001.
Przywykł powoli do tej codzienności, prowadzenie karetki wymagało od niego niezachwianego skupienia, precyzji. Nie pozwalało na rozproszenie myśli, a te gdy nietrzymane na smyczy uciekały w niebezpieczne miejsca, których nie chciał odwiedzać, których zwiedzanie zostawiał sobie na zbyt długie i samotne wieczory między gołymi ścianami mieszkania.
Lubił pewien porządek w chaosie pracy w karetce. Dowieźli ostatniego z pacjentów. Zatrzymał samochód przed wejściem do szpitala na podjeździe dla karetek. Pacjent wyjechał na łóżku, przejęty już przez zespół lekarski, czekający na nich przy wejściu. Wszystko działało jak dobrze naoliwiony mechanizm. Jeden zgrzyt mógł zburzyć całą konstrukcję, nie można było pozostawić przestrzeni na niefrasobliwość, bowiem czy ludzkim życiu margines błędu był naprawdę niewielki, właściwie żaden.
Przeparkował pojazd na wyznaczone miejsce. Guy wyskoczył z karetki jako pierwszy, otwierając tylne drzwi. Lenny wyskoczył ze swojego miejsca kierowcy, z automatu poprawiając robocze spodnie i podszedł do tyłu.
Wdech. Wydech.
Smród.
Potworny smród.
Taki, który automatycznie wykrzywił twarz Lenny'ego w zdegustowanym grymasie. Owszem, w swoim życiu widział wiele rzeczy być może więcej niż przeciętny człowiek, zderzał się ze sceneriami, których jeszcze przez długi czas nie można strzepnąć spod powieki. Nie zmieniało to jednak faktu, że odór, jaki się unosił w powietrzu, pochodzący nie tylko od samego pacjenta, ale także z wydzielin jego ciała był... odpychający.
— Świetnie, a mówiłem córce, że będę dzisiaj w domu, żeby pomóc jej z projektem do szkoły — stęknął, przeczesując dłonią włosy. A w głowie Lennarda niemalże od razu zrodziła się myśl. Nie musiał zbyt długo kalkulować, bo przecież właśnie takich okazji powinien łapać się jak tonący brzytwy. Nieco krzywy uśmiech wykwitł na śniadej twarzy mężczyzny, gdy ciężko układał dłoń na ramieniu ratownika. — To leć do córki. My z Slo ogarniemy ten burdel, prawda? — pytające spojrzenie czekoladowych oczu powędrowało w stronę kobiety. Oboje wiedzieli, że Guy to dobry człowiek, zapewne lepszy niż ich dwójka, że nie umykał od pracy, kiedy nie było to konieczne, a miał za sobą kilka wykańczających dyżurów.
Mężczyzna zawahał się chwilę, ale z podziękowaniami na ustach zabrał swoje rzeczy i pobiegł w stronę szpitala, żeby zebrać się do domu. — Sorry. Mam nadzieję, że nie masz żadnych planów na wieczór, bo chyba trochę tu posiedzimy — przepraszający uśmiech zatańczył na pełnych wargach mężczyzny.
Sloane Marlowe