-
I said I was smart.
I never said I had my shit together.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Była chodzącą logiką. Opierała się na nauce, na dowodach i zwykle podchodziła racjonalnie do problemów, ale kiedy siedziało się samemu w ciemnym lesie, pośrodku niczego, to głowa potrafiła czasami podpowiadać nieprzyjemne scenariusze. I chociaż większość dźwięków sama próbowała sobie wytłumaczyć, tak w pewnym momencie nie było to takie łatwe, zwłaszcza jeśli stały się one powtarzalne i na tyle charakterystyczne, aby zacząć coś przypominać.
I nawet jeśli skakali sobie do gardeł, Evander był jej jedynym sojusznikiem.
Nie odrywała spojrzenia od miejsca w którym wydawało jej się, że coś lub ktoś było. Poczuła jak serce nieprzyjemnie zaczęło bić szybciej w przestrachu, gdy jej nie-kolega się podnosił, aby zaświecić zegarkiem w las. I szczerze mówiąc, miała ogromną nadzieję, że zaraz ją zjebie za to, że po prostu podnosi alarm, a to jakaś wiewiórka czy zwykły dzik (chociaż te też potrafią być cholernie niebezpieczne). Wolałaby to, niż zwierzę, którego oczy zaczęły świecić odbijając światło z latarki.
Zamarła, wpatrując się w wielkiego niedźwiedzia, którego kontury rysowały się pomiędzy drzewami. Niemalże czuła, jak rośnie w niej zwyczajny, ludzki strach. Teraz wszystko to, co wiedziała na temat fauny Kanady wyparowało. Nie pamiętała już, że według specjalistów, nie powinieneś się ruszać. Oni uważali, że zostanie w miejscu i podniesienie rąk, aby wyglądać na większego, miało sprawić, że dzikie zwierzę zrezygnuje z ludzi jako z posiłku.
A pierwsza zasada? Nie uciekać.
Ciekawe czy ktokolwiek z nich był faktycznie z głodnym miśkiem samemu w lesie.
Podźwignęła się na nogi, gdy poczuła chwyt kolegi na ramieniu. Wciąż nie odrywała wzroku od zwierzaka, nawet jak ją pchnął z krótkim hasłem. Jej nogi jednak zadziałały szybciej. Zaczęła biec przed siebie, całkowicie na oślep, używając sto dziesięć procent swoich sił. Może nie była to topowa prędkość, a ona co chwila się potykała przez jakieś niewidoczne w nocy kamienie czy korzenie, to i tak odzyskiwała równowagę, aby pędzić dalej. Prowadziła ją w tej chwili tylko i wyłącznie adrenalina. Chyba jeszcze nigdy nie biegła tak szybko.
I teraz naprawdę spodziewała się, że Evander ją wyprzedzi, aby zostawić na pożarcie niedźwiedzia. To na pewno kupiłoby mu wiele czasu, bo przecież był o wiele szybszy i zwinniejszy niż ona, człowiek, który żył w książkach i wodzie. Ląd nie był jej sprzymierzeńcem.
Nasłuchiwała czy niedźwiedź za nimi biegnie, ale w tym momencie jedyne co słyszała to ich zadyszane oddechy i dźwięki na prędze stawianych stóp. Nie miała czasu na to, aby się odwrócić. Po prostu skupiała się na tym, aby biec i się nie wywrócić, bo wtedy na pewno zostanie pożarta.
Biegła ile sił w nogach i powietrza w płucach. Nie wiedząc jak daleko, jak długo. Żadne z nich się jednak nie zatrzymywało, tak na wszelki wypadek. Nie miała jednak takiej wytrzymałości jak sportowiec. Powietrze paliło jej organy, gdy próbowała złapać kolejny, łapczywy oddech. Miała wrażenie, że mięśnie także już błagają o odpoczynek. To właśnie wtedy zaczęła popełniać błędy.
Potknęła się o wystający, niewidoczny korzeń i upadła, niefortunnie uderzając o coś kolanem. Ból rozlał się po jej ciele, ale przyćmiony był adrenaliną. Odwróciła się na tyłek, aby obejrzeć się za siebie, w obawie, że zaraz zostanie zjedzona i automatycznie się wycofała po ziemi, ale… za nimi niczego nie było widać. Ani słychać.
Może chwilowo, a może faktycznie byli bezpieczni.
Może niedźwiedź znalazł lepszy posiłek niż ta dwójka.
Evander Kross
-
I suck at apologies, so unfuck you...
or whatever.
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowa, ograniczonaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Wolał nie sprawdzać wszelkich porad survivalowych, nie zamierzał krzyczeć na niedźwiedzia, tylko wykorzystać ten dystans, którym im został, na ewakuowanie się. I koleżanki też.
Nawet jeśli zarzekał się, że w przypadku takiej akcji zostawi koleżankę daleko z tyłu, tym samym zwiększając swoje szanse na przeżycie, w tym przypadku, do stu procent.
Wbrew poczynionym wcześniej postanowieniom, koleżanki nawet nie wyprzedził. Instynktem, a może głupim postanowieniem, znajdował się za nią, ewentualnie obok niej, kiedy trasa tego wymagała.
Tak też, kiedy nagle Zoe, w bardzo filmowym stylu, zniknęła mu z pierwotnego pola widzenia, pociągnięta przez siłę grawitacji, rozminął się z nią, dopiero chwilę potem zwalniając i zatrzymując się w ostateczności. Czujnym spojrzeniem otoczył ledwie widoczny krajobraz przed nimi, a kiedy zorientował się, że zwierzę prawdopodobnie zostało daleko w tyle (lub po prostu nigdy nie ruszyło w pogoń za nimi, a odprowadziło ich tylko zdziwionym spojrzeniem), podszedł do koleżanki na ziemi.
Nierozszarpanej i wciąż żywej. W horrorze pewnie nie miałaby tyle szczęścia.
Przez chwilę jeszcze nie odzywał się, nasłuchując otoczenia, każdego dźwięku, który nie był ich przyspieszonym, drżącym od nerwów oddechem. Ale las wydawał się być cichy. Chciałoby się napisać, że nawet zbyt cichy.
Schwycił ją za przedramię, nie pytając czy potrzebuje i czy chce pomocy, a następnie podciągnął stabilnie do pionu, mówiąc przy tym:
— Ściągasz gacie. — Brew mu nawet przy tym nie drgnęła, ani kącik ust nie zadrgał w rozbawieniu, co innego jego spojrzenie – to zdradzało coś kompletnie innego, niż niewzruszona reszta twarzy.
W końcu takie były zasady gry, która miała zawisnąć między nimi jeszcze kilka minut temu. Ciekawe, czy miał pojęcie, że ze zdaniem Zoe o nim, to mogła nie wziąć tego za dowcip, nawet jeśli niskich lotów. Zwłaszcza, kiedy sam starał się swoją gębą zaprzeczyć wszelkiemu podejrzeniu żartu.
Dokładnie takie rzeczy mówiło się tuż po tak traumatycznym spotkaniu z dzikim zwierzęciem. Choć może trochę wyolbrzymionym, bo to aż dziwne, że zwierzęcia nie było za nimi widać, kiedy niedźwiedź był dość niezmordowanym łowcą. Pewnie zgubił się między drzewami.
— Tyle by było z naszego planu na nie ruszanie się z miejsca — rzucił, już teraz z autentyczną powagą. Teraz to byli tym bardziej nie wiadomo gdzie, bo punkt orientacyjny, jakim było osuwisko, przepadł gdzieś w leśnych odmętach, spowity ciemnością.
Przeciągnął linią światła po otoczeniu, w głupiej nadziei, że zobaczy cokolwiek charakterystycznego, co pozwoliłoby mu na ustalenie, gdzie tak naprawdę są. Nie był jednak leśniczym, ani pasjonatem lasów, więc tak naprawdę zobaczył tylko to, co powinien był zobaczyć, jako szary Kowalsku – ściółkę i drzewa. Wszystkie takie same.
— To może posiedzimy jednak na drzewie? Mała szansa, że przy następnym spotkaniu z jakimś rezydentem tutejszej dziczy, będziemy mieli też tyle szczęścia, aby liczyć na opóźniony zapłon u niego.
A fauna w Kanadzie była całkiem bogata. Jeśli nie niedźwiedź to może przykładowo wilk?
A może Zoe miała jakiś genialny pomysł, bo przecież to ona była najmądrzejsza ze wszystkich, a przecież na pewno mądrzejsza niż jakiś tam Kross. Surfowała i czytała książki, to od razu czyniło ją lepszą od niego.
Zoe Avery
-
I said I was smart.
I never said I had my shit together.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Nie miała pojęcia czy niedźwiedź za nimi biegł i zrezygnował, czy może jednak w ogóle nie podjął się gonienia ich. Nie chciała jednak pytać, ani się wracać po śladach, bo… i tak nie wiedziała którędy przyszli. Kompletnie zgubili swoją ścieżkę, bo w szaleńczym biegu podążali po prostu tam, gdzie poniosły ich nogi. Dopóki była prosta trasa, to mogli się poruszać, niezależnie czy na północ, wschód czy zachód.
Nie miało to znaczenia w tym momencie.
Fakt, że nic jej nie rozszarpało, kiedy upadła był… bardzo przyjemny. I chociaż początkowo rozglądała się i nasłuchiwała czy aby na pewno nic nie biegnie w ich stronę, to las wydawał się być okropnie cichy. Nawet ptaków nie było słychać, chociażby głupiej sowy, a wiatr wydawał się ustać. Było ciemno i przerażająco głucho.
Ale chociaż byli względnie bezpieczni.
Jej oddech wciąż drżał. Wystraszona próbowała dostrzec coś przed sobą, ale jej wzrok utykał na pobliskich drzewach. W tej chwili, gdzieś tam w środku czuła też sporą ulgę, że Kross jednak nie zdecydował się jej zostawić w pizdu i biec dalej, bo gdyby została sama pośrodku niczego, zapewne wpadłaby w lekką panikę. A tak, to - o zgrozo - dawał jej nikłe poczucie bezpieczeństwa, bo chociaż miała towarzystwo.
Podniosła się z jego pomocą, odciążając jedną nogę. Kolano emanowało nieprzyjemnym bólem, który wraz z opadaniem adrenaliny, zaczynało dawać o sobie znać. Starała się jednak nie zwracać na nie większej uwagi, bo misiek wciąż mógł być gdzieś w pobliżu i możliwe, że będzie musiała ponownie uciekać.
Ściągasz gacie.
— Co? — wyrwało jej się automatycznie, gdy jego głos wyrwał ją z zamyślenia. Zerknęła na niego zaskoczona, a wyraz jego twarzy kompletnie nie pomagał. Nie znała tej jego rymowanki, więc nie łączyła faktów, zwłaszcza, że szybko o niej zapomniała, jak tylko zaczęła uciekać przed niedźwiedziem. — Spadaj. — Obruszyła się i wyminęła go, aby przejść kilka kroków przed siebie, zaciskając zęby i ukrywając kulawiznę.
Mieli przesrane, bo biegli niewiadomo jak długo, oddalając się coraz bardziej od miejsca obozowiska, a teraz? Teraz pojęcia nie mieli w jakim miejscu się znajdowali, jak daleko byli od jakiejkolwiek ścieżki czy cywilizacji, a jak ktoś będzie ich szukać, to obszar poszukiwań będzie o wiele, wiele szerszy.
— Przynajmniej nic nas nie goni i mamy wszystkie kończyny — mruknęła. To był jakiś plus z tego wszystkiego, nie? Chociaż przeżyli spotkanie z niedźwiedziem.
Obejrzała się na okolicę, którą oświetlił. Wszystko wyglądało tak samo. Każdy kamień, drzewo i krzew. Nie było żadnego nawet śladu w ziemi, żadnego wydeptania, żadnych oznak życia czy ludzi, tylko mech, liście i gałęzie. Może i była ogarnięta, ale szkoliła się przede wszystkim na lekarza, a nie na człowieka lasu. Jakieś tam podstawy znała, głównie przez zasłyszenie czy jakieś reality show jak Bear Grylls (ona czasem oglądała takie rzeczy do kotleta, ok?), ale w prawdziwym życiu? W prawdziwym życiu była tylko zgubioną w lesie nastolatką.
Zerknęła na niego, a potem na jedno z najbliższych drzew, które mimo dość nisko osadzonych gałęzi, dalej było… wyzwaniem.
— Nie ma szans, że się tam wdrapię. Musiałbyś mnie podsadzić — rzuciła, w ogóle na to nie licząc. Jako dzieciak chodziła po płotach, ale na drzewa się nie wspinała, głównie dlatego, że też do żadnych na tyle nie sięgała. Nie mówiąc o tym, że większość dzieciństwa spędzała w wodzie, a nie na lądzie, dlatego bieganie też nie szło jej najlepiej.
Evander Kross
-
I suck at apologies, so unfuck you...
or whatever.
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowa, ograniczonaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Przewrócił tylko oczami – standard w tej relacji – kiedy usłyszał jej spadaj, w dodatku bez cienia rozbawienia. Takiej reakcji mógł się po niej spodziewać. Nie dość, że była przemądrzała, to miała jeszcze kij w dupie i to tak głęboko, że aż dziwne, że nie smyrał jej po migdałkach. Ale przecież zapytana znów powie, że takie żarty jej nie bawią, bo ma inny rodzaj humoru. Czy brak poczucia humoru też można było nazwać innym rodzajem?
Jej to chyba nic nie bawiło. Poza żartami z twierdzeń arytmetycznych i memów z tablicy Mendelejewa, które rozumiała tylko ona.
— Sukces — skomentował sucho.
Jak się mieli cieszyć z takich rzeczy, to naprawdę sama wierzyła, jak bardzo mają przewalone. Fakt faktem, że takie spotkanie mogło się skończyć bardzo źle, z pourywanymi kończynami. Niczym ta jedna dziewczyna, którą niedźwiedź pożerał żywcem a ona zadzwoniła do swojej matki jej o tym powiedzieć. Z tą różnicą, że oni zadzwonić nigdzie nie mogli.
Spojrzał najpierw na nią, później na drzewo i znów na nią. Nie byłoby to zaraz aż takim problemem, aby nawet ją podrzucił, ale by nie robić z tego większego problemu, musiałby po pierwsze – ją lubić, a po drugie – nie być sobą.
— W książkach nie napisali, jak się wchodzi na drzewo i od razu masz z tym problem? — Aż taka drobna nie była, a poza tym – na wszystko dało się znaleźć przecież sposób. Jeśli się w ogóle kiedykolwiek próbowało. Wychodziło więc na to, że jego gwiazda podręczników i atlasów, raczej takich rzeczy też w życiu nie próbowała. Albo próbowała i to z marnym skutkiem.
Prędzej obstawiałby to pierwsze, bo widział w nią Twilight Sparkle, która wolała od dziecka książki i naukę zamiast przyjaciół i zabawy. I tak, oglądał My Little Pony. Kto nie? Poza Zoe.
— Dobra, chodź — rzucił, nie zwracając większej uwagi na jej, zapewne oburzoną, odpowiedź na jego komentarz, który też był absolutnie niepotrzebny. Wyjątkowo do siebie pasowali, bo jedno drugie potrafiło doprowadzić do szału swoją niewyparzoną gębą.
Podszedł do niej od tyłu, skontrolował jeszcze drzewo, na które mieliby wejść, a potem bez zapowiedzi schwycił ją twardo i stanowczo w biodrach, aby podnieść bez problemu, unosząc na tyle wysoko, aby nie tylko sięgnęła konaru, ale nie musiała się też na niego wciągać, bo też zakładał, że pewnie nie była w stanie zrobić ani jednego podciągnięcia.
Gdy upewnił się, że osiadła tam w miarę stabilnie i raczej mu nie rymsnie na glebę, jeżeli po prostu nie postanowi się rzucić, sam przeszedł kawałek dalej, do grubszego konara, który znajdował się po drugiej stronie, a następnie wziął rozbieg i chwycił się i podciągnął bez większych ekscesów, zaraz znajdując sobie miejsce. Oparł się grzbietem o pień, a jedną z nóg zgiął w kolanie i ułożył stopą na powierzchni konaru.
Byli wysoko na tyle, żeby spokojnie mieć czas na reakcję, gdy coś znów się zbliży. Ale nie wysoko na tyle, aby taki niedźwiedź, który dźwignie się na dwie łapy, ich nie dosięgnąć. Ale stąd było znacznie bliżej do innych gałęzi, więc wierzył, że ewakuacja przejdzie stabilnie i bez większych problemów. Samo drzewo wyglądało też na tyle niezachwianie, żeby nie runąć tak po prostu pod zwierzęcym naciskiem.
Byle badyla nie wybrał.
— To — zaczął, po jakimś czasie po prostu przerywając ciszę. W końcu tym razem nie postawił tej zasady o ściąganiu gaci. A to dlatego, że Zoe nie potrafiła się bawić. Brakowało, aby się jeszcze za to obraziła. — Wybierałaś się na imprezę do Bensona? — rzucił, jak gdyby nigdy nic.
Jak gdyby właśnie nie byli zagubieni w środku lasu, bez możliwości kontaktu ze światem wewnętrznych, i jakby właśnie nie spotkali się z niedźwiedziem twarzą w pysk.
Zoe Avery
-
I said I was smart.
I never said I had my shit together.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Przynajmniej na ten moment byli bezpieczni. Względnie bezpieczni.
Zerknęła na niego z ukosa, gdy się odezwał. Mogłaby odliczać do dziesięciu w myślach, ale miała wrażenie, że w tym momencie i tak było to bez sensu. Ten człowiek działał jej na nerwy bardziej niż ktokolwiek inny. I pomyśleć, że nie tak dawno temu naprawdę chciała mu pomóc i było jej go zwyczajnie szkoda. Teraz już wiedziała, że to po prostu była karma.
— Czy ty chociaż na chwilę możesz się ode mnie odwalić? — warknęła, odwracając ku niemu głowę, aby zaraz spojrzeć na drzewo, które wydawało się być najbardziej stabilne.
Teraz to jej wjechał na psychę.
Podeszła, wciąż ukrywając swoją kulawiznę, do pnia i spojrzała do góry, najwyraźniej próbując samej wymyślić jak powinna się na nie wdrapać. Bo ewidentnie nie chciała żadnej pomocy od jej niemiłego kolegi z którym tu utknęła, skoro jeszcze ją gnębił za to, że nigdy nie chodziła po drzewach.
Oparła się lekko na obolałej nodze i spróbowała samej się podciągnąć, ale…
Dobra, chodź.
Odwróciła głowę w jego kierunku, aby powiedzieć, że ona to nie potrzebuje jego pomocy, ale zanim zdołała wydać z siebie jakiekolwiek słowo, chłopak schwycił ją i podniósł bez większego problemu, przez co bardzo szybko i łatwo mogła złapać się wystających gałęzi. Wciągnęła się na nie, albo raczej wdrapała, starając się jakoś wygodnie i stabilnie ułożyć, plecami opierając się o pień. Z grymasem wyciągnęła obolałą, wyprostowaną nogę przed siebie, czując teraz jak kolano zaczyna mocno pulsować. Nie mogła zobaczyć pod ubraniem jak wygląda, ale domyślała się, że chyba niespecjalnie dobrze, skoro ból nie przechodził.
Ale nie zamierzała się nikomu przecież skarżyć.
Zerknęła krótko w jego stronę, gdy wgramolił się bez żadnego problemu na sąsiadującą po drugiej stronie gałąź.
Nie wiedziała jak długo tu siedzieli i która była godzina, ale opatuliła się mocniej swoją bluzą, bo w listopadzie, w środku lasu, nie było zbyt przyjemnie, nawet jeśli nie tak dawno temu mieli szaleńczy bieg w obronie życia. Zarzuciła kaptur na głowę i schowała dłonie do kieszeni, modląc się w duchu, aby już nic tej nocy ich nie zaskoczyło. I nie zjadło.
Wybierałaś się na imprezę do Bensona?
Zerknęła przez ramię, na ciemną, zarysowaną sylwetkę, jak gdyby chcąc się upewnić, że naprawdę zapytał ją o imprezę, kiedy oni nawet nie wiedzieli czy wrócą do domu. W końcu mało było ludzi, co gubili się w lasach i już nigdy z nich nie wychodzili? Zwłaszcza, że lasy Toronto nie należały do małych.
Odetchnęła i oparła z powrotem tył głowy o pień.
— Zapewne cię to zaskoczy, ale nie — powiedziała luźno, już bez tego zirytowanego tonu, który jej zwykle towarzyszył jak z nim rozmawiała. — Z drugiej strony Marvin coś o niej gadał, ale myślałam, że żartuje. — Bo chociaż ona nie interesowała się tak imprezami, bo zwyczajnie nie miała tam „swoich kumpli” i nie były to zwykle jej klimaty, a przynajmniej tak miało jej się wydawać, to jej przyjaciel zawsze bardzo chciał się wtopić w środowisko i „awansować” w społecznej hierarchii. On miał nieco większe parcie na nastoletnie życie towarzyskie niż ona, ale zwykle towarzyszyła mu na różnych wyjściach. Jak chociażby na festiwalu.
Kto wie, może na studiach jej się to odmieni.
— Jak to przeżyję, to może zmienię coś w życiu i jak raz się wybiorę. — Bo może to jakaś lekcja życia od losu. Nie dość, że rzucono ją w środek lasu w nocy, to jeszcze z Krossem. — Co się robi na takich imprezach, skoro nie to, co podejrzewam? — Bo wyrzucił jej, że ona to tak doskonale wie co się dzieje, ale nigdy nie była, więc teraz miał okazję jej opowiedzieć jak wyglądały takie domówki. I co poza piciem bez kontroli, seksem na pięterku, obijaniem się na parkiecie oraz obściskiwaniem pod ścianami ma miejsce.
Evander Kross
-
I suck at apologies, so unfuck you...
or whatever.
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowa, ograniczonaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Prawdopodobnie rano, gdy odmrozi im tyłki – bo choć las dobrze osłaniał przed wiatrem, to przed niską temperaturą już nie – sam stwierdzi, że czekanie na pomoc to jednak kiepski pomysł i będzie chciał iść. Ale teraz, w nocy – lepiej było spróbować zadekować się na drzewie. Gdzie nic ich nie zaskoczy, jak ten niedźwiedź nie tak dawno temu.
Przynajmniej będzie trudniej ich sięgnąć.
Po wrzuceniu na drzewo koleżanki, a następnie samego siebie do jej sąsiedztwa, uznał – że może uda im się faktycznie przetrwać tę noc. Szkoda tylko, że tuż przed zimą, to się noce wydłużały i zanim uświadczą choćby odrobiny promieni słonecznych, to minie sporo czasu.
I z pewnością to słońce na nieboskłonie nie przyniesie jakiegoś ocieplenia. Chociaż akurat on całkiem dobrze się trzymał.
Nie wiedzieć czemu odezwał się do koleżanki. Z tak głupim, jednocześnie trochę uszczypliwym, pytaniem, jakim było zapytanie o plany na imprezę. Tak jakby pewnym było, że przeżyją tę noc i wrócą do domu.
— Jestem w szoku — odpowiedział, z teatralnym, choć nie złośliwym, zaskoczeniem, gdy dziewczyna odpowiedziała. Takiej odpowiedzi oczywiście się spodziewał, bo przecież niejednokrotnie mu w tym samochodzie podkreśliła, jak bardzo gardzi ich imprezami i rozrywkami, bo są takie prostackie.
— Kto to Marvin? — spytał odruchowo, poprawiając się na swojej gałęzi.
Tak, pytał na poważnie.
Jeśli miał go kojarzyć, to już tylko pod jego pseudonimem scenicznym, który mu nadano. I który nieprędko z niego zejdzie. Nie mógł przecież z imienia kojarzyć chłopaka, który chodził wszędzie za Zoe i któremu zbierało się za nią. Poza tym – nie podejrzewałby kogoś takiego o dalszą chęć pojawienia się na jakimś wydarzeniu, bo… No na pewno nie zostanie zbyt ciepło przyjęty.
— Jak przeżyjesz, to będziesz musiała coś zmienić w życiu i pójść. Jak raz wyciągniesz kij z tyłka, to może nawet ci to na dobre wyjdzie. — Albo i nie. Zależy w jakie towarzystwo na tej imprezie wpadnie. Chociaż był zdania, że raczej sami pozytywni ludzie byli. Rzadko kiedy zapraszano skrajnych odpałowców, bo mimo wszystko, ludzie chcieli się dobrze bawić. — Wszystko, Kujonie. Wszystko, na co masz ochotę. Gra się w gry, tańczy, rozmawia i żartuje. Kto ma ochotę iść kogoś zaliczyć to po prostu idzie. Nikt nikogo nie ocenia, bo nikt nikogo do niczego nie zmusza. — Bo jak laska jest kompletnie pijana, to przecież zabranie jej do sypialni nie jest zmuszaniem do seksu, przynajmniej takie zdanie mieli jego znajomi. On osobiście przecież zdania mieć nie mógł, bo co go inne dziewczyny interesowały, skoro miał wspaniałą Malditę. — To trochę jak w budzie. Tam też się robią grona, ale bez większej bariery, więc każdy z każdym porozmawia, jeśli będą mieli ochotę. Tak zwane debilne dowcipy, o których mówiłaś, robimy sobie w swoim gronie. Mamy zasady, których się nie łamie, a jak ktoś to zrobi to ma karę. Przykładowo – nie odpadaj na imprezie. To jest naczelna. Bo inaczej możesz skończyć różnie. — Z markerowym kutasem na czole, albo totalnie rozebrany, z pełnym makijażem i pomalowanymi paznokciami. Z podpaską przyklejoną do czoła i inne takie. — Napiłabyś się, wyluzowała, może jak raz zapomniała o szkole i zajebistych wynikach. Potańczyła, nawet nie musisz umieć. O, karaoke też czasami jest. Nie jest tam aż tak źle jak myślisz. — Mówiła, że na jakichś tam imprezach była, ale może po prostu była na beznadziejnych. Albo po prostu przyszła tam już z takim nastawieniem, że będzie do kitu i zadziałało to jak samospełniająca się przepowiednia.
Zoe Avery
-
I said I was smart.
I never said I had my shit together.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Kto to Marvin?
— Serio? — rzuciła i nawet spróbowała się na niego obejrzeć, ale w tych warunkach było o to ciężko. — Mój przyjaciel? Ten sam, którego nękasz z kumplami każdego dnia? — Teraz na pewno powinien go pamiętać, nawet jeśli nie nazwała go szkolnym przezwiskiem, które już zdołało wsiąknąć do głowy każdego ucznia. Ku uciesze chłopaka.
Nie uważała, że wybranie się na imprezę do ludzi, którzy na każdym kroku pokazują jak go nie lubią i się z niego naśmiewają, miało być dobrym pomysłem, ale z jakiegoś powodu jej przyjaciel uważał, że jak przestaną być „wyalienowani”, to wszystko się zmieni i nie będą już takimi wyrzutkami. Zoe za to uważała, że to pchanie się do paszczy lwa i może się to skończyć źle. Z jakiegoś powodu miała wrażenie, że nawet jeśli ktoś by chciał przyjąć jej przyjaciela do grupy to nie dlatego, że go lubi, ale dlatego, aby wykorzystać jego desperację.
Przynieś, podaj, pozamiataj i zatańcz jak ci gramy.
Ale skoro chciał iść na imprezę…
— Zaraz tym samym kijem ci przywalę — prychnęła pod nosem, bo nie uważała, aby faktycznie miała kij w dupie, ale z perspektywy Krossa? Z niej zapewne była najsztywniejszą osobą pod słońcem, ale to już ustalili. Byli z dwóch różnych światów i mieli różne zainteresowania. Przyjaciół z nich nie będzie, ale nie musieli nimi być. Nikomu na tym nie zależało.
Chociaż podobno przeciwieństwa się przyciągały w każdej relacji.
Słuchała jego opowieści o tym co się działo na takich domówkach i z jednej strony brzmiało to całkiem ciekawie, a nawet zachęcająco, ale z drugiej, miała dziwne przeświadczenie, że nawet „granie w gry” może się tam skończyć różnie. I na pewno nie chodziło o normalne planszówki. W jej głowie to były raczej „siedem minut w niebie” czy rozbierany poker.
Nie jej wina, że wizje o szkolnych imprezach były już spaczone.
Ale chociaż wiedziała, aby nie odpadać jako pierwsza. O tyle dobrze, że jeszcze nigdy się nie spiła tak, aby zgonować. I nie zamierzała na pewno tego zrobić publicznie, wśród ludzi których nie znała i którym nie ufała.
— Powiedzmy, że twoja reklama to taka dwa na dziesięć — powiedziała, uśmiechając się nawet lekko pod nosem w nikłym rozbawieniu. — Ale jeśli faktycznie to przeżyjemy, to jak raz pójdę, chociażby po to, abyś nie gadał, że na żadnej nie byłam, a się wypowiadam. — Jak już tam będzie i wszystkie jej wyobrażenia się spełnią, to w razie kolejnej dyskusji, będzie miała mocne argumenty. Znaczy, pewnie dla niego, człowieka, który wychował się w takich warunkach i środowisku, byłoby to całkiem normalne, więc tak czy siak nie przyznałby jej racji.
Ale chociaż zamknęłaby mu usta tym, że się pojawiła. I brała udział.
— Ale biorę Marvina jako wsparcie emocjonalne, bo sama zostanę przez was pożarta. — A tak to pewnie rzucą się po prostu na Marvina, bo z ich dwójki, to on miał bardziej przesrane, a mimo to, i tak najbardziej mu zależało, aby się pojawić.
Dziwny paradoks.
Evander Kross
-
I suck at apologies, so unfuck you...
or whatever.
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowa, ograniczonaczas narracjiprzeszłypostaćautor
— A! Rzygciuszek! — Ten sam zarzygany fajans, który dostawał z bara na korytarzu, nawet kiedy i tak schodził Krossowi z drogi. Ten sam, którego podcinał, gdy próbował przemknąć obok, niezauważony. Na jego nieszczęście Evander miał sokoli wzrok, jeśli chodziło o jego własne ofiary.
Ale musiała przyznać, że pseudonim dostał wyjątkowo trafny. Uciekał z imprezy około północy, jak Kopciuszek. I zrzygał się. Łącznie dawało to tylko jedną możliwość. Rzygciuszek.
Wywrócił oczami, wielkie zaskoczenie, kiedy mu zagroziła. Absolutnie nic sobie nie zrobił z jej prychnięcia, a nawet zachęciło go to do dalszej uszczypliwości.
— Będzie ci na pewno trudno, bo on to już zrośnięty z kręgosłupem na pewno jest — odparł, z nutą rozbawienia, ale i pozornej miękkości w głosie. Jakoś upodobał sobie droczenie się z nią, chociaż to był nieco inny poziom. Inaczej, bo nie wyzywał jej od zadufanych w sobie kujonów. Ale wciąż się jej czepiał.
Aby mu tylko to nie weszło w krew. Choć, patrząc na to, jak skonstruowana była jego psychika, to raczej już dawno weszło. Jeszcze zanim ją poznał.
Nie wiedzieć czemu postanowił spróbować choć w drobnym stopniu przekonać do imprez. Nie musiało mu zależeć, a jednak wolał pokazać to z nieco innej strony. Innej, niż najpewniej sobie wyobrażała. Może poczuł się zobligowany, jako uczestnik takich, ale z drugiej strony przecież nie powinno go obchodzić jej zdanie o domówkach czy o nim samym. Zresztą, już dość jasno je wyraziła. Że jest taki i owaki. Na długo zapamięta rozmowę w samochodzie, kiedy stawiała mu ocenę dziewczyna, która na dobrą sprawę wcale go nie znała.
Zdziwiło go jednak, że to wystarczyło, aby ją zachęcić. Nawet jeśli uszczypliwie skomentowała jego zdolności marketingowe – on sam przyznałby sobie mocne pięć. Sądził jednak, że jest na tyle twardogłowa, że będzie to o wiele dłuższa, a w dodatku bezowocna przeprawa.
Wszystko szło dobrze, dopóki nie postanowiła, że zabierze ze sobą Marvina. Kim był Marvin? A, tak. Rzygciuszek.
— Myślę, że gorzej wypadniesz jak przyjdziesz z nim, ale to twoja decyzja. — Marvina to nie lubiano, a o Zoe raczej nie miano głębszego zdania. Bardzo szybko zapomniano o niej, bo nie była żywym i realnym targetem złośliwości. To mogło zmienić grono Maldity, ale nawet ona nie traktowała jej jako realne zagrożenie, co byłoby powodem do uprzykrzania jej życia. Co się mogło jednak bardzo szybko zmienić.
Gorzej było z Marvinem, bo tam nikt za nim nie przepadał, ale to pewnie wyglądałoby inaczej niż w szkole. Nie zamykano by go w szafce, to z pewnością. Może nawet stworzono by jakiś miraż, że wszystko jest w porządku.
Tylko po to, by zrobić mu z zaskoczenia jakiegoś obrzydliwego pranka.
— Tak czy siak, postaraj się nie brać jak menel i wszystko powinno być dobrze. O ile faktycznie się wyluzujesz i nie przyjdziesz z nastawieniem, że wcale nie chcesz tu być, a minę będziesz miała taką, jak masz na co dzień. — Bo o jej minie to mógłby nawet napisać elaborat. Na trzy zdania, bo jego słownictwo było jednak mocno ograniczone. I wyglądałoby to jak typowy esej na angielski z wymogiem słownym, gdzie jedno zdanie jest przepisywane trzykrotnie, ale w różnej konfiguracji.
Zoe Avery
-
I said I was smart.
I never said I had my shit together.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
— Marvin — poprawiła go, bo jej chyba jako jedynej osoby w całej szkole, poza poszkodowanym, nie bawiło to przezwisko. No ale kogo bawiło to, jak się naśmiewano z bliskiej komuś osoby. — Mogę wiedzieć czemu go wciąż nękasz? Nie znudziło ci się to? — spytała, naprawdę licząc na jakąś konkretną odpowiedź. Dalej nie uważała, że Marvin zasłużył na takie traktowanie tylko dlatego, że miał pecha i… rozstrój żołądka akurat przy najgorszej, możliwej ekipie, która teraz nie da mu spokoju do końca roku.
Całe szczęście, że niedługo mieli iść na studia. Byle przeżyć rok.
Prychnęła pod nosem, a kącik ust jej drgnął. Na szczęście nie mógł tego widzieć, bo jeszcze pomyślałby, że faktycznie ją to rozbawiło.
— Chcesz się przekonać? — No może nie teraz, bo znajdowała się na gałęzi i nie miała przy sobie żadnego kija (poza tym w dupie, ale niewygodnie byłoby go teraz wyciągać). Ale może kiedyś faktycznie weźmie jakąś gałązkę i go w końcu zdzieli, aby nie było, że tylko się odgraża, ale już nic nie robi. Pewnie nawet jakby włożyła w to całą swoją siłę, to i tak ledwo co by poczuł, bo ręce to miała słabe.
Ale chociaż nogi i mięśnie brzucha miała świetne, dzięki desce.
Nie była specjalnie przekonana do tych całych imprez. Nie wierzyła, że mogłaby się na takiej bawić, bo z jej wspomnieniami domówek oraz wyobrażeniami tego, co mogło się dziać aktualnie, zwłaszcza słysząc te wszystkie opowieści, gdy siedziało się w klasie, to… no miała dziwne wrażenie, że to nie jej klimaty. A może też nie jej ludzie i środowisko, bo jakby nie patrzeć, większość znajomych była z innego świata, a jej kumple w tym czasie uczyli się lub grali w planszówki.
No ale jeśli to miał być znak od świata, że ma coś zmienić. To nawet pójdzie na głupią imprezę do Bensona, jak tylko uda im się przeżyć i wydostać z tego cholernego lasu bez utraty życia.
— Możecie go nie lubić, ale to dalej mój przyjaciel. Myślałam, że każdy może przyjść na te wasze imprezy — rzuciła, opierając się wygodniej plecami o pień. Sama by raczej nie weszła do paszczy lwa, bez żadnego wsparcia emocjonalnego w postaci drugiej osoby. Mogła sobie teraz gadać w miarę normalnie z Krossem, ale nie należała do jego ekipy. Nie była jego koleżanką.
Jak już ustalili, nie przepadali za sobą.
Chociaż podobno takie wspólne przeżycia potrafiły zmieniać pogląd na innych. Pewnie dlatego, że zmuszeni są do spędzania razem czasu i mimowolnego poznania się lepiej.
Brew jej drgnęła wyżej i nawet częściowo się odwróciła na gałęzi, aby na niego spojrzeć. Zachwiała się lekko i musiała mocniej złapać rękoma, ale utrzymała równowagę.
— Że co jest nie tak z moją miną? — Nic, nic, Zoe. Miała tylko napisy. — I co znaczy „nie jak menel”? Macie jakiś dress-code? Jak najmniej byle w granicach prawa? — Tak, to było jej kolejne wyobrażenie, ale nie mógł jej za to winić. Wystarczyło spojrzeć chociażby na jego super dziewczynę, Malditę, która nawet do szkoły ubierała się wyzywająco. W końcu wszyscy musieli patrzeć na jej głęboki dekolt i krótkie spodenki, i podziwiać jej nienaganne, zrobione ciało.
Mało który facet się nie ślinił za tą rudą siksą.
Nic więc dziwnego, że skoro do szkoły potrafiła się tak ubierać, to w wyobrażeniach Zoe, na imprezach miała na sobie jeszcze mniej.
Evander Kross
-
I suck at apologies, so unfuck you...
or whatever.
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjitrzecioosobowa, ograniczonaczas narracjiprzeszłypostaćautor
I tak nie zapamiętam.
— Nikt nikogo nie nęka. — Zbył temat. On przecież, jak rasowy dręczyciel, w życiu nie powiedziałby, że kogoś nęka. Jeśli już, to przecież to zwykłe, niewinne zaczepki. Dowcipy takie. Nikt mu przecież nie powiedział, że podobno żart to jest wtedy, kiedy bawi obie stront. Wielu komików by się z tym nie zgodziło, a poza tym – bawił dwie strony. Jego i jego znajomych przykładowo.
Najwyraźniej nie zamierzał zeznawać na ten temat. Albo po prostu nie widział w tym wszystkim problemu.
Nie odpowiedział, bo nie traktował jej groźby na poważnie. Wymownie milczał, spoglądając w jej stronę kątem oka, tak naprawdę jej nie widząc. Nawet zarys jej sylwetki zlewał się z mrokiem, bo światło księżyca nie świeciło intensywnie. I nierzadko znikało za chmurami.
Poza tym groziła, że przyłoży komuś, kto dosłownie na boisku co chwilę był taranowany przez wielkich zawodników, którzy nie byli w wadze piórkowej jak ona. Pewnie jakby się zamachnęła, to faktycznie niczego by nie poczuł. I zapytałby, czy to już.
Na rozmowie ponoć czas lepiej płynął, a mając do wyboru siedzieć w ciszy i nasłuchiwać mniej lub bardziej strasznych odgłosów z lasu, albo rozmawiać o, dosłownie, czymkolwiek, to nie musiał być geniuszem, żeby jednak wskazać drugą opcję.
Nawet jeśli jego rozmówczynią miała być Zoe Przemądrzała.
— Na nasze to nie wiem, bo na moje na pewno nie, ale Benson to Benson. On przecież niewiele ogarnia, skoro jest wiecznie zjarany. Raczej nie będzie miał z tym problemu. — Byli tacy, którym niewiele przeszkadzało. I również tacy, którzy nie zwracali zbytnio uwagi na to, kogo zapraszają. Zwykle Kross takich imprez unikał, bo przecież wolał się bawić w doborowym towarzystwie. Ale wspomniany Benson był jego dobrym kumplem. Niereformowalnym, ale całkiem lubianym przez Krossa.
Do niego Marvin nie miał wjazdu, dopóki go nie przeprosi porządnie za obrzyganie go. Głupie „Sorry, stary” to była gruba przesada. Zwłaszcza, że nie zgadzał się na to, żeby jakiś zarzygany okularnik mówił do niego „stary”, jakby się co najmniej znali, a co dopiero lubili.
Poprawił się na swoim miejscu, zakładając dłonie za głowę.
— Nie no, minę masz po prostu świetną. — Tak, to była ironia. Była taka mądra, że pewnie od razu to wyłapała. — Dosłownie masz napisy na twarzy, więc nawet nie musisz się odzywać, żeby ktoś wiedział, jak bardzo nim gardzisz. Zaoszczędza ci to pewnie sporo czasu na beznadziejne rozmowy i poznawanie nowych ludzi. — Wzruszył ramionami, spoglądając w ciemność przed nim. Musiał przecież być uszczypliwy. Inaczej wyszłoby, że jej odpuścił, a to znaczyłoby, że ją polubił. Do tego jednak nie miał podstaw. Cały czas w pamięci mając ich sympatyczną rozmowę w samochodzie i jej bezpłatną psychoanalizę. — I tak, mamy dress-code, ale niestety nie jak z twojego teenage wet dream. Po prostu nie ubieramy się jak ostatni lump. Wygodnie, ale modnie. Znasz coś takiego?
Nie, żeby sugerował, że nie znała. Bo patrząc po tym, jak ubierała się do szkoły, to ubierała się… zwyczajnie. Nie było to jakieś szałowe i nie było to jak, tak wspomniany, ostatni menel. Ale może wpadłaby na pomysł, że skoro nie jest to szkoła, to ona sobie przyjdzie w powyciąganym dresie.
Nie to, żeby to był zaraz jakiś obciach, ale to raczej nie były te imprezy. Chociaż z drugiej strony – on był raczej ostatni do szykanowania za outfit. Jeśli ją ostrzegał, to chyba przez świadomość, że Maldita nie zostawiłaby na niej żadnej suchej nitki, po tym, jakby wsiadła na nią i skrytykowała ubiór.
Znał swoją ukochaną. I wiedział, czego się może po niej spodziewać. Ostrzeżenie, w takim wypadku, wydawało się być przyjacielską przysługą. Na którą ona nie zasługiwała, a jednak.
Zoe Avery