Gdyby ktoś pokusił się o zadanie mu pytania - czym właściwie zajmował się w Simply Fix It - Milo nie wiedziałby co odpowiedzieć nie dlatego, że robił niewiele, lecz dlatego, że robił wszystko.
Jego zajęcia nie zawsze dotyczyły naprawy zaniedbanego sprzętu elektronicznego, nie na co dzień z zaplecza dobiegało nerwowe stukanie poprzedzające pełne satysfakcji Ay, por fin!, gdy udawało mu się zgłębić zawartość starego, zdającego się nie do wyratowania dysku. Czasami Milo po prostu był podręczny, bywało, że zamiast łamać sobie kręgosłup i tracić wzrok nad jakimś układem scalonym, był delegowany do innych, mniej chwalebnych prac.
Takich jak zagrabianie liści z miejsca parkingowego właściciela sklepu pod galerią.
Kupka kolorowych, miejscami rozmakających już w kałużach liści zdawała się rozsypywać na wietrze w oczach, a świadom syzyfowości swojej pracy Rivera zgrzytał zębami, ale zamiatał. Grube, przeznaczone do prac technicznych a nie do aktywności zewnętrznych rękawice z gumową wyściółką spadały mu z rąk, drażniły wyziębniętą skórę, a trampki przemokły mu dwadzieścia minut temu. Szczękając zębami przez moment obserwował ścigające się ze sobą wiewiórki, ich salta i skoki z gałęzi na gałąź rozłożystego klonu pozwalała mu zająć czymś myśli (by dla odmiany nie rozważać przecięcia przewodu paliwowego w pięknym Maserati jakim jeździł ich zdecydowanie zbyt młody na posiadanie czegoś ponad studencki kredyt szef) i kiedy już wierzył, że zaprowadził akceptowalny porządek, przejeżdżający nieopodal autobus zaliczył kałużę, a Milo przymusowy, lodowaty, błotnisty prysznic.
Parę osób minęło go spiesząc do węzła podziemnych sklepów, niektórzy parsknęli przyciszonym śmiechem, inni zerkali współczująco jak Milo rękawem przemoczonego polaru odruchowo spróbował otrzeć sobie twarz. Zgrzytnął zębami, puścił półgłosem gorącą, latynoską wiązankę kurwami płynącą i postanowił postać sobie jeszcze przez kilka minut dla ochłonięcia w tym samym miejscu, w którym zaskoczył go pech. Wsparty o kij od rdzewiejących grabi nie wiedział nawet czy na zapleczu poza swoją wymęczoną puchówką znalazłoby się coś, co mógłby na zmianę wcisnąć na grzbiet.
Szczerze wątpił.
Do mieszkania dotarł pierwszy, udało mu się tym razem złapać wcześniejszy kurs metra i telepiąc się od stóp do głów wpakował się pod prysznic zostawiając w przedpokoju rozmokłe trampki, przed drzwiami do łazienki swoją flanelę, z jakiej przy wyciśnięciu można by było uzyskać spokojnie z pół litra deszczówki, a spodnie, również przesiąknięte jak stara gąbka leżały porzucone kawałek dalej, bo Milo w przelocie wpadł z przyzwyczajenia do pokoju Dylana by zgarnąć mu z fotela pierwszą lepszą wiszącą bluzę.
Mniej więcej w połowie dogrzewania przegryzionych zimnem kości pod prysznicem usłyszał, jak drzwi wejściowe uderzają w źle wymierzoną szafkę na buty.
Poza smętnie dogorywającą w kilku miejscach w mieszkaniu garderobą Milo w salonie rozgościł się nowy, tymczasowy element o jaki Rivera zdążył zadbać przed wyjściem do pracy.
Kilka aksamitek - cempasúchil jak wolał je nazywać i próbował nauczyć tego samego Gauthiera parę dni temu - pojedynczo i dość biednie nawigowało do małego ołtarzyka z jedną ubogą świeczką, babeczką w roli nieudolnego pan de muerto i dwoma zdjęciami. Jedno wycięto z gazety, było czarno-białe, przedstawiało starszego mężczyznę o dość surowym spojrzeniu, niknących na kiepskiej jakości fotografii rysach twarzy i w płaskim kapeluszu o wąskim rondzie. Drugie natomiast, dostawione z zawahaniem, ale również w centralnym punkcie, posiadało już kolor i nie było tak zniszczone jak poprzednie. Znajdująca się na nim kobieta była mu obca, ale Dylan z pewnością rozpoznałby na nim swoją matkę.
Kostki cukru w roli calaveras musiały wystarczyć, za to Milo szarpnął się przynajmniej na porządne kakao, którego dwa kubki odpoczywały o stopień niżej. Tradycyjnie ofrenda powinna mieć siedem stopni, wiedział, ale z dostępnych zasobów i własnej improwizacji wyszły mu nieudolne trzy.
Z łazienki wychynął razem z potężnym obłokiem pary, włosami połowicznie poprzyklejanymi do skroni i policzków, a częściowo sterczącymi wściekle jakby pod prysznicem popieścił go prąd. Pasiaste szorty sięgające mu najwyżej połowy uda prawie znikały pod kloszem ogromnej, ciemno-granatowej bluzy, jaką wcześniej bezczelnie ukradł Gauthierowi z pokoju, spod rękawów widać było najwyżej koniuszki palców, a i to tylko gdy Rivera nimi poruszał, natomiast kaptur założony po paru krokach by nie wyziębić się do reszty dawał mu komfortowe odczucie bycia bezpiecznie schowanym.
一 Och. Hej? 一 rzucił na próbę, mocząc drewnianą jodełkę paneli w przejściu pomiędzy kuchnią a salonem. 一 Mam nadzieję, że przemyciłeś rosołu, abuelito by nie odmówił. Ja też nie, nawiasem mówiąc.
Dylan Gauthier
