Swobodne wieczory, były rzadkością w jego grafiku tak intensywnie zawalonym przez tę drugą, bardziej angażującą pracę, której się również z wielkim poświęceniem oddawał, choć nie w sposób, tak dobitnie nakreślający jego rolę w doskonale działającej strukturze. Będąc szoferem jednego z liderów, jego funkcja była dość marginalna przez pryzmat działań na pograniczu prawa, lecz z drugiej strony zawsze znajdował się blisko wierchuszki i stał jak cień za tymi, którzy przewodzili w organizacji. Niejako odnajdywał się w swej roli bardzo dobrze, wręcz przyznawał, że lubi swoją pracę, nawet jeśli całe jego dotychczasowe życie było temu podporządkowane, tej roli – pionka na szachownicy wydarzeń.
Te powiązania ze środowiskiem mafijnym sprawiały, że trudniej mu było funkcjonować w społeczności. Czasem odnosił wrażenie, dość zresztą przykre wyautowanego z normalności. Nie dostrzegał świata w tych samych paletach barw, jak większość ludzi. Świadomy, tego co kryło się pod kurtyną mroku, gdzie zwykli obywatele miasta zapuszczali się rzadko i nigdy z przyjemności.
Praca w roli mechanika, jednak dawała mu pewne poletko normalności, coś, co go tuszowało przy potencjalnych nowych znajomościach spoza środowiska. To było momentami oczyszczające, aby spędzić z normalnymi ludźmi czas, bez tego namacalnego wiecznie czającego się podskórnie napięcia. To spotkanie nie miało się zresztą różnić od dziesiątek innych, podczas których grupka młodych ludzi wychodzi na miasto, by zabawić się przez chwilę i odciąć od zmartwień tygodnia. Czuł jednak gdzieś w głębi serca, że skoro idzie tam z June, to niekoniecznie pozwoli sobie na pełen luz, jakby jej obecność, do jakiej rzecz jasna przywykł w ostatnich tygodniach nie była mu obca, ani krępująca, lecz im dalej w las, tym bardziej i tym częściej bardziej natarczywe, a co gorsze śmiałe myśli przychodziły mu do głowy, nieraz był nimi bardzo zawstydzony, a czasami miewał, wobec siebie wyrzuty, że dopuszczał je do głosu w chwilach słabości.
Lubił policjantkę – tą szczerą emocją, koleżeńską, zbudowaną na piedestale przeżyć i budowanego zaufania wobec siebie. Spędzali ze sobą sporo czasu i chociaż bywały dni, gdy niewiele mówił, tak czuł, że nie musi silić się na nieszczerą otwartość, która mogłaby go krępować, bo nie oceniała go po ilości wypowiedzianych historii, a po tym, jaki wobec niej był. Stąd też ta wiercąca dziurę presja, a może wyrzuty sumienia, bo wiedział, że im dłużej będzie to ciągnął, tym bardziej ją do siebie zachęci i w rezultacie końcowym skrzywdzi.
Urwał te przemyślenia w momencie, gdy otworzył drzwi lokalu, a gwar; rozmów, muzyki uderzył w niego wraz z falą ciepła i wyczuwalnego w powietrzu alkoholu. Odnalazł ją i jej znajomych po chwili błądzenia wzrokiem po zgromadzonych ludziach i zaszedł ich od tyłu, lekko jak mu się zdawało zaskakując tym samym. Być może oczekiwali, że nie przyjdzie? Że June grała tylko pod publiczkę z tym nowym znajomym, którego miała przedstawić… Nie miał jednak czasu na zastanowienia, bowiem było już za późno.
— Przepraszam za spóźnienie i że nie mogłem cię zabrać, coś mi wypadło — po wymianie uprzejmości, bezpośrednio zwrócił się do kobiety, ignorując resztę grupy, tak jakby czuł, że musi być wobec niej szczery. — Przyjechałem autem i jeśli tylko sobie będziesz tego życzyła zadbam o twój powrót — czuł się spięty, zardzewiały, wiedział, że brzmi jak kołek i drażniło go to, ale chciał jej dać do zrozumienia, że może bawić się ile chce i że zadba o jej powrót.
June Harrison

 
				
 
									 
				
