Piątkowa Noc.
Miasto pachniało perfumami, spaloną gumą i przesadzonymi decyzjami. To nie mógł być spokojny wieczór, bo przecież to domena piątku, wtedy zaczyna się weekend, czyli to co tygryski (Galen) lubią najbardziej.
Lśniący czarny Porsche 911 Turbo S wykręcał z impetem z bocznej uliczki, przodem zahaczając o coś, co z pewnością nie było krawężnikiem. Nie było też hydrantem. Ani niczym, co dałoby się zignorować. Cholera. A dopiero co wrócił z auto detailingu, rura wydechowa błyszczała jak pierścionek z diamentem za milion dolarów, a w masce można było się przeglądać, jak w lustrze złej królowej, knując jak posadzić na przednim siedzeniu jakąś królewnę śnieżkę.
Jednak to o co zahaczył Galen to był samochód. Nie taki zwykły samochód. Raczej z górnej półki.
Piękny. Lśniący. Z pewnością droższy niż to, co miał dziś na sobie Galen. A Galen miał na sobie garnitur, który mógłby spłacić czyjś kredyt studencki.
Zgrzyt.
Zahamował. Spojrzał w lusterko.
— No świetnie. — mruknął pod nosem. — A przecież mi mówiła: "Nie prowadź po whisky, Wyatt". I jeszcze dodała "nawet jeśli to tylko jedno". Ale kto by jej słuchał, nie?
Wysiadł powoli, poprawił mankiet, przeczesał palcami włosy, spojrzał na zderzak swojego auta. Niemal nietknięty. Oczywiście. Czysty, błyszczący i wciąż pachnący nowością, bez ani jednej ryski, a jednak te folie ochronne, woski i inne specyfiki robiły robotę. Zresztą to przecież Porsche.
Ale auto, które potrącił? Uff...
Na szczęście nie było dużego dramatu. Szybko oszacował koszty.
Trochę lakieru, jedna spora rysa, małe wgniecenie? Trochę jego dumy, bo właśnie minęła ich jakaś panienka, która mogła mu robić za królewnę śnieżkę. Ale przede wszystkim: jej mina.
Stała tam.
Modelka z okładki.
Piękna jak grzech, i tak samo nieprzewidywalna. To musiał być jej samochód. Nie było inne opcji.
Asterin Rose.
Imię, które kojarzył. Twarz – też.
Pojawiała się w kampaniach luksusowych marek, na billboardach, w klipach, w jego przeglądarce... przypadkiem oczywiście. No dobrze, nie do końca przypadkiem.
I teraz stała tu. Przed nim. Wkurzona. Nie pozostało mu nic innego, jak przywołać na twarz uśmiech numer osiem i zagadać. Tylko błagam Wyatt, rozegraj to jakoś z klasą...
— Dzień dobry, Toronto. Jest godzina 23:47, a ja, Galen Wyatt, wjechałem w samochód kobiety, którą próbowałem zaprosić na drinka jakieś dwa lata temu na evencie Versace. I która wtedy zignorowała moje istnienie z gracją baletnicy.
Podszedł bliżej, nonszalancko, z rękoma uniesionymi w geście kapitulacji.
Uśmiechnął się. Taki lekko bezczelny uśmiech, który mógłby być reklamą szamponu albo problemów.
— Technicznie rzecz biorąc, to był kontakt minimalny. W fizyce nazwalibyśmy to ledwie tarciem. A ja — jestem gotów naprawić nie tylko zderzak, ale i twoje wrażenie o mężczyznach w garniturach. Co ty na to?
Zerknął na auto.
Zerknął na nią.
Zerknął na swoje życie, które właśnie zjeżdżało z ronda rozsądku. Brawo, jak zwykle pełna klasa, albo dostaniesz zaraz w łeb, albo zaproszenie na drinka. Lubisz to Galen prawda?
— Albo zróbmy tak: pozwól mi odkupić swoją winę… kolacją. Winem. Czekoladowym fondantem. Czymkolwiek, co sprawi, że zapomnisz, że jestem tym idiotą, który właśnie wjechał w twoje auto, bo szukał stacji jazzowej w radiu.
Nie spuszczał z niej wzroku.
Znał ten typ kobiet – takich, które wiedzą, że świat się za nimi ogląda.
Ale rzadko która miała taki błysk w oku.
I rzadko która miała teraz powód, żeby mu przywalić torebką.
— A jeśli cię nie przekonam, zawsze możesz wezwać policję.
Rozejrzał się dookoła.
Światła miasta. Klubowy hałas. Drobny dym. I para, która właśnie zbiera się z ulicy po wypadku tanecznym w szpilkach.
Idealna sceneria dla katastrofy drogowej.
Albo... nowego początku?
Asterin Rose