ODPOWIEDZ
32 y/o, 173 cm
śledczy (missing persons unit) TPS Headquarte
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiźeńskie
postać
autor


Ubrana w skąpą, g r z e s z n i e krótką sukienkę w drobną kratę szła pod rękę ze swoimi wybrankiem po długim, mokrym i podle śliskim podjeździe, prowadzącym do domu – raczej willi – jednego z tych mizoginów, którzy muszą wynagradzać sobie posiadanie niewielkiego przyrodzenia ogromnymi posiadłościami. Jej dłoń w niedbałym geście uniosła się do góry, by odgarnąć kosmyk włosów wplątany w duże i ciężkie kolczyki, a chwilę później poprawić opaskę przeplatającą jej kruczoczarne włosy.

Marceline wyglądała idealnie – sama w sobie – oraz swoim strojem wpasowując się w tematykę wieczornej imprezy. Najpewniej miała być jedną z najmniej odzianych kobiet w tym towarzystwie – o co prowadziła niemałą bitwę domową z Marcusem – jednak ostatecznie przekonała go narracją niech zazdroszczą ci tego, czego oni mieć nie mogą. Łaskotanie jego delikatnego, męskiego ego zawsze pomagało jej osiągnąć własne pragnienia. A dlaczego zależało jej na tym, żeby wchodząc do środowiska – we własnym mniemaniu – pełnego jadowitych żmij, jeszcze przyciągać ich uwagę na siebie?

Ta potrzeba stanowiła niejako artefakt jej osobowości, która na co dzień zatarła się, chowając się w wygodnych butach na sztywnej podeszwie, nadwymiarowych, skórzanych kurtkach i kolorach, które kazały nie zwracać na siebie uwagi. Jej praca wymagała wtapiania się w tłum, bycia jedną z wielu, pozostania niezauważoną. Przynajmniej w tak odgórnie nieprzyjaznych dla niej samej warunkach, mogła pozwolić sobie na lekką ekstrawagancję, która przypomni jej stare, dobre czasy, w których była kimś więcej niż piękną ozdobą dla swojego partnera.

Valentine odbyła kilka prowizorycznych rozmów, przytakując panom tego wielkiego torontońskiego świata oraz powstrzymując odruch wymioty podczas niezmiernie nudnych rozmów pomiędzy żonami, narzeczonymi i partnerkami – które wydawałoby się, nie potrzebowały niczego więcej w swoim życiu, jak tej roli do odegrania przy boku swojego władcy. Ostatecznie Marceline już nie wytrzymała i kulturalnie poinformowała swoje grono o konieczności udania się do baru po bezalkoholowe mojito, bo gdzieżby d a m a była skłonna do spożywania alkoholu, a tym bardziej wysokoprocentowego.

— Gin z tonikiem i limonką — powiedziała, słyszalnie niemal zmęczona czy zniechęcona, zatrzymując się przy barze z gracją i swoim ciemnym spojrzeniem błyskawicznie zatrzymując jedno z barmanów. — Podwójny — doprecyzowała. Jedna, mała dawka mogłaby okazać się dla niej niewystarczająca. Nie pokusiła się na żadne proszę czy przepraszam, jednak jej czarujący uśmiech wynagradzał wszelkie braki kultury.

Chwyciwszy drinka w dłoń, odwróciła się w stronę sali, po której leniwie przebiegła wzrokiem. Szukała kogoś, kto mógłby stać się jej chwilowym zainteresowaniem, kto uraczyłby ją mało zabawnym żartem, z kim mogłaby rozmawiać, dając mu złudne nadzieje, jednocześnie trzymając się na granicy potencjalnego bólu, gdyby Marcus zobaczył jej zbytnie spoufalenie się z obcym mężczyzną. Ryzyko nie było jej obce, było dla niej jak narkotyk – im większe, tym wyraźniej czuła, że j e s z c z e żyła.

Ten śmiech rozpoznałaby wszędzie. Niski, ciepły, prawdziwy. Nie ten uprzejmy śmiech z salonów, ale ten autentyczny – taki, jakim śmiał się wtedy, gdy leżeli w namiocie o trzeciej nad ranem, planując rzeczy, których nigdy nie zrobili. Gdy jego ręka musnęła jej ramię, szukając równowagi podczas jednej z wycieczek, a ona udawała, że nie zauważyła, jak jego spojrzenie zatrzymało się na jej ustach o dwie sekundy za długo. Gdy całowali się po raz pierwszy, a ona wiedziała już wtedy, że to będzie bolało – ten rodzaj bólu, który zostaje na całe życie. Teraz, słysząc znów ten śmiech, poczuła znajomy dreszcz strachu – nie przed nim, ale przed samą s o b ą, przed tym, kim stała się w jego pobliżu.

Tylko bezmyślność mogła popchnąć jej ciało w jego kierunku. Obiecali sobie, że nigdy więcej się nie spotkają, że ich drogi się nie przetną, że nie będą ze sobą szukać kontaktu. Przez tyle lat Marceline wytrwale trzymała się ustalonych reguł – nie myślała o nim, nawet nie próbowała, a teraz? Bardziej trzeźwa samą siebie skarciłaby za ten nierozsądek, jednak w tym stanie nie myślała roztropnie, tylko brnęła do tego, co od pierwszego spojrzenia ją do siebie przyciągało.

— Galen — wypowiedziała jego imię z wyczuwalną dbałością, jakby smakowała je w swoich ustach, niczym drinka, który chwilę wcześniej zwilżył jej usta. — Brak konkretnych, ustalonych granic sprawdzał się niezmiernie długo, nawet jak na tak duże miasto — zaczęła, bezpośrednio nawiązując do zasady celowego braku kontaktu, którą za obopólną zgodą ustalili i… którą właśnie bezpardonowo łamała, jakby nie pamiętała, że to nie była żadna gra, tylko kwestia życia i śmierci.


Galen L. Wyatt
Ostatnio zmieniony wt sie 05, 2025 10:38 pm przez Marceline H. Valentine, łącznie zmieniany 2 razy.
marcie
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście ⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty ⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów ⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci ⟡ deus ex machina, meta-gaming, mary sue ⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie ⟡ brak akapitów i ściany tekstu
34 y/o, 182 cm
Prezes z przypadku, skandalista z wyboru | Northex Industries
Awatar użytkownika
Oficjalnie prezes Northexu, nieoficjalnie: człowiek, który potrafi zamówić kawę w czterech językach, ale nie pamięta hasła do służbowej poczty.
Lubi dobre garnitury, gorsze decyzje i ludzi, którzy nie pytają o zbyt wiele.
Ma dyplom z Ivy League i doktorat z komplikowania sobie życia.
Prawdopodobnie jedyny człowiek w Toronto, który raz przespał się z profesorką, raz z modelką, i raz – z poczuciem winy (to ostatnie nie trwało długo).
Nie ogarnia Exceli, ale ma świetne wyczucie do ludzi.
Mówią, że wszystko mu się udaje. Ale nikt nie widzi, ile razy prawie nie spadł z własnego piedestału.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimki
postać
autor

- 14 -
champagne, secrets, and sins unsaid


Kiedy Galen przyjechał do willi swoich rodziców musiał przyznać, że jest tutaj wyjątkowo cicho. Już chyba wolał kiedy to miejsce tętniło opowieściami ojca dotyczącymi ostatniego meczu golfa w jego ulubionym klubie, albo rozkazami rzucanymi służbie przez jego matkę, która uwielbiała się rządzić. Kiedyś od tego uciekał, teraz troszkę mu tego brakowało. Odrobinę.
Ściągnął z ogromnego lustra w holu zasłonę, a kurz wzniósł się w powietrze, szklany żyrandol również wyglądał na przybrudzony, a to wszystko dlatego, że od kilku miesięcy nikt tutaj nie zaglądał. Galen pewnie nie zrobiłby tego jeszcze dłużej, uwielbiał swój apartament, ale organizacja charytatywna, którą od lat wspierał zaproponowała mu zorganizowanie przyjęcia. Miała być licytacja, a wszystkie środki miały zostać przeznaczone na dzieci z biedniejszych dzielnic Toronto, jak mógłby odmówić?


Willa jego rodziców była idealna, jej mury nie raz gościły śmietankę towarzyską tego miasta. Znały chyba więcej plotek i skandali niż niejeden brukowiec.
Ekipa sprzątająca się postarała, wszystko lśniło, w powietrzu unosił się przyjemny zapach świeżych kwiatów, które stały wszędzie, w nieskazitelnych oknach ozdobionych zwiewnymi zasłonami odbijały się promienie słońca, zupełnie jakby ktoś tutaj mieszkał.
Na potrzeby tej całej uroczystości wszystko zostało ozdobione, ale i tak chyba największe wrażenie robił ten ogromny szklany żyrandol w holu, paciorki na nim mieniły się w świetle rzucając roztańczone cienie na błyszczące posadzki. Matka Galena byłaby dumna, widać było klasę, ale nie przepych.


Niestety nie można było tego samego powiedzieć o samym gospodarzu tej imprezy. Galen Wyatt musiał się wyróżniać i to nie tylko za sprawą swojego czarującego uśmiechu, ale również marynarki w krwisto czerwone kwiaty.

Wyróżniał się pośród klasycznych smokingów, ale pasował tutaj idealnie, był na swoim miejscu, wśród tej elity, drogiego szampana, który lał się strumieniami i przytłumionej głosami rozmów muzyki, którą grał zespół na żywo. Brylował w towarzystwie, bo to potrafił, od dziecka uczył się tych wszystkich wyćwiczonych gestów, uśmiechów i słów, które były jak najbardziej na miejscu.

Naprawdę rozbawił go kawał barmana, nie był salonowy, raczej coś w stylu dowcipów, które opowiada się szeptem wśród przyjaciół. Galen nie był jego przyjacielem, był szefem, ale to, że poprosił chłopaka, żeby nalewał mu whisky z pod lady, z innej butelki, sprawiało, że powstał między nimi jakiś pakt. Kilka osób obejrzało się na nich, ale gospodarz zdawał się tym wcale nie przejmować, poklepał chłopaka po ramieniu.
- Dobre. Jeszcze tutaj wrócę - rzucił i zamierzał znowu wpaść w wir tych wszystkich nadętych rozmów. Nie był zachwycony, ale przecież Galen Wyatt doskonale wiedział jak prowadzi się takie przyjęcia. Do czasu.


Stanął jak wryty, gdy usłyszał swoje imię. Słyszał je dzisiejszego wieczoru dziesiątki razy, ale ten głos rozpoznałby wszędzie. Śnił mu się po nocach, ten glos i te oczy.
- Marcie - kiedyś to imię na języku miało słodki smak, smak taniej whisky, zioła i kolorowych pigułek, dzisiaj zasmakowało gorzko. Uniósł swoją szklankę z tą droższą whisky, tą specjalną, i upił mały łyk. Może to był sen? Ale Macallan 18 Years Old Sherry Oak smakowała wybornie, nawet w najlepszym śnie ten smak byłby nie do podrobienia.
Jego spojrzenie prześlizgnęło się po jej sylwetce od niebotycznie wysokich szpilek, po zgrabnych nogach, tej krótkiej sukience, która wyróżniała się na tle innych sukni balowych, po ukrytym w dekolcie złotym łańcuszku, łabędziej szyi, żuchwie, pełnych ustach, tym pieprzyku na policzku, by stanąć na oczach, otoczonych kurtyną ciemnych rzęs. Jakby jego spojrzenie podążało drogą, którą kiedyś przecież znał na pamięć, którą przebył setki razy. Której bardzo długo nie mógł wyrzucić z głowy.
- Prędzej spodziewałbym się tutaj Królowej Elżbiety niż Ciebie, a weźmy pod uwagę to, że najpierw musiałaby powstać z grobu, a później jako zombie zabukować samolot - uśmiechnął się krzywo. Jej pojawienie się było jak skok do lodowatej wody, boli każda komórka ciała, ale przez moment czujesz, że żyjesz. Bo przy niej właśnie Galen Wyatt czuł, że żył, kiedyś, dawno temu.


Odstawił swoją szklankę na blat. Wystarczył krok, żeby skrócił dystans między nimi do minimum, żeby stanąć z nią twarzą w twarz, poczuć zapach jej perfum i oddech na policzku. Typowy Galen i jego przekraczanie granic. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały.
- Jeśli to byłby sen, to nie miałabyś na sobie tej sukienki, w ogóle nic byś nie miała, więc chyba... naprawdę się spotykamy - każde słowo wypowiadał powoli szukając w jej spojrzeniu jakiejś odpowiedzi. Czemu nagle dzisiaj obietnica, którą sobie złożyli została tak po prostu złamana? Co odróżnia tę noc od innych? Oprócz tego, że w powietrzu unosił się zapach szampana i połowa gości pewnie jutro nie będzie pamiętała, co tutaj się działo.
Może właśnie w tym coś było, w tym, że nikt ich tu nie powiązałby ze sobą. Z tym dzikim miesiącem na końcu świata, z tym upalnym wieczorem pełnym mroku.
Z tym, że kiedyś ta dwójka już identycznie patrzyła sobie w oczy.


Marceline H. Valentine
zgrozo
lania wody i gry o niczym; kończenia posta w tym samym momencie co ja; stania w miejscu; nudnego, miłego życia
32 y/o, 173 cm
śledczy (missing persons unit) TPS Headquarte
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiźeńskie
postać
autor

Ich spotkanie było tak surrealistyczne niczym najlepsze dzieła Pabla Picasso. Umowa, która obowiązywała przez ostatnie lata – pomimo braku konkretnych ustaleń – trzymała się w swoich sztywnych ramach, nie pozwalając, by ich ścieżki przecięły się ze sobą. To było zbyt niebezpiecznie – dla nich obojga i dla każdego z nich z osobna. Wspomnienia ich wspólnej, niechlubnej przeszłości zawisły nad ich imionami zamkniętymi w narysowanym na piasku sercu nad tamtym jeziorem… jeziorem, z którym wiązały się ich najlepsze, najcieplejsze, najnamiętniejsze oraz najkoszmarniejsze retrospekcje ich wspólnego bycia r a z e m.

Zbieżność sytuacji – zwłaszcza po tylu latach i w obecnej sytuacji życiowej Marcie – była niczym nieśmieszny żart od losu, który nigdy nie bywał dla niej łaskawy. A jeśli zaczynał, to Valentine czuła już w kościach, że była to tylko piękna przykrywka dla prawdziwych wydarzeń, które miały uderzyć w nią z zaskoczenia. Galen jeszcze wyraźniej podkreślił irracjonalizm tej sytuacji, wrzucając ją do worka najbardziej nierealistycznych sytuacji, w czym miał swoją zasadność, gdyż Marceline, widząc jego osobę – oraz posiadając świadomość, że on jej nie dostrzegł – jedyne co powinna uczynić, to oddalić się jak najbardziej z miejsca, które mogło z a g r o z i ć ich ponownym spotkaniem. A uczyniła całkowitą tego przeciwność.

Jego katastrofalne porównanie jedynie krótko, cicho i dźwięcznie wyśmiała i obróciła ciemnymi oczami, dając wyraz swojej dezaprobaty. W następnej sekundzie Galen był już n i e t a k t o w n i e blisko, jednakże jego odważne posunięcie nie wzruszyło nią, nie sprawiło, że odsunęła się choćby na centymetr. Ich spojrzenia zrównały się ze sobą, co było zasługą jej niezwykle wysokich szpilek, a wyraz twarzy wyglądał na nieustraszony.

— A może to właśnie jest sen? — zapytała, a jedna z jej brwi prowokacyjnie powędrowała w górę, a usta ułożyły się w figlarny uśmieszek. — Sam jego początek, w którym jeszcze nie zdążyłeś zrzucić ze mnie sukienki, jednym szybkim ruchem odpinając zamek z tyłu… — mówiła wprost w jego usta, rozbudzając jego wyobraźnię i pokazując, z jaką łatwością mógłby spełnić swoje marzenie senne, jakby właśnie tymi słowami rzucała mu wyzwanie – nie spróbujesz, nie śmiesz, nie jesteś na tyle odważny, żeby ponownie zatracić się we mnie.

Niespodziewanie jej dłoń uniosła się do góry i przyległa do jego policzka. Jej kciuk powędrował po jego skórze, docierając do warg i naciskając na tą dolną w ramach zabawy? Zachęty? Sprawdzenia? Tylko Galen znał ją na tyle, żeby móc spróbować wnioskować cokolwiek z jej zachowania.

— Zawsze lubiłeś rozbierać mnie wzrokiem, zanim zrobiłeś to rękami — wyszeptała wprost w jego usta, nie zdejmując z niego tego pewnego, rozochoconego spojrzenia, które swoją bezczelnością zwracało uwagę kobiet, znajdujących się w pobliżu i wzmogło ciche szepty wymieniane pomiędzy nimi. W tym nieprzyjaznym szumie usłyszała nazwisko – nie swoje, nie Galena, tylko Marcusa – co sprawiło, że poziom możliwego zagrożenia wzrósł bardzo szybko i niebezpiecznie. Najmniejszy mięsień na jej twarzy nawet nie drgnął, nie pozwoliła, żeby jej realia wkroczyły do sytuacji, która rozgrywała się pomiędzy nią a nim.

Niespodziewanie Marceline odwróciła się, tylko po to, żeby dopić swojego drinka, zamówić kolejnego i ponownie powrócić spojrzeniem do zjawy ze swojej przeszłości.

— Gdyby to był s e n, to najpewniej bylibyśmy gdzieś indziej… gdzieś, gdzie nie ma tyle hołoty, która nie panuje już nad swoimi ruchami i językami… — mówiła, gardząc nimi, a jednocześnie używając bardzo konkretnego słownictwa, licząc na jego dalsze wzbudzanie wyobraźni. Jej spojrzenie nabrało na ciężarze, stało się wręcz oczekujące, jakby żądała, żeby spełnił jej pragnienie, zrobił to od razu i nie marnował więcej czasu, bo zmarnowali go już wystarczająco wiele. Bez siebie.

— Właściciel tej posiadłości ma nietuzinkowy gust — mruknęła, nie zdając sobie sprawy, że z nim właśnie rozmawia. Jej palce niedbale przesunęły się po krawędzi baru, jakby kreśliły niewidzialną mapę ich dawnych grzechów. Rozejrzała się po luksusowych wnętrzach, po gościach w drogich strojach, po idealnie dobranej dekoracji… Nagle, bez ostrzeżenia, jej wolna dłoń powędrowała niżej, musnęła jego nadgarstek w geście tak subtelnym, że obserwatorzy mogliby pomyśleć, że to przypadek. Ale nie było w nim nic przypadkowego. Każdy dotyk był kalkulacją, każde spojrzenie – precyzyjnie wymierzonym ciosem w to, co pozostało z jego s a m o k o n t r o l i.

— Założę się, że w tak dużym domu jest mnóstwo... — przerwała na moment, pozwalając mu domyślić się reszty. — Spokojnych zakątków, gdzie można się ukryć przed tymi wszystkimi ciekawskimi spojrzeniami...

Galen L. Wyatt
marcie
⟡ zbyt wiele tematów w jednym poście ⟡ zbyt szybkie tempo - przeskakiwanie przez ważne momenty ⟡ ignorowanie wcześniej ustalonych faktów ⟡ brak rozwojowości w grze oraz spójności w charakterze postaci ⟡ deus ex machina, meta-gaming, mary sue ⟡ błędy językowe utrudniające zrozumienie ⟡ brak akapitów i ściany tekstu
ODPOWIEDZ

Wróć do „#13”