001. We haven't seen each other for a long time
Poranki miały dla mnie znaczenie. Były jedynym momentem dnia, w którym nikt niczego ode mnie nie chciał. Żadnych telefonów, żadnych spotkań, żadnych decyzji do podjęcia. Tylko ja, cisza i rytuały, które zbudowałam przez lata. Najpierw kawa o 6:15, joga o 6:45 i prysznic o 7:20. Nieprzerwana rutyna była moją formą medytacji i tylko wtedy czułam, że mam nad czymkolwiek kontrolę.
Tego ranka obudziłam się kilka minut przed budzikiem, co w sumie było dla mnie normalne. Mój wewnętrzny zegar działał precyzyjniej niż jakikolwiek Apple Watch. Sięgnęłam po jedwabny szlafrok leżący starannie złożony na krześle i podeszłam do okna. Miasto dopiero budziło się do życia. Mgła unosiła się nisko nad dachami, światła sygnalizacji migały leniwie, a na chodnikach widać było zaledwie pojedyncze sylwetki spieszące się do pracy. Toronto o poranku miało w sobie pewną kruchość, którą lubiłam. Przypominało mi, że nawet to twarde, betonowe miasto czasem potrzebuje chwili na rozruch.
W kuchni włączyłam ekspres i wyjęłam z szafki filiżankę z drobnym pęknięciem przy uchu. Tę samą używam od lat. Miała w sobie coś, czego nie dało się wymienić na nową, błyszczącą porcelanę. Aromat świeżo mielonej kawy wypełnił przestrzeń i poczułam, jak napięcie ze snu powoli opuszcza moje barki. Włączyłam cicho radio i usiadłam przy wyspie kuchennej, delektując się pierwszym łykiem. W myślach przechodziłam przez plan dnia, ale zatrzymałam się na jednym ważnym punkcie, czyli Lauren.
Nie widziałam jej od miesięcy. A może lat? Czas w naszej rzeczywistości płynął inaczej. Spotkania były odkładane, telefony nieodebrane, wiadomości zbyt krótkie, by cokolwiek wyjaśnić. A jednak... dzisiaj miałyśmy się zobaczyć. Po prostu, bez oficjalnych zaproszeń, bez obecności osób trzecich. Jak dawniej. Tylko my.
Ubrałam się powoli. Wybór stroju nie był przypadkowy. Chciałam wyglądać elegancko i z klasą. Zrobiłam delikatny makijaż, taki bez przesady. Zajrzałam na chwilę do gabinetu. Na biurku czekały papiery do podpisania, ale zignorowałam je celowo. Dziś byłam tylko sobą. Na chwilę przystanęłam przed lustrem w holu. Lustra w naszym domu były jak lustra w muzeach — wielkie i zdobione. Odbijały perfekcję, ale nie pokazywały prawdy. Spojrzałam na siebie i z trudem odczytałam własne emocje. Ekscytacja? Niepokój? Tęsknota? Wszystko po trochu. Lauren zawsze widziała więcej, niż chciałam pokazać. I może właśnie dlatego tak długo unikałam tego spotkania.
Zabrałam płaszcz i klucze. Na zewnątrz było chłodniej niż się spodziewałam. Wiatr rozwiał mi kilka kosmyków włosów i wymusił lekki skręt ramion. Samochód czekał. Kierowca otworzył drzwi, ale nie powiedział ani słowa. Wiedział, że dziś nie potrzebuję rozmów. Droga do miejsca spotkania minęła mi zaskakująco szybko, choć nie potrafiłabym przywołać żadnego obrazu zza okna. Byłam gdzieś indziej — w głowie, we wspomnieniach.
Wysiadłam, poprawiając szalik i kierując się w stronę kawiarni, którą kiedyś odwiedzałyśmy prawie codziennie. Ten sam lokal, ten sam zapach, te same skrzypiące drzwi. Wszystko się zmieniło, a jednak nie zmieniło się nic. Weszłam do środka. Serce zabiło mi odrobinę szybciej, jakbym miała za chwilę zdać egzamin z przeszłości. Zobaczyłam ją. Siedziała już przy stoliku, z filiżanką przed sobą. Podeszłam więc do niej. - Witaj Lauren — powiedziałam cicho, z lekkim uśmiechem, który zaskoczył nawet mnie. — Jak to możliwe, że minęło tyle czasu?
Lauren Bernard