pierwsza
Ubrana w skąpą, g r z e s z n i e krótką sukienkę w drobną kratę szła pod rękę ze swoimi wybrankiem po długim, mokrym i podle śliskim podjeździe, prowadzącym do domu – raczej willi – jednego z tych mizoginów, którzy muszą wynagradzać sobie posiadanie niewielkiego przyrodzenia ogromnymi posiadłościami. Jej dłoń w niedbałym geście uniosła się do góry, by odgarnąć kosmyk włosów wplątany w duże i ciężkie kolczyki, a chwilę później poprawić opaskę przeplatającą jej kruczoczarne włosy.
Marceline wyglądała idealnie – sama w sobie – oraz swoim strojem wpasowując się w tematykę wieczornej imprezy. Najpewniej miała być jedną z najmniej odzianych kobiet w tym towarzystwie – o co prowadziła niemałą bitwę domową z Marcusem – jednak ostatecznie przekonała go narracją niech zazdroszczą ci tego, czego oni mieć nie mogą. Łaskotanie jego delikatnego, męskiego ego zawsze pomagało jej osiągnąć własne pragnienia. A dlaczego zależało jej na tym, żeby wchodząc do środowiska – we własnym mniemaniu – pełnego jadowitych żmij, jeszcze przyciągać ich uwagę na siebie?
Ta potrzeba stanowiła niejako artefakt jej osobowości, która na co dzień zatarła się, chowając się w wygodnych butach na sztywnej podeszwie, nadwymiarowych, skórzanych kurtkach i kolorach, które kazały nie zwracać na siebie uwagi. Jej praca wymagała wtapiania się w tłum, bycia jedną z wielu, pozostania niezauważoną. Przynajmniej w tak odgórnie nieprzyjaznych dla niej samej warunkach, mogła pozwolić sobie na lekką ekstrawagancję, która przypomni jej stare, dobre czasy, w których była kimś więcej niż piękną ozdobą dla swojego partnera.
Valentine odbyła kilka prowizorycznych rozmów, przytakując panom tego wielkiego torontońskiego świata oraz powstrzymując odruch wymioty podczas niezmiernie nudnych rozmów pomiędzy żonami, narzeczonymi i partnerkami – które wydawałoby się, nie potrzebowały niczego więcej w swoim życiu, jak tej roli do odegrania przy boku swojego władcy. Ostatecznie Marceline już nie wytrzymała i kulturalnie poinformowała swoje grono o konieczności udania się do baru po bezalkoholowe mojito, bo gdzieżby d a m a była skłonna do spożywania alkoholu, a tym bardziej wysokoprocentowego.
— Gin z tonikiem i limonką — powiedziała, słyszalnie niemal zmęczona czy zniechęcona, zatrzymując się przy barze z gracją i swoim ciemnym spojrzeniem błyskawicznie zatrzymując jedno z barmanów. — Podwójny — doprecyzowała. Jedna, mała dawka mogłaby okazać się dla niej niewystarczająca. Nie pokusiła się na żadne proszę czy przepraszam, jednak jej czarujący uśmiech wynagradzał wszelkie braki kultury.
Chwyciwszy drinka w dłoń, odwróciła się w stronę sali, po której leniwie przebiegła wzrokiem. Szukała kogoś, kto mógłby stać się jej chwilowym zainteresowaniem, kto uraczyłby ją mało zabawnym żartem, z kim mogłaby rozmawiać, dając mu złudne nadzieje, jednocześnie trzymając się na granicy potencjalnego bólu, gdyby Marcus zobaczył jej zbytnie spoufalenie się z obcym mężczyzną. Ryzyko nie było jej obce, było dla niej jak narkotyk – im większe, tym wyraźniej czuła, że j e s z c z e żyła.
Ten śmiech rozpoznałaby wszędzie. Niski, ciepły, prawdziwy. Nie ten uprzejmy śmiech z salonów, ale ten autentyczny – taki, jakim śmiał się wtedy, gdy leżeli w namiocie o trzeciej nad ranem, planując rzeczy, których nigdy nie zrobili. Gdy jego ręka musnęła jej ramię, szukając równowagi podczas jednej z wycieczek, a ona udawała, że nie zauważyła, jak jego spojrzenie zatrzymało się na jej ustach o dwie sekundy za długo. Gdy całowali się po raz pierwszy, a ona wiedziała już wtedy, że to będzie bolało – ten rodzaj bólu, który zostaje na całe życie. Teraz, słysząc znów ten śmiech, poczuła znajomy dreszcz strachu – nie przed nim, ale przed samą s o b ą, przed tym, kim stała się w jego pobliżu.
Tylko bezmyślność mogła popchnąć jej ciało w jego kierunku. Obiecali sobie, że nigdy więcej się nie spotkają, że ich drogi się nie przetną, że nie będą ze sobą szukać kontaktu. Przez tyle lat Marceline wytrwale trzymała się ustalonych reguł – nie myślała o nim, nawet nie próbowała, a teraz? Bardziej trzeźwa samą siebie skarciłaby za ten nierozsądek, jednak w tym stanie nie myślała roztropnie, tylko brnęła do tego, co od pierwszego spojrzenia ją do siebie przyciągało.
— Galen — wypowiedziała jego imię z wyczuwalną dbałością, jakby smakowała je w swoich ustach, niczym drinka, który chwilę wcześniej zwilżył jej usta. — Brak konkretnych, ustalonych granic sprawdzał się niezmiernie długo, nawet jak na tak duże miasto — zaczęła, bezpośrednio nawiązując do zasady celowego braku kontaktu, którą za obopólną zgodą ustalili i… którą właśnie bezpardonowo łamała, jakby nie pamiętała, że to nie była żadna gra, tylko kwestia życia i
Galen L. Wyatt