-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
Cóż za chichot losu, że osoba nielubiąca świąt była skazana na spędzanie długich godzin na jarmarku świątecznym, gdzie ludzie przychodzili, by cieszyć się i celebrować ten jakże ''piękny'' czas. Tak - skazana, bo nikt jej nigdy nie zapytał, czy ma ochotę pracować na stoisku z gorącymi napojami. Może nie było to powiedziane wprost, ale Nelly zrozumiała słowa szefa jasno - albo idziesz na nasze stoisko na jarmarku, albo wylatujesz. Cóż więc miała biedna zrobić, nie mając już prawie oszczędności i musząc opłacić wynajmowane mieszkanie? A, no i za coś jeść. Jedzenie było dość istotnym elementem egzystencji, choć czasem o tym również zapominała.
Jej zmiana powoli dobiegała końca i tak naprawdę została jej jeszcze tylko jedna rzecz do zrobienia - pójść do furgonetki i przynieść dostawę, która właśnie przyjechała. Zazwyczaj były to jakieś pierdoły, papierowe kubki, serwetki czy ozdoby, ogółem nic ponad jej siły. Z tego powodu nigdy nie protestowała, choć w głębi ducha i tak uważała, że to jej kolega z budki powinien latać z kartonami - w końcu był od niej dwa razu większy i pewnie kilka razy silniejszy.
Jakie było jej zdziwienie, gdy oprócz kartonu z papierami zobaczyła wielką skrzynię pomarańczy. Dostawca nieszczególnie przejął się jej miną. Nie wchodząc w konwersacje, podał na jej ręce owoce, postawił na to karton, po czym trzepnął drzwiami i już go nie było.
Cudownie.
Nelly pocieszała się myślą, że lada moment będzie w ciepłym łóżku, z dala od zapachu goździków i dźwięku ''Jingle Bells’’. Co prawda niewiele widziała, ale stawiając ostrożnie każdy krok, zaczęła wracać do stoiska z herbatą.
To wcale nie jest takie ciężkie. Jesteś silna baba. DASZ RADĘ.
Powtarzała sobie w myślach, przedzierając się przez kompletnie ignorujący ją tłum. Nagle poczuła uderzenie na tyle silne, że pakunki wypadły jej z rąk, a zawarte w środku rzeczy rozsypały się na oprószony śniegiem bruk.
- Jak łazisz?! - fuknęła ze zdenerwowaniem w kierunku mężczyzny, którego ujrzała przed sobą, ale jej wzrok szybko powędrował w dół. Przez chwilę patrzyła na toczące się w różnym kierunku pomarańcze. Jedna z nich została przypadkowo kopnięta przez przechodnia, a jeszcze inna trafiła w ręce rozszalałego dziecka, które pobiegło ze swoją zdobyczą w siną dal.
- Nieeeee nooo, zabiję się - jęknęła i w pośpiechu zaczęła zbierać owoce z powrotem do skrzyni, chcąc zminimalizować straty. Za duży fartuch nie ułatwiał jej zadania, plącząc się między nogami i skutecznie ograniczając ruchy.
- No? Na co czekasz? Pomóż mi to teraz pozbierać - podniosła na chwilę wzrok na nieznajomego, czując narastającą irytację i zmęczenie. Nie obchodziło jej w tym momencie, co miał do powiedzenia. A lepiej dla niego, żeby nic nie mówił, bo Nelly była o mały włos od wybuchu.
- Jeżeli potrącą mi za to z pensji, to przysięgam, że cię znajdę iii... iii... - zawahała się. No właśnie. I co? Brzydziła się przemocą, choć w tym momencie miała ochotę wziąć najbardziej rozdeptany owoc i natrzeć nim twarz nieznajomego, by na długo zapamiętał, że trzeba zwracać uwagę na innych.
Galen L. Wyatt
-
Święta, święta i po świętach...
Oficjalnie - prezes Northexu, nieoficjalnie - człowiek, który potrafi zamówić kawę w czterech językach, ale nie pamięta hasła do służbowej poczty.
Mówią, że wszystko mu się udaje. Ale nikt nie widzi, ile razy prawie nie spadł z własnego piedestału.
Żył szybko, kochał mocno, wydawało mu się, że jest niezniszczalny, że jest królem świata, do momentu, kiedy serce tego nie wytrzymało...
Teraz stara się je poskładać.
Żyć trochę inaczej, w zgodzie ze sobą, tak, żeby ten pieprzony film który wyświetla się przed oczami tuż przed śmiercią był trochę lepszy niż tanie porno, wymieszane ze słabą komedią.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkisątyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Galen mimo wszystko lubił święta, miały w sobie jakiś taki magiczny urok, no i trzeba wspomnieć, że w willi Wyattów choinka zawsze stała po środku holu i miała kilka metrów, w ogóle cały dom zawsze wyglądał jak z tych wszystkich świątecznych filmów. Prezenty też zawsze były świetne, drogie, barwne, była ich mnogość. Jakby te prezenty miały wynagrodzić to, że Galen Wyatt nie był wcale, a wcale kochanym dzieckiem. Może i nie wynagradzały, a jednak mimo wszystko kojarzyły się dobrze. Z takimi momentami, gdy nawet jego matka otwierała paczki z wypiekami na bladych policzkach, a potem mały Galen mógł się bawić z ojcem i siostrą kolejką, która z roku na rok była rozbudowywana o kolejne poziomy, tak, że w końcu musieli zrobić dla niej oddzielny pokój.
Co prawda od kilku lat święta Wyatta wyglądały już nieco inaczej, bo spędzał je sam... Chociaż nie, on nigdy nie spędzał ich sam, nie z rodzicami oczywiście, bo oni siedzieli sobie gdzieś we Włoszech i wspaniale się bawili bez niego, a jednak Galen zawsze w tym świątecznym okresie kogoś sobie poderwał, chociażby po to, żeby obudzić się rano w gwiazdkę i dać jej w prezencie coś drogiego, coś wyjątkowego. Galen lubił dawać prezenty. Lubił rozpieszczać kobiety.
Ale w tym roku tak się złożyło, ta cała seria jakiś niefortunnych zdarzeń, że Galen Wyatt skończył przed świętami sam, sam jak palec, a jeszcze jakiś czas temu był przecież zakochany.
Ale teraz nie było mu to wcale w głowie, kobiety nie były mu w głowie. Co przecież jest dla niego nietypowe, bo on jednak lubił się otaczać płcią piękną. Ale dzisiaj wcale nie przyszedł tutaj na jakiś podryw, zresztą on nawet dzisiaj nie wyglądał jak typowy Galen Wyatt w tej swojej nieskazitelnej koszuli, idealnie skrojonej marynarce. Dzisiaj wyglądał dość przeciętnie w tej Wallmartowej koszuli w kratę i skórzanej kurtce, w porwanych jeansach i ciężkich butach. Właściwie miał się dzisiaj nie ruszać z domu, ale dostał telefon od tej dziewczyny, która co roku w jego apartamencie stawiała tę bajeczną choinkę, że ona zrobi to właśnie dzisiaj, a przecież on nie chciał jej w tym pomagać. Ubieranie choinki to była dla niego nuda. Wyszedł z domu i nawet sam nie wiedział kiedy jego kroki skierowały się do świątecznego jarmarku, może to za sprawą tych świątecznych piosenek, które atakowały z każdej strony? A może to zapach grzanego wina?
Galen stwierdził, że takie jedno sobie właśnie zafunduje, ale kiedy ruszył do stoiska okazało się, że nie wziął ze sobą portfela, i to wcale nie było jakieś dziwne, bo on właściwie go nie nosił, ale, o zgrozo, nie wziął też swojego bajeranckiego zegarka, którym płacił. Od razu przed oczami zobaczył, jak kładł go na kuchennym blacie, tylko po co?
W momencie, w którym jego myśli wróciły do apartamentu, on nawet nie zauważył, że wyrosła przed nim jakaś brunetka zastawiona skrzynkami. Wlazł w nią z impetem, aż stęknął i w pierwszej chwili, to miał rzucić to samo co ona.
Rzuciłby, gdyby to nie była dziewczyna, a Galen to jednak miał w sobie głęboko zakorzeniony szacunek do kobiet, nawet jeśli warczały na niego tak jak ona.
Jego intensywnie niebieskie tęczówki najpierw poleciały za tymi rzeczami, które się rozsypały, potem za pomarańczami, konkretnie za tą, którą zaraz złapał jakiś dzieciak, a dopiero potem spoczęły na jej rozgniewanej twarzy, ale na moment bo ona już nurkowała do tych rozsypanych owoców. A Galen Wyatt oczywiście nie wpadł na to, żeby jej pomóc. Bo przecież on w każdych warunkach, u siebie w firmie na przykład gdyby zaliczył coś takiego, to stałby w miejscu i się gapił jak wszyscy za niego to zbierają. Albo w apartamencie zawołałby Lucię, swoją gosposię, żeby posprzątała. A tutaj kogo miał zawołać? Rozejrzał się zdezorientowany, bo Galen był kompletnie nieżyciowy.
Dopiero kiedy się odezwała i zapytała na co czeka, to on się ruszył z miejsca.
- A, wybacz - rzucił, a potem się rzeczywiście schylił, żeby pomóc jej zbierać te owoce, ale tak to zrobił, że sam kopnął jednego prosto pod jakiś zastawiony długim obrusem stolik - tam poleciał... - wskazał jej palcem kierunek, ale przecież sam się nie będzie po to schylał w garniturze od Armaniego... Zaraz. On wcale dzisiaj nie miał na sobie takiego garniaka, więc finalnie to upadł na kolana przed tym stolikiem i sięgnął pod niego po pomarańcza, znalazł go oczywiście, ale przy okazji też kilka kotów z kurzu, które wylądowały się na jego miękkich włosach, które sprawiały wrażenie artystycznego nieładu, ale Galen przecież je specjalnie tak układał.
- Tu mam jeden - wrzucił jej tego pomarańcza do skrzyni dumny z siebie jak nie wiem, chociaż ona w tym czasie pewnie pozbierała tuzin. Dopiero kiedy jego niebieskie oczy odnalazły te jej ciemne, a Galen schylił się jeszcze po jakieś papierowe kubeczki, to uniósł jedną brew.
- Mam zabrać też tamtemu dzieciakowi? - zapytał i nawet rozejrzał się za nim, ale było tu tyle dzieci, że w życiu by nie odgadł, który złapał tego pomarańcza, znowu wrócił do niej spojrzeniem, no i musiał przecież zapytać - I co? - bo Galen lubił drążyć, lubił ciągnąć za język. Przez chwilę trzymał w palcach te papierowe kubeczki, ale w końcu wrzucił je do skrzynki z pomarańczami.
- Dlaczego w ogóle Ty to nosisz? Nie jesteś jakaś... za mała na to? - zapytał unosząc jedną brew, chociaż chyba trochę źle to zabrzmiało, ale po prostu ten za duży fartuch i ta czapka opadająca jej na czoło potęgowały to wrażenie, że jednak nie powinna dźwigać takich skrzynek. O to mu chodziło.
Nelly Rowley
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
Teraz od kilku lat święta spędzała całkowicie sama i najwyraźniej nawet po przeprowadzce do Toronto nie miało się nic zmienić. Z jednej strony było jej to na rękę, bo zaszywała się w swoim mieszkaniu, nie musiała nic szykować i miała czas na nadgonienie seriali, a z drugiej… Cóż, pewnie by tego nigdy nie przyznała, ale z nutą zazdrości patrzyła na te wszystkie szczęśliwe rodziny wybierające na jarmarku fancy bombki, by wrócić do domu i ubrać świeżo ścięte drzewko. I nie chodziło tu nawet stricte o tę przeklętą choinkę, tylko o czas spędzony razem z osobami, którym ufasz i przy których czujesz się bezpiecznie. Czasami nawet w myślach wizualizowała sobie, jak to by było mieć normalne dzieciństwo. Zatracała się w tych marzeniach, a potem czuła się jeszcze gorzej, bo wracała do rzeczywistości, w której czekała na nią właściwie tylko praca. I to nie jakaś ambitna, czy dobrze płatna, a byle jaka, tylko żeby mieć pieniądze.
Popatrzyła, jak kopnięta przez mężczyznę pomarańcza potoczyła się pod stolik i spojrzała na niego nadto wymownie. Jeżeli sądził, że to ona będzie się tam po nią wczołgiwać, to był w dużym błędzie, bo nie miała zamiaru. Czuła się wystarczająco upokorzona, klęcząc na zimnym bruku i w pośpiechu usiłując pozbierać jak najwięcej owoców.
Nie komentowała jego ślamazarnego tempa. Gdzieś w głębi była mu wdzięczna, że zdecydował się jej pomóc, zamiast odpowiedzieć jej równie nieprzyjemnie i wszystko eskalować. Nawet jeżeli był w tym dość powolny.
Słysząc dumny ton głosu, trochę automatycznie przeniosła spojrzenie na nieznajomego, tym razem łapiąc z nim kontakt wzrokowy. Pierwszy raz mogła mu się przez te kilka sekund przyjrzeć, na moment zaprzestając zbieranie. Nadal była wkurzona, ale pierwsza fala emocji zdążyła już przeminąć, a pytanie o małego złodzieja pomarańczy sprawiło, że kącik jej ust drgnął ku górze.
- Myślę, że tą jedną mogę mu darować - odparła sięgając po kolejny owoc. Tym razem już trochę wolniej, bez tego całego szału, który na początku jej towarzyszył. - Po za tym, nie sądzę, żebyś go dogonił. Kojarzę go, czasami się tu kręci. To wyjątkowo szybki egzemplarz - dodała. Co prawda nie miała pewności, czy mężczyzna mówi serio, czy tylko żartuje, ale kompletnie nie wyobrażała sobie, jakby to miało wyglądać.
- I co? - poczuła, jak jej policzki się rumienią. Na szczęście były już zaróżowione od zimna, więc istniała szansa, że nikt tego nie zauważy. - I jeszcze nie wiem co, ale coś wymyślę. A ty masz coś we włosach, wiesz? Chyba wysprzątałeś wszystkie pajęczyny spod tamtego stolika - taktycznie zmieniła temat, wyciągając zmarzniętą dłoń, by opuszkami palców strzepnąć kurzowe kotki. Była przy tym delikatna, starając się nie popsuć misternie poczochranej fryzury, ale szybko uzmysłowiła sobie, że zbliżyła się do mężczyzny za bardzo, a on mógł sobie tego wcale nie życzyć. Odchrząknęła, po czym podniosła się z kolan i powędrowała po owoc, który dostrzegła trochę dalej, niż w zasięgu ręki. Wrzuciła go do skrzyni i zaczęła poprawiać tekturowe pudełko, starając się je choć trochę zamknąć. Gdy jej się to udało, grzbietem dłoni podciągnęła wyżej czapkę, która opadła jej na oczy i rozejrzała się przelotnie dookoła, upewniając się, czy aby na pewno wszystko zostało zebrane.
- Bo mi każą - wzruszyła ramionami, jakby było to oczywiste. - Nikt za mnie tego nie zrobi - dodała zgodnie z prawdą. Nawet jej się nie chciało wykłócać o to z próżniakiem Jackiem, bo potrafił skubany podlizać się szefowi, więc z góry była na straconej pozycji.
- Ale właściwie, to możesz zrobić dobry uczynek i mi pomóc - niespodziewanie wpadła na ten jakże genialny pomysł. - To nie jest daleko, obiecuje. W zamian nie rzucę na ciebie uroku za to, że na mnie wlazłeś - zapewniła szybko, na wypadek gdyby miał ochotę się zawahać.
- To co? Idziemy? - zapytała, przybierając na usta swój firmowy uśmiech numer dwa, po czym chwyciła w dłonie kartonowe pudło, skrzynkę zostawiając dla Galena.
Galen L. Wyatt
-
Święta, święta i po świętach...
Oficjalnie - prezes Northexu, nieoficjalnie - człowiek, który potrafi zamówić kawę w czterech językach, ale nie pamięta hasła do służbowej poczty.
Mówią, że wszystko mu się udaje. Ale nikt nie widzi, ile razy prawie nie spadł z własnego piedestału.
Żył szybko, kochał mocno, wydawało mu się, że jest niezniszczalny, że jest królem świata, do momentu, kiedy serce tego nie wytrzymało...
Teraz stara się je poskładać.
Żyć trochę inaczej, w zgodzie ze sobą, tak, żeby ten pieprzony film który wyświetla się przed oczami tuż przed śmiercią był trochę lepszy niż tanie porno, wymieszane ze słabą komedią.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkisątyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
Przecież Galen Wyatt był wychowywany na dziedzica, na jakiegoś księcia z bajki... Chociaż to może lekka przesada, a jednak to były te tak zwane wyższe sfery. Gdyby brunetka nie kazała mu tych pomarańczy zbierać, to pewnie wzruszyłby ramionami i sobie poszedł, a potem może za to zapłacił? Ale jak, skoro on nawet nie miał portfela?
Dzisiaj musiał się chyba wykupić jakimiś przeprosinami, chociaż póki co to jego niebieskie tęczówki powiodły gdzieś dookoła za tym dzieciakiem, który złapał tego pomarańcza, szkoda tylko, że wszystkie dzieci miały na sobie świąteczne sweterki i kolorowe czapeczki, aż Galen ściągnął do siebie brwi, bo on to mówił dość poważnie. Kiedy jednak Nelly powiedziała, że tą jedną może mu darować, to wypuścił z płuc powietrze z ulgą, bo jakby mu kazała jej szukać, to pewnie by to zrobił, ale wolał jednak nie...
- Świetnie, bo te dzieci wyglądają tak samo, jak jakiś świąteczny atak małych klonów - aż rozłożył ręce i powiódł wzrokiem dookoła, a że stali niedaleko wioski Mikołaja, to rzeczywiście oni, i może jeszcze kilka innych osób, górowało nad tymi wszechobecnymi dzieciakami. Chociaż brunetka to akurat niewiele, jeszcze w tej czapce, mogłaby się wmieszać w tłum.
- Może za dużo czekolady? - uśmiechnął się delikatnie na te jej słowa o wyjątkowo szybkim egzemplarzu, Galen nawet lubił dzieci, odwiedzał czasem sierocińce, ogólnie sam był trochę jak takie duże dziecko, ale podejścia do nich nie miał za grosz. On by je pewnie karmił czekoladą właśnie, a później nie mógł dogonić. A przecież jeszcze jakiś czas temu był zachwycony, kiedy dowiedział się, że zostanie ojcem. W tej chwili jednak od dzieci wolał trzymać się z daleka, od ślicznych brunetek może też powinien, a jednak on już stał przy Nelly z tą pomarańczą, a kiedy sięgnęła do jego włosów, to jego niebieskie tęczówki od razu powędrowały za jej dłonią. Nawet się nie ruszył, nie cofnął, bo akurat Galen był mistrzem przekraczania granic, one dla niego nie istniały, nigdy ich nie respektował, a wręcz on zawsze tego pożądał, jakiejś takiej bliskości. Teraz też z takiego bliska znowu spojrzał jej w oczy, duże, ciemne, pięknie błyszczące od tych wszystkich lampek dookoła.
- A powiesz mi jak wymyślisz? - jeszcze ją zaczepił, a potem sam sięgnął do swoich włosów, kiedy ona już zabrała dłoń, żeby jeszcze raz je potargać, zezował przy tym na nie do góry - dobrze, że nie było tam pająków - nie to, że Wyatt się ich bał, ale może wtedy Nelly bałaby się strzepnąć te śmieci z jego miękkich włosów. Kiedy ona powędrowała po ten ostatni, samotny owoc, to Galen wstał i jeszcze się poprawiał, bo jeszcze trochę kurzu osiadło na jego kurtce, a jednak Wyatt musiał wyglądać nieskazitelnie, nawet w koszuli z wyprzedaży, z marketu.
Kiedy usłyszał jej odpowiedź na to pytanie, które jej zadał, kiedy powiedziała to, że nikt za nią tego nie zrobi, to Galen oczywiście już otworzył usta, wypiął dumnie pierś i chciał jej powiedzieć, że on to za nią zrobi. Nie każdy bohater w końcu nosi pelerynę, czasem wystarczy mu skórzana kurtka i intensywnie niebieskie oczy, które teraz spoczęły na jej twarzy. Bo Nelly go ubiegła, aż jeden kącik jego ust drgnął ku górze. Nie musiała go nawet namawiać, ale w zasadzie, to przecież skoro już się posunęła do drobnego szantażu, to Galen mógł to troszeczkę pociągnąć? Takie drobne droczenie jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Wywrócił tymi swoimi błękitnym ślepiami.
- Ale już mi się chyba dobre uczynki w tym roku skończyły... - mruknął, ale zaraz i tak się schylił po tę skrzynkę z pomarańczami, Galen może nie był jakiś napakowany, ale jednak regularnie ćwiczył, żeby dobrze wyglądać w tych swoich dopasowanych koszulach... a jeszcze lepiej bez nich. Wyprostował się, a jego niebieskie tęczówki znowu odszukały jej brązowych, dużych oczu.
- A to jesteś jakąś świąteczną czarownicą? Rzucasz uroki i takie tam? Jest takie stoisko? - nawet się obejrzał szukając go wzrokiem, ale za plecami mieli wioskę Mikołaja, a z przodu pewnie pierniki, grzane wino i takie tam. Nigdzie kryształowej kuli i kart tarota.
- Prowadź, czarownice chyba mieszkają w chatkach? - zrównał z nią krok i zerknął z ukosa - chociaż mnie bardziej wyglądasz na jakiegoś elfa, który pracuje pod świętym Mikołajem - powiedział powoli, jakimś takim dwuznacznym tonem, ale to był Galen, on lubił dwuznaczności i czasem nawet tego nie kontrolował, albo robił to specjalnie. Ciężko stwierdzić.
Gdy zamiast do chatki świątecznej czarownicy, dotarli do stoiska z grzanym winem, to Galenowi aż zaświeciły oczy, bo ten zapach unosił się w powietrzu, a on po to przecież tutaj przyszedł. Szkoda tylko, że nie miał portfela, ale miał za to skrzynkę z pomarańczami, wiec postanowił to wykorzystać.
- Czy w tej bajce o świątecznej czarownicy, albo elfce... Ona na koniec zaprasza swojego pomocnika na kubeczek grzanego wina? - zapytał odstawiając skrzynkę na jakiś stolik za ladą, bo oczywiście, że Galen wlazł tam za kontuar, żeby te pomarańcze to jej położyć właśnie tam, gdzie miały stać. Jego niebieskie oczy zatoczyły koło, bo on przecież nigdy nie widział takiego stoiska od środka, i w takich momentach to z Galena wychodził tan mały ciekawski chłopiec, a jednak jego wzrok zatrzymał się zaraz na tym próżniaku Jacku, który patrzył na niego jakoś krzywo.
- Mnie by było wstyd kazać jej nosić takie ciężkie skrzynki - stwierdził jakby nigdy nic, no ale taka była prawda, że Galen jednak był trochę inaczej wychowany. W jego domu, tej bajecznej willi, nie było by to do pomyślenia. Chociaż tam to najpewniej Galen też by tego nie niósł, tylko jakiś lokaj, albo dostawca, któremu by za to płacił, za zaniesienie najsłodszych pomarańczy prosto na kuchenny blat.
Nelly Rowley
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkityp narracjityp narracjiczas narracji-postaćautor
- Albo kokainy - wzruszyła ramionami, co miało być oczywiście żartem, choć jakby tak dłużej się nad tym zastanowić, to wcale nie byłaby zaskoczona. Może była trochę spaczona przez środowisko, w jakim dorastała, ale widziała naprawdę wiele w swoim dość krótkim życiu. Dzieciaki niewiele starsze od tych tutaj, rozwożące rowerami towar po mieście również. I choć może w tamtym momencie nawet nie były świadome, w jaki świat się pakują, to niestety później i tak ciężko było im się z niego wydostać. Właściwie, to większość nawet nie próbowała. Cornelia natomiast odcinała się od tego grubą kreską. Nigdy nie dała się wciągnąć bratu w szemrane interesy, choć wizja zarobienia dużych (na jej standardy) pieniędzy w krótkim czasie była zabójczo kusząca. Nigdy również niczego twardego nie brała. Wystarczyło jej napatrzenie się na Marcusa, którego widziała pod wpływem chyba każdego dostępnego na rynku specyfiku. I nie był to przyjemny widok.
Przyjemna, ale i lekko zawstydzająca była za to dla Nelly głębia tęczówek Galena, w której lekko się zatapiała za każdym razem, gdy łapał z nią kontakt wzrokowy.
- Powiedziałabym, ale pewnie nie będę miała już okazji. Nie jestem zbyt dobrą stalkerką, żeby tylko po to odnaleźć cię w tym wielkim mieście - odpowiedziała zgodnie z prawdą. Nigdy nie należała do tych dziewczyn, które przesiadywały całymi dniami na social mediach, zakładały fake konta do śledzenia byłych i potrafiły wyszukać dosłownie każdego po jednym zdjęciu. I to takim nie do końca wyraźnym. No i jednak skrycie nadal liczyła na to, że nikt w pracy nawet nie będzie wiedział o tym pomarańczowym incydencie, a szef nie doliczy się brakujących owoców i finalnie, że nie będzie jej niczego potrącał. Ostatecznie, miała jeszcze jedną zabójczą broń - swój urok osobisty, którego próbowała użyć właśnie teraz, zachęcając mężczyznę do udzielenia jej pomocy.
- W takim razie musisz być wyjątkowo uczynnym człowiekiem, chapeau bas - stwierdziła, ale w głębi ducha czuła, że tylko się z nią droczy. I na szczęście miała rację. Widząc, jak Galen sięga po skrzynkę, uśmiechnęła się uroczo, a na pytanie o bycie czarownicą, jeszcze poszerzyła ten uśmiech.
- Bardziej wiedźmą niż czarownicą, ale tak, zdarza mi się czasami kogoś zauroczyć - odparła z rozbawieniem. - Niestety stoiska nie mam. Póki co działam mobilnie i wyłapuje potencjalnych klientów z tłumu - dodała.
Poprawiła ułożenie rąk na kartonie, upewniając się, że drugi raz nie będzie zmuszona sprzątać jego zawartości. Było jej o niebo lepiej bez tej przeklętej skrzynki. Przynajmniej teraz wszystko widziała, a i nadwyrężone ręce nie błagały już o chociaż chwilę przerwy.
- To zależy czy są bogate - ruszyła przed siebie spokojnym krokiem, uważając na innych przechodniów, bo oni pochłonięci całą tą świąteczną atmosferą, ani trochę nie uważali na nich. - Czy ty właśnie nabijasz się z mojego wzrostu? - zapytała zaczepnie, krótko spoglądając na swojego towarzysza. Była dość niska i drobno zbudowana, ale absolutnie nigdy jej to nie przeszkadzało. No może tylko wtedy, gdy trzeba było zdjąć coś z górnej półki, ale tutaj na ratunek przychodziły krzesła i inne stołki.
Tak jak obiecała, spacer nie trwał długo i zaraz znaleźli się pod dobrze jej znaną budką. Nelly już prawie nie czuła zapachu grzanego wina, bo spędzała tu tyle czasu, że jej nos zdążył do niego przywyknąć, ale wreszcie poczuła się w pełni spokojna, bo dotarcie tutaj oznaczało dla niej koniec zmiany. Z tego błogostanu dość szybko wyrwał ją głos Galena, a jej brew automatycznie poszybowała do góry.
- Hmm nie przypominam sobie, żeby w jakiejkolwiek bajce historia kończyła się alkoholizacją - stwierdziła, tuż za mężczyzną wchodząc do środka i odstawiając karton gdzieś na bok, tuż obok wieszaka. Zaczęła ściągać z siebie uniform, gdy usłyszała zdanie, tym razem, skierowane do Jacka. Trochę za szybko odwróciła głowę, chcąc zobaczyć jego minę, a ta nie była zbyt tęga. Jeżeli udało jej się złapać kontakt wzrokowy z Galenem, rzuciła mu spojrzenie mówiące daj spokój, bo to ona później będzie musiała mierzyć się z paplaniem tego przygłupa. Nawet jeżeli miał dobre zamiary i naiwnie liczył, że taki komentarz do niego trafi.
Zdjęła czapkę, a długie, ciemne włosy związała pośpiesznie w wysokiego, niedbałego koka. Śpieszyła się, bo nie chciała sobie psuć humoru i dopuścić do sytuacji, w której zostanie z Jackiem sam na sam.
Przebrana i gotowa do ewakuacji, podeszła do wielkiego gara z gorącym winem i chochlą napełniła dwa, papierowe kubeczki. Pochwyciwszy je w dłonie, uniosła w kierunku swojego współpracownika.
- Odpisz mi z dniówki, pa - rzuciła krótko, po czym wyszła z budki i zrównała się z Galenem.
- Mogłeś darować sobie ten komentarz. Wiem, że chciałeś dobrze, ale teraz będzie mieć kolejny pretekst do paplania. A mi już od tego uszy puchną, więc w końcu albo się zwolnię, albo utopie go w tym winie - powiedziała i podała mężczyźnie jeden z kubków, z którego unosiła się aromatyczna para. Swój natomiast ujęła w dwie dłonie, licząc, że w ten sposób trochę je ogrzeje.
- Cóż za niespodziewany zwrot akcji. Jeszcze chwilę temu pomyślałabym, że prędzej urwę ci głowę, niż napiję się z tobą wina, a tu proszę. Chcesz się gdzieś przejść, albo usiąść? Na wszystko się zgadzam, ale proszę, chodźmy stąd, bo przysięgam, że czuję wzrok Jacka na plecach.
Galen L. Wyatt
-
Święta, święta i po świętach...
Oficjalnie - prezes Northexu, nieoficjalnie - człowiek, który potrafi zamówić kawę w czterech językach, ale nie pamięta hasła do służbowej poczty.
Mówią, że wszystko mu się udaje. Ale nikt nie widzi, ile razy prawie nie spadł z własnego piedestału.
Żył szybko, kochał mocno, wydawało mu się, że jest niezniszczalny, że jest królem świata, do momentu, kiedy serce tego nie wytrzymało...
Teraz stara się je poskładać.
Żyć trochę inaczej, w zgodzie ze sobą, tak, żeby ten pieprzony film który wyświetla się przed oczami tuż przed śmiercią był trochę lepszy niż tanie porno, wymieszane ze słabą komedią.
nieobecnośćniewątki 18+takzaimkisątyp narracjitrzecioosobowaczas narracjiprzeszłypostaćautor
- Myślisz, że niektórzy ludzie zamiast mleka w proszku dają ją dzieciom? - pochylił się trochę bliżej w jej kierunku, kiedy o to pytał. Galen oczywiście żartował, bo o ile o kokainie miał jako takie pojęcie i miał na sumieniu aferę kokainową, o której pisali w kolorowych pisemkach i na portalach plotkarskich, to on zupełnie nie znał tego, z tej strony co ona. Dla niego dzieciństwo miało w sobie coś beztroskiego, może nie to jego, kiedy rodzice, w zwłaszcza matka stawiali mu tak wysoko poprzeczkę, że najczęściej Galen czuł się niewystarczający, ale jednak... Nigdy nie wiązał dzieci z narkotykami, gdzie w tej jego prywatnej, drogiej szkole? Niedoczekanie.
Na jej kolejne słowa otworzył usta, bo jednak znalezienie Galena Wyatta w Toronto nie było trudne, wystarczyło go wpisać w google, a tam od razu atakowała siedziba jego firmy, a Northex znajdujący się na najwyższym piętrze First Canadian Place, to był już bardzo prosty do znalezienia. Może jakby się postarała, to znalazłaby w sieci nawet jego adres domowy, a podobno na jakimś forum, jakieś jego stalkerki miały całą listę lokali, w których Galen chętnie bywał. Przez moment patrzył w te jej ciemne oczy, czy ona go rzeczywiście nie kojarzyła?
Dziwne uczucie, chociaż z drugiej strony, całkiem przyjemne, kiedy ktoś od razu nie nakleja ci na czoło łatki tego dupka Galena Wyatta.
- To może ja Cię jeszcze znajdę? Gdzieś tutaj... kiedyś - wzruszył ramionami i rozejrzał się dookoła. Skoro tutaj pracowała, to nie mogło być takie trudne, a zwłaszcza, że go przecież miała zaprowadzić do tego swojego stoiska. Galen nie musiał być nawet stalkerem, żeby jeszcze kiedyś na nią wpaść... przypadkiem.
Chociaż w jego życiu przypadki zazwyczaj miały jakieś opłakane skutki, ale może nie tym razem? Może się zdarzy jakiś świąteczny cud?
W takiej nadziei on tak zwinnie sięgnął po tę skrzynkę, chociaż może to za sprawą jej naprawdę urokliwego uśmiechu, a Wyatt nie miał w sobie za grosz odporności na kobiece wdzięki, wcale.
- Świąteczne wiedźmy wyłapujące ofiary z tłumu, żeby je zauroczyć, to też brzmi jak horror klasy b, albo jakaś bajka, którą opowiada się nieznośnym dzieciakom do poduszki. Śpij już bo inaczej, zauroczy cię zła wiedźma - mrugnął do niej jednym okiem. Może go troszeczkę też już zauroczyła? Chociaż nad tym pewnie będzie musiał się zastanowić, dopiero, kiedy będzie wieczorem przykładał policzek do poduszki, bo Galen po prostu taki był, czarujący. I teraz też patrzył na nią z jakimś takim błyskiem w oku.
Chociaż, kiedy zapytała, czy nabija się z jej wzrostu, to tymi niebieskimi ślepiami wywrócił dookoła.
- Nie... Dla mnie jest on całkiem okej, w sam raz pod ramię, a jakbyś założyła szpilki, to nawet nie musiałbym się garbić za bardzo - teraz to on spojrzał na nią zaczepnie, ale w zasadzie Galen lubił niższe od niego dziewczyny. Chociaż... swego czasu bujał się z modelkami, przy których pewnie to on wyglądał na niewysokiego. Zresztą on sam był raczej przeciętnego wzrostu, ale to dobrze, przynajmniej te drogie garnitury w większości po prostu na niego pasowały, te których nie szył na miarę.
- A ta bajka o niekończących się imprezach i szampanie? Poczekaj... chyba z czymś mi się pomyliło - z jego wcześniejszym życiem może? Zanim miał zawał i trochę się ogarnął. Postanowił jednak nie odpuszczać i nawet nie ruszył się z miejsca, chociaż kiedy Nelly zdejmowała z siebie fartuszek, to on wtedy zainteresował się Jackiem. Dziwne by było, gdyby nie, bo jednak Galen lubił się wtrącać w nie swoje sprawy, zawsze. Chociaż kiedy złapał na moment spojrzenie jej brązowych tęczówek, to on tylko uniósł znacząco jedną brew, ale aż go szczypało pod skórą, żeby dodać coś jeszcze, jednak ugryzł się w język.
Spojrzał tylko wymownie na Jacka, kiedy już wychodzili ze stoiska i przeczesał palcami swoje miękkie włosy. Zrównał z Nelly, chociaż na jej słowa zatrzymał się na moment.
- Myślisz, że nie dotrze, że jednak noszenie takich skrzynek to praca dla niego, a nie dla ciebie? - zamyślił się na moment, zanim ją w końcu dogonił. Bo do Galena by dotarło, a już zwłaszcza gdyby mu powiedział o tym ktoś taki jak on. Chociaż dzisiaj bez tej swojej szytej na miarę koszuli, to on jednak wyglądał dość przeciętnie, nie jak prezes z górnej półki wcale. Aż się obejrzał jeszcze na to stoisko, bo może jednak jeszcze powinien coś dodać, o tym, że taka skrzynka z zawartością może ważyć więcej niż brunetka powinna podnosić, może powinien go bardziej postraszyć? Zrezygnował jednak kiedy wziął od niej kubeczek z winem, od razu upił łyk.
- Szkoda by było wina... - stwierdził na to topienie gościa w tym winie, a później to zrobił krok do przodu, żeby zajść jej drogę i stanąć tuż przed nią, aż prawie na niego wpadła, zatoczyła się lekko, bo Galen to zrobił trochę niespodziewanie, więc sięgnął ręką, żeby zacisnąć długie palce na jej przedramieniu, żeby ją przytrzymać - ale jeśli pogorszyłem tym sytuację, to wybacz - no bo przecież Wyatt miał dobre zamiary. Wcale nie chciał, żeby potem Jack jej paplał i musiała się przez to zwolnić. Na jej kolejne słowa uniósł spojrzenie ponad jej ramieniem.
- Masz rację, gapi się... - mruknął i znowu przez chwilę walczył ze sobą, żeby nie unieść dłoni i mu nie pomachać, żeby Jack wiedział też, że jak ktoś pomaga ze skrzynkami z pomarańczami, to los się czasem uśmiecha i potem można się napić grzanego wina z ładną dziewczyną na przykład. Ale tego nie zrobił, za to jego niebieskie tęczówki znowu spoczęły na twarzy Nelly.
- A chcesz iść na diabelski młyn? - zapytał, bo Galen zawsze chodził, to była chyba jego ulubiona atrakcja, chociaż zaraz uświadomił sobie, że on przecież jest w tej chwili niewypłacalny, więc chwycił ten kubeczek z winem w zęby i zmacał się po wszystkich kieszeniach - chociaż nie, nie wziąłem portfela. Innym razem? - zapytał kiedy już chwycił tekturę w palce, a później nawet zszedł jej z drogi, żeby mogli gdzieś ruszyć, przed siebie. Trochę to była dziwna sytuacja dla Galena, bo on przecież zawsze mógł sobie pozwolić na wszystko, ten diabelski młyn to by pewnie mógł sobie kupić, a dzisiaj nie mógł nawet jej kupić na niego biletu. Dzisiaj musiał się zadowolić jakimiś rzeczami, które robią zwykli ludzie, tacy wcale nie przy kasie.
- Albo do reniferów? - przechylił na bok głowę zerkając na nią z ukosa.
Nelly Rowley