysz skąd jechały te dzieciaki? Na pewno łatwiej będzie powiadomić ich bliskich, jeśli będziemy mieć jakiś punkt zaczepienia, nie widziałam żadnego logo na ubraniu tej dziewczynki - spojrzała jeszcze przez ramię, ale mała odjeżdżała właśnie na zabieg - Nie został ci jakiś jej plecak albo torba? - wskazała na zajezdnię i dała znać, by skierowały się właśnie tam, jednocześnie wychodząc naprzeciw następnemu ambulansowi, który miał pojawić się za chwilę.

Sloane Marlowe
ness
nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
Awatar użytkownika
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Czasami ciało działało szybciej niż głowa. Sloane znała to uczucie aż za dobrze - ręce same łapały po drodze nosze, coś dopinały, coś przytrzymywały. Wzrok skanował twarze personelu, pacjentów i monitorów jak radar, nawet jeśli adrenalina już delikatnie ustępowała miejsca zmęczeniu. Ale to nie był czas na słabość.
Obserwowała Serenę przez kilka sekund w ciszy, której nikt nie zauważył w tym chaosie. Sposób, w jaki bez zawahania przejęła kontrolę, jak mówiła do dziecka — krótko, prosto, bez fałszu. Sloane znała takich ludzi. Rzadkich. Z tych, co zostają do końca, nawet jak już nie ma nikogo, kogo warto ratować.
Złapała przyrząd, który został niedbale rzucony na bok i podała go jednej z pielęgniarek, potem poprawiła rękawiczki. Kątem oka widziała, jak dziewczynkę odwożą na diagnostykę, a Serena w końcu odwraca się do niej.
- Czasami myślę, że nie spotkamy się nigdzie poza tym medycznym piekłem. - mruknęła, rozciągając bark. - Może powinnam wpaść kiedyś z pizzą zamiast noszy.
Na pytanie o czas tylko prychnęła cicho pod nosem.
- Maks trzydzieści minut. Mój partner wrócił do bazy, a ja mam jeszcze jedną zmianę dziś w nocy. Ale jeśli zrobi się naprawdę gorąco, ktoś może zgubić moje papiery przez przypadek i zostanę jeszcze godzinę.
Szykowały się na kolejnego małego pacjenta, więc Sloane wpatrywała się w drzwi wyczekując momentu, kiedy jakiś inny ratownik będzie pociągiem i wpadnie tutaj z impetem i porcją informacji:
- Szkoła podstawowa imienia świętego kogoś. Nazwa długa jak umowa z ubezpieczalnią. Chyba jechali do Parku Narodowego, widziałam mapy, lupy, jakieś pudełko z plastikowym pająkiem. Dzieciaki pewnie darły się z ekscytacji jeszcze pięć minut przed kraksą.
Zatrzymała się przy jednej z torb. Plecak z jednorożcem, rozszarpany na jednym szwie, pachniał plastikiem i błotem. Zajrzała do środka i wyciągnęła legitymację, spłowiałe zdjęcie, zmiętą kanapkę.
- Szkoła Podstawowa imienia Świętego Józefa - rozczytała z plastikowej karty ze zdjęciem uczennicy.
Za jej plecami zawyły kolejne syreny. Dźwięk przebił się przez chaos. Sloane natychmiast odwróciła się w stronę światła i zobaczyła, jak kolejna karetka wjeżdża na zajezdnię. Tym razem wyskoczył z niej niski, piegowaty ratownik z ubrudzony błotem. Krzywił się z bólu co sugerowało, że sam powinien iść na prześwietlenie.
- Mamy chłopca, dziewięć lat. Uwięziony między fotelami, spadły na niego torby z dachu pojazdu. Oddech nieregularny, spada saturacja, podejrzenie złamania żeber, uraz jamy brzusznej, GCS 9. Wyciągaliśmy go z użyciem nożyc hydraulicznych.
Sloane przejęła nosze, przytrzymując je z jednej strony, drugą dłonią poprawiając opatrunek na barku dziecka. Chłopiec miał szeroko otwarte oczy, nie mrugał. Cicho szeptał coś pod nosem. Wyłapywała tylko fragmenty.
- ...wracałem po niego… zostawiłem go tam… wracałem po niego…
Nie wiadomo, czy chodziło o brata, przyjaciela, pluszaka. Ale cokolwiek to było, ten chłopak nie zapomni.

serena almendarez
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Slo
kiedyś tego nie było
29 y/o, 170 cm
rezydentka oddziału ratunkowego w mount sinai hospital
Awatar użytkownika
I'm still a believer but I don't know why. I've never been a natural, all I do is try, try, t r y.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

W takich momentach nie było miejsca nawet na zdrową rywalizację, która przecież niekiedy przeplatała się przez oddziały, a już tym bardziej między pracownikami różnych placówek. Boisko i wspólne piwo poszły w niepamięć, gdy na szali znajdowało się ludzkie życie. Pozostało natomiast zaufanie, którym Serena obdarzyła koleżankę po fachu - nie miałaby takiej pewności, by zapytać jakiekolwiek innego ratownika, ale czuła, że na Marlowe może liczyć. Gdy lekarze rozbiegną się po salach by ratować kolejne dzieci, gdy nagle czyjeś parametry zaczną niepokojąco i niespodziewanie spadać, dodatkowa para oczu i rąk mogła się okazać nieoceniona.
- Z pizzą to ja wpadnę kiedyś do ciebie, jak to przeżyjemy - odparła, nie zastanawiając się nawet nad tym, że niespecjalnie się ostatnio socjalizowała - W ramach podziękowania i odreagowania, chociaż do tego drugiego przydałyby się też jakieś bąbelki.
Odpoczynek po pełnym wrażeń dyżurze jawił się teraz niczym fatamorgana, jednak obie musiały skupić się na tym, co nadchodziło.
Almendarez słuchała uważnie planach dzieciaków wybierających się na wycieczkę, a na jej twarzy wymalowana była wyłącznie troska i współczucie. Serce jej pękało, gdy myślała o maluchach podekscytowanych zbieraniem owadów i losie, jaki je spotkał, ale nie mogła dać po sobie poznać, że uwiera ją to bardziej. Przez ramię Sloane patrzyła, jak ratowniczka wyciąga plecak oraz w końcu legitymacje dziewczynki. Natychmiast przywołała do siebie najbliższego członka personelu i poprosiła o przekazanie dokumentu na salę zabiegową - nie tylko lekarze powinni poznać personalia operowanej, ale także pracownik socjalny, niewątpliwie przydzielony już do tego wypadku i zbierający dane jego ofiar.
Uczestników, poprawiła się w myślach Serena.
Następny ambulans przyjechał jeszcze szybciej, niż się spodziewała, nie było więc momentu na rozładowanie atmosfery i zadanie swojej towarzyszce pytań o podobne aktywności w czasach szkolnych. Kolejny ratownik wjechał z noszami i przedstawił pokrótce sytuację chłopca, który się na nich znajdował.
Serena spojrzała na Sloane, a później nachyliła się nad małym pacjentem i przedstawiła mu się tak samo, jak wcześniej poszkodowanej dziewczynce. Cała trójka dorosłych energicznie maszerowała równolegle do noszy, kierując się ku pierwszej wolnej sali. Z daleka zauważyła ich pielęgniarka, która po chwili dołączyła do tego osobliwego zespołu.
- Monitorujemy tętno, ciśnienie, saturację - zarządziła, bo na całe szczęście chłopiec był przytomny - Marlowe, pomożesz mi go rozebrać? - zapytała, wskazując na nogi chłopca, któremu należało zdjąć buty, by w miarę szybko ocenić inne ewentualne obrażenia.
Przysunęła im stolik z narzędziami i chwyciła nożyczki, by delikatnie rozciąć spodnie dziecka. Dotykając jego skóry szybko oceniła, że był zbyt zimny, by mogła wykluczyć wstrząs.
- 20 ml płynu Ringera, USG, RTG, CT - wyrzuciła z siebie niemalże automatycznie, po chwili jednak skupiając się na innym aspekcie swojej pracy.
Chłopiec był przytomny, ale wciaż był tylko dzieckiem i znajdował się w nieznanym, zapewne nieprzyjemnym dla niego otoczeniu. Musiała uspokoić go choć trochę.
- Jak masz na imię? - zapytała łagodnym tonem - To moja koleżanka, Sloane, ostatnio też byłyśmy na wycieczce. Zostawiłeś coś na miejscu, możemy ci jakoś pomóc?
Chłopcu drżała broda, a przerażone spojrzenie przenosił to na Serenę, to na Sloane. Na razie milczał, ale Marlowe, która widziała przecież miejsce zdarzenia, miała szansę wyciągnąć z niego coś więcej.


Sloane Marlowe
ness
nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
Awatar użytkownika
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

- Jasne - odpowiedziała bez zawahania - pizza i bombelki. Uśmiechnęła się, ściągając z siebie kurtkę uniformu. Było jej za gorąco.
W porównaniu z Sereną jej ubrania były przystosowane do tego, żeby się brudzić. Odwiesiła ją więc na wieszak, szykując się na kolejną karetkę.
W tej chwili mogły się tylko pocieszać rozmowami o prostym życiu, ale to był moment, kiedy były przede wszystkim funkcją - lekarką i ratowniczką, które nie miały czasu na refleksje i wahanie. Musiały działać.
- Działam - odpowiedziała bez wahania, gdy Serena poprosiła ją o pomoc. Ton miała rzeczowy, ale nie ostry.
Stanęła przy nogach chłopca i zabrała się za sznurowadła, które okazały się zaciśnięte zbyt mocno, więc nie rozplątywała ich. Zamiast tego, delikatnie przytrzymała stopę i jednym ruchem zdjęła but, drugi - ostrożniej, bo dziecko drgnęło. Zadrżało. Ręce wcisnął pod koc, oczy utopił w suficie.
- Ładne masz buty - rzuciła cicho, z prostotą. - Miałeś je na specjalną okazję?
Chciała rozładować atmosferę. Nie lubiła small talku, ale to było dziecko.
Nic nie odpowiedział. Ale jego spojrzenie na ułamek sekundy zsunęło się na nią.
Pochyliła się niżej, by wyrównać poziom ich twarzy.
- Widziałam autobus. Ten z naklejką z jeżem. To wasz? - powiedziała, a kiedy znów nie usłyszała odpowiedzi, dodała: - Maskotka szkoły?
Maleńki ruch głową. Ledwie cień skinienia, ale był. Odetchnęła przez nos.
- Miałeś czerwony plecak z pokémonem. To był chyba Charizard?
Chłopiec jęknął cicho, ale tym razem to był dźwięk ulgi. Łzy błyszczały mu w oczach, lecz nie popłynęły - jeszcze nie. Spojrzał na nią i wtedy Sloane bardzo cicho, jakby to był ich sekret, dodała:
- Jest cały. Wzięłam go. Będzie na ciebie czekał. - Głos miała spokojny, ciepły, z tą chropowatą nutą, która nie próbowała udawać infantylności. Po prostu była przy nim.
Chłopiec przełknął ślinę z trudem. W kącikach jego oczu zbierały się łzy, ale żadna jeszcze nie spłynęła.
- Leo - wyszeptał w końcu. - Mam na imię Leo.
- Hej, Leo. - Sloane skinęła głową. - Masz super imię. Powiesz mi, z kim byłeś w autobusie?
Zawahał się. Rozejrzał się niepewnie, jakby upewniał się, czy to nie pułapka.
- Z panią Nicole... i z moją siostrą. Ma na imię Mia.
- Mia - powtórzyła, łapiąc kontakt wzrokowy. - Starsza czy młodsza?
- Starsza o rok. Ona... ona siedziała przy oknie. Z przodu. A ja z tyłu, z Billem. On miał coś z nogą... chyba złamana.
Sloane zerknęła na Serenę, dając jej znak. Kolejne dziecko zidentyfikowane. Kolejna nić rozplątana.
- Mia nosi okulary? - zapytała, sięgając pamięcią do tych, których już przewieziono.
Leo skinął głową i sapnął cicho.
- Czerwone. I nie lubi ich, bo mówi, że wyglądają jak u babci.
Sloane uśmiechnęła się krótko.
- Brzmi jak twarda sztuka.
Leo kiwnął głową.
- Bo jest. I ma bidon z dinozaurem. Jak go znajdziecie... to...
Głos mu zadrżał. Nie dokończył. Przeniósł wzrok na sufit.
Sloane pochyliła się nieco, kładąc mu dłoń na ramieniu - pewny, uspokajający dotyk.
- Wszystko, co nam mówisz, pomaga. Jesteś bardzo dzielny, Leo. Wiesz co? Jak już wrócisz do domu, to zapamiętaj, że to właśnie ty pomogłeś znaleźć innych. Że to ty byłeś bohaterem.
Chłopiec nic nie odpowiedział, ale jego ręka - drżąca, niepewna - zsunęła się z koca i lekko dotknęła jej rękawa. Dla niej to był znak wystarczający.
Szybko spojrzała na Serenę. W jej oczach nie było miejsca na słowa, tylko decyzje.
- Mia, Bill, czerwone okulary, uszkodzona noga. Mamy kontakt z dzieckiem, jego orientacja jest dobra. Możemy go dalej diagnozować, ale na razie nie jest w szoku.
Gdy chłopiec został przekazany dalej, Sloane wyprostowała się. Odetchnęła cicho, jakby dopiero teraz pozwoliła sobie poczuć, że ma płuca.
Przez moment milczała, patrząc na oddalające się nosze, aż w końcu odezwała się półgłosem:
- Widziałam dzisiaj w metrze psa w bucikach. Takich z brokatem. Na cztery łapy. Prawie nie wysiadłam na swojej stacji przez gapienie się na to zjawisko. - Ten tekst był tak nie na miejscu, że aż drgnęły jej kąciki ust. Chciała jednak odrobiny normalności w chaosie, który właśnie trwał. To pozwalało przetrwać i nie stać się robotem na zawsze.

serena almendarez
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Slo
kiedyś tego nie było
29 y/o, 170 cm
rezydentka oddziału ratunkowego w mount sinai hospital
Awatar użytkownika
I'm still a believer but I don't know why. I've never been a natural, all I do is try, try, t r y.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Gdyby oglądała tę scenę z boku - jako zwykły widz, a nie uczestnik - oczy zapewne zaszłyby jej łzami i nie byłaby w stanie zbyt długo przyglądać się cierpieniu chłopca. Było w nim tak wiele niewinności, odebranej przez straszny wypadek, który miał olbrzymią szansę położyć się cieniem na całym jego dzieciństwie. Serena wiedziała już, że rzeczywistość dzisiejszego dyżuru ciężko jej będzie z siebie zmyć.
Na całe szczęście miała obok siebie Sloane, która z ogromnym profesjonalizmem zajmowała się dalej chłopcem i pomogła mu się otworzyć, a jednocześnie zachować przytomność. Almendarez słuchała uważnie ich rozmowy, przy okazji zajmując się podaniem chłopcu niezbędnych płynów; obserwowała, jak jego parametry powoli wracają do normy, a leki miały w tym udział tak samo ważny, jak jego rozmowa z Marlowe.
Kilka razy złapały się wzrokiem, a gdy temat zszedł na siostrę Leo, Serena wyciągnęła telefon i każdy ze szczegółów zaczęła natychmiast przesyłać do Olivii, pracowniczki socjalnej, która wcześniej mignęła jej gdzieś w tym chaosie. To ona miała później za zadanie połączyć ze sobą rannych w wypadku, a także ich rodziny.
Skinęła głową, gdy chłopiec był gotowy do przewiezienia na dalsze badania.
- Świetnie sobie z nim poradziłaś - pochwaliła towarzyszkę, gdy szpitalne łóżko z Leo na pokładzie odjeżdżało do innej sali.
Emocje brały górę, gdy ilość trudnych przypadków przekraczała godzinną normę; Almendarez znała to aż za dobrze, dlatego przedziwna historia Sloane rozbawiła ją ponad miarę.
- To dla równowagi powiem ci, że ja czasem widuję człowieka, który jeździ bez butów. Nie wygląda na bezdomnego, ubiera się raczej business casual, po prostu zawsze jest boso - na tym świecie nie brakowało dziwactw.
Niestety, próba rozładowania atmosfery i ich miny niekoniecznie musiały dobrze wyglądać z boku.
- Gdzie są moje dzieci?! Przywieźli je tutaj, walczą o życie, a wy się śmiejecie?! - ni stąd, ni zowąd, na oddziale pojawiła się wyraźnie rozemocjonowana kobieta w patriotycznej koszulce i niemalże podbiegła do nich, naruszając przestrzeń osobistą.
Serena cofnęła się o krok i uniosła ręce w pokojowym geście, lecz nie zdążyła nawet wydobyć z siebie pół słowa, bo nieznajoma nie przestawała krzyczeć.
- Co to ma być za szpital, dookoła ranne dzieciaczki a tu zabawa trwa w najlepsze! - wymachiwała dłońmi i z każdym momentem robiła się coraz bardziej czerwona - Gdzie jest mój Ryan?! Gdzie on jest, niewdzięczna lafiryndo?!
Serena w ostatniej chwili powtrzymała rękę, która chciała złapać ją za fartuch.
- Proszę się natychmiast uspokoić - powiedziała tonem stanowczym, lecz nie tak ostrym, jak zapewne powinna - Krzyki w niczym pani nie pomogą. Robimy, co możemy.
Nie zamierzała się tłumaczyć, ale nie mogła też pozwolić, by złość kobiety wykipiała prosto na nią i Sloane - nikt nie zasłużył na to, by za złą interpretację sytuacji zebrać wiązankę przekleństw, a te właśnie zaczęły wypadać z ust wściekłej matki niczym z karabinu.

Sloane Marlowe
ness
nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
Awatar użytkownika
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

- Świetnie sobie z nim poradziłaś - usłyszała i przez krótką chwilę coś w niej się zatrzymało.
Nie podziękowała. Nie odwróciła się od razu. Tylko poprawiła rękawiczki, jakby wciąż były nie na miejscu.
Dobre słowa nie mieściły się w jej głowie. Jakby nie było tam miejsca na ciepło, tylko na przetrwanie. Ale nie mogła też ich całkiem zignorować.
- On już sam ze sobą sobie radził. Ja tylko byłam obok - powiedziała w końcu, z tym szorstkim rodzajem pokory, który brzmiał bardziej jak defensywa niż skromność.
Usiadła na chwilę na brzegu mobilnego wózka, opierając przedramiona na kolanach. Ciało zaczęło się domagać uwagi - ramiona bolały, kark miał napięcie stalowego kabla. Ale w głowie... w głowie wciąż było miejsce tylko na kolejne nazwiska. Kolejne twarze. Kolejne dzieci.
Nie była jej dana chwila wytchnienia, bo ktoś znowu był pędzącym pociągiem.
Matka chłopca wyglądała, jakby mogła wyrwać drzwi z zawiasów i rzucić nimi w najbliższy respirator. Miała w oczach furię, niepokój i całą gamę rozpaczy, która wylewała się na świat z krzykiem, przekleństwami i oskarżeniami.
Sloane nawet nie drgnęła. Stała jak słup drogowy między Sereną a kobietą, spojrzenie miała jak ostre i ostrzegające.
- Proszę nie zbliżać się dalej - powiedziała twardo, bez cienia emocji. Jej głos był niski, surowy. - Jeśli pani krzyczy, inni nie słyszą poleceń. A to oznacza, że inne dzieci mogą nie dostać pomocy na czas.
Zawahała się tylko na ułamek sekundy.
- W tym... również pani dziecko.
Matka zamarła. Sloane nie unikała jej wzroku - przeciwnie, patrzyła prosto w oczy, nie po to, by walczyć, ale by zatrzymać erupcję. Jakby mówiła: jesteś wulkanem, ale ja jestem stalą.
- Ryan trafił do nas w średnim stanie - dodała po chwili. - Jest w sali 4. Oddycha samodzielnie. Ma złamane przedramię i stłuczenie klatki piersiowej. Jest przytomny. Pielęgniarka zaprowadzi panią do niego, jak tylko zakończymy stabilizację ostatnich przyjęć. Proszę usiąść. Woda i ręczniki są za tą przegrodą.
Matka mruknęła coś pod nosem, jeszcze przez moment wrzała, ale... odpuściła. Z ulgą, zresztą - emocje znajdowały ujście, ale Sloane znała ich wagę. Nie można było ich ignorować, ale nie można też pozwolić, by przejęły kontrolę nad systemem.
Dopiero teraz spojrzała na Serenę. Subtelne skinienie głowy wystarczyło za wszystko: masz to z głowy, działamy dalej. I nawet jeśli miała świadomość, że w oczach niektórych mogła wypaść jak bezduszna suka - to właśnie tacy ludzie utrzymują triaż przy życiu.
Nie minęły trzy minuty, gdy zjechała kolejna karetka. Tym razem nie było zgiełku. Nie było okrzyków.
Była tylko cisza.
I czerwony kod wpisany w system zaraz po otwarciu drzwi.
Sloane podeszła pierwsza.
Na noszach leżał chłopiec - może siedem, osiem lat. Skóra ziemista, wargi sine. Intubowany już w ambulansie. Dren w klatce piersiowej, opatrunek na szyi nasiąkający krwią. Jego ubrania były porozcinane, a ciało pod nimi wyglądało jak krucha mapa urazów.
- Bradykardia. Saturacja poniżej 80. Ciśnienie skacze. Był zatrzymany przez trzy minuty w drodze - zawołał ratownik, który podawał parametry.
- Serena, jego prawa ręka jest zimna - rzuciła, bez spojrzenia, ale z pełną pewnością. - Sprawdź perfuzję. To może być uciśnięcie tętnicy pachowej.
Czas nie istniał. Tylko procedury.
Tylko oddechy, które trzeba było przywrócić.
Kiedy na moment udało się ustabilizować chłopca, spojrzała wreszcie w stronę Almendarez. Ich twarze były spocone, krew zaschnięta na krawędziach rękawów.
- Żyjesz? - Chciała się upewnić, że jeszcze chwile wytrzyma, to zawsze wykańczało emocjonalnie i fizycznie.
Sloane miała zostać trzydzieści minut, ale wojna nie wybiera czasu. Szczególnie, kiedy człowiek wybiera sobie takie życie.

serena almendarez
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Slo
kiedyś tego nie było
29 y/o, 170 cm
rezydentka oddziału ratunkowego w mount sinai hospital
Awatar użytkownika
I'm still a believer but I don't know why. I've never been a natural, all I do is try, try, t r y.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Przyjmowanie komplementów było trudną sztuką, z którą Serena też nie zawsze umiała sobie poradzić, dlatego nie zamierzała w żaden sposób naciskać na Sloane lub zasypywać ją zapewnieniami. Zauważyła jej chwilowe zawahanie i o dziwo utwierdziło ją to w przekonaniu, że są do siebie bardziej podobne, niż początkowo myślała. Być może, gdy to wszystko się już skończy, a one odpoczną i spotkają się później przy obiecanej pizzy i bąbelkach, będą miały odwagę poruszyć ten temat.
Krzykliwa matka nie ustępowała, dopóki Marlowe nie potraktowała ją kilkoma gorzkimi słowami prawdy. Serena podziwiała jej opanowanie w takich sytuacjach, bo dzięki temu agresywna kobieta cofnęła się wreszcie i wyglądało na to, że zagrożenie z jej strony minęło. Nie przeprosiła oczywiście za swoje słowa i jeszcze przez chwilę patrzyła na nie obie, jak na wrogów, ale w końcu odeszła we wskazanym kierunku; teraz była już problemem pielęgniarek, które miały pokierować ją dalej.
Gdy drzwi oddziału otworzyły się po raz kolejny, a zamiast typowego amoku przywitała je cisza, Almendarez od razu poczuła, że coś jest nie tak. Jeszcze bardziej nie tak, niż dotychczas, a przecież miały do czynienia z trudnymi przypadkami i ciężkimi historiami.
Natychmiast rzuciła się na pomoc chłopcu, bo słowa o trzyminutowym zatrzymaniu brzmiały zbyt poważnie, by mogła je zbagatelizować nawet w momencie, w którym parametry nie krzyczały niepokojąco. Gdy udało im się go ustabilizować odetchnęła głęboko, ale coś w dalszym ciągu nie dawało jej spokoju.
Żyjesz?
- Ledwo - przyznała, poświęcając wreszcie kilka sekund na ocenę sytuacji nie tylko pacjentów, ale swojej własnej.
Zlepione od potu włosy i krew znajdująca się nie tylko na fartuchu, ale i czubku jej adidasa dawały obraz nędzy i rozpaczy, niekoniecznie profesjonalizmu.
Gdyby tego było mało, z monitorów rozległ się właśnie złowrogi sygnał kodowania - chłopiec stracił przytomność.
- Kod niebieski na sali piątej! - wykrzyknęła Serena, natychmiast podbiegając do łóżka, a personel z wózkiem reanimacyjnym niemalże wdarł się na salę.
Nie oddychał, konieczna była intubacja, której brunetka podjęła się natychmiast, a jeden z pielęgniarzy zaczął uciskać klatkę piersiową, inny podłączył defibrylator a analiza rytmu serca ujawniła brutalną prawdę.
Tracili go.
- Podajcie adrenalinę i atropinę, teraz. Sloane, defibrylacja - wiedziała, że Marlowe poradzi sobie z szokami i będzie równie zdeterminowana, by walczyć o życie chłopca do samego końca.
Gdy rytm nie powrócił po pierwszym szoku, Serena kontynuowała wentylowanie i po raz pierwszy spojrzała na zegar wiszący nad wejściem do sali. Wiedziała, że Sloane dostrzegła to spojrzenie i musiała wiedzieć, co znaczy.
- Ładuj do 200! - wydawało jej się, że głos miała rozpaczliwy, a może po prostu tak się czuła.
Były już przecież tak blisko końca, tak wiele dzieci zostało przywiezionych i ustabilizowanych, a teraz to wszystko miało zakończyć się w ten sposób?
- Podaj adrenalinę - wydała kolejne polecenie, a hałas monitorów docierał do niej w tym chaosie jak spod wody.
Pojedynczy sygnał, jedna pozioma linia.
Jak długo jeszcze?


Sloane Marlowe
ness
nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy
Awatar użytkownika
I don’t want no scrub, a scrub is a guy that can’t get no love from me...
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

trigger warning
śmierć dziecka
Chłopiec leżał jak porzucona zabawka. Ciało, które jeszcze przed chwilą walczyło, teraz poddało się grawitacji i śmierci.
Na sekundę, może dwie, w całej sali panowała cisza - ta przedburzowa, nienaturalna, gdy serca jeszcze nie zrozumiały, co się dzieje, ale ręce już sięgają po narzędzia.
- Kod niebieski! - głos Sereny przebił się przez mur adrenaliny.
Sloane nie potrzebowała więcej. Przestawiła się jak przełącznik. Była już po drugiej stronie łóżka, gdy jeszcze echo słów docierało do ścian.
- Mam - rzuciła, kiedy Serena wydała komendę do defibrylacji.
Jej ruchy były szybkie, precyzyjne. Jeden pad, drugi. Kontakt. Oczy wbite w monitor.
- Ładuję do 150 - potwierdziła głośno. Świat zawęził się do impulsu, do napięcia. Do momentu, w którym wszystko może jeszcze wrócić.
- Odsunąć się - powiedziała spokojnie, choć mięśnie miała napięte jak struny.
Szok.
Drgnięcie ciała chłopca.
Cisza.
Kolejne tętno? Nie.
Znowu ta linia - bez końca. Bez końca.
Kątem oka zobaczyła spojrzenie Sereny. Ten błysk pytania: ile jeszcze?.
Sama zerknęła na zegar. Czas - ich największy wróg, ich jedyne narzędzie.
- Ładuję do 200 - powiedziała, już bardziej twardo. Jej głos był jak młot w akcie desperacji. - Gotowe. Na moją komendę. Trzy, dwa, jeden. Szok!
Ciało dziecka zadrżało, znów opadło.
- Analiza rytmu - zawołała pielęgniarka. Monitor przemówił językiem cyfrowym.
Nic.
Jedna linia. Prosta. Cicha.
Sloane sięgnęła po strzykawkę.
- Adrenalina, 1 mg IV. Atropina w rezerwie. Idziemy jeszcze raz.
Czuła, jak jej ciało zaczyna się buntować. Bark bolał jakby wbito w niego nóż. Krew na rękawiczkach zasychała w fałdach. Ale głos był dalej spokojny. Twardy. Bezlitosny.
Dla chłopca. Dla siebie. Dla Sereny.
Bo tylko razem mogły jeszcze to odwrócić.
- Jeszcze nie - powiedziała półgłosem, bardziej do siebie niż do kogokolwiek. - Jeszcze nie dziś, dzieciaku.
I nacisnęła shock raz jeszcze.
- Brak rytmu - rzuciła pielęgniarka. Jej głos był cichy, niemal przepraszający.
- Jeszcze raz - warknęła Sloane, już sięgając po kolejną strzykawkę. - Adrenalina. Do żyły centralnej.
Ręce miała zakrwawione, ale stabilne. Dłoń chłopca była chłodna, opadała w sposób, który nie wróżył nadziei. Ale ona tego nie widziała. Albo raczej - odmawiała zobaczenia.
- Mamy dziesięć minut od zatrzymania - ktoś rzucił z boku. Może pielęgniarka. Może lekarz z innego zespołu. Głos z rodzaju tych, które przynoszą fakty, ale nie wiedzą, że to za mało.
- Jeszcze jest czas. Jeszcze mamy lukę. - Ton Sloane był zbyt spokojny, żeby nie brzmiał groźnie.
- Sloane… - ktoś wypowiedział jej imię, chyba Serena. Powoli, ostrożnie, jakby próbowała wyjąć nóż z ciała bez szarpania.
- Nie - urwała Marlowe. - Nie teraz.
Ucisk klatki piersiowej. Defibrylacja. Kolejny raz. Kolejna minuta.
Monitor nie drgał. Nie reagował.
- Brak aktywności elektrycznej. Asystolia. - głos tym razem należał do jakiegoś faceta, którego nazwiska nie znała. - Proponuję zakończyć. Mamy zgodę, dokumentację gotową.
- Nie kończymy - powtórzyła. Tym razem ciszej. Nie błagała. Oświadczała.
Patrzyła na ciało chłopca. Na jego bladą szyję. Na siną wargę. Na miejsce, gdzie tętno powinno wracać, ale nie wracało.
Gdyby pozwoliła mu odejść teraz, musiałaby przyznać, że nie wystarczyła.
Że nie uratowała. Że wróbel, którego trzymała w pudełku po butach tamtej nocy, umarł znowu - tylko teraz miał siedem lat i rozcięcie w klatce piersiowej.
Nie pozwoliła. Jeszcze jeden raz. Jeszcze jeden szok.
Ciało zadrżało. Ale nie wróciło.
- Dość - powiedział ktoś cicho z tyłu.
- Jeszcze jedno podejście - Sloane sięgnęła po kolejną dawkę adrenaliny.
- Marlowe - znowu czyjś głoś. Cichszy. Głębszy. Złamany.
Sloane spojrzała w końcu na Serenę.
I coś w niej pękło. Nie krzyk. Nie płacz.
Tylko oddech - wymuszony. Zbolały. Jakby cała stal w niej zrobiła się pusta w środku.
Zatrzymała się. Ręce opadły. Cicho. Bezwładnie.
Spojrzała jeszcze raz na chłopca.
- Przepraszam - wyszeptała, nie do niego, nie do nich - do siebie.
To było pierwsze dziecko, które straciła i nie chciała myśleć o tym, że w jej pracy pewnie nie ostatnie.

serena almendarez
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
Slo
kiedyś tego nie było
ODPOWIEDZ

Wróć do „Mount Sinai Hospital”