42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

- pięć -


Kiedy masz dziewięćdziesiąt dwa lata to nie liczy się dla Ciebie to jaka jest pogoda, nie liczy się co zjesz na śniadanie i czy w ogóle je zjesz. Nie myślisz czy założyć koszulę z krótkim, czy długim rękawem. Jedyne co ma jakiekolwiek znaczenie, to że dzisiaj przyjdzie do Ciebie Twój wnuk i jego żona. Nie za bardzo go pamiętasz, ale jak miał pięć lat to wiecznie przynosił Ci rysunki i książeczki i kazał czytać, później jak był starszy to pokazał Ci dyplom, byłeś z niego bardzo dumny, gdy został lekarzem. A kiedyś nie przyszedł sam, tylko z dziewczyną, śliczną blondynką o niebieskich oczach, pamiętasz ją jak przez mgłę. Pamiętasz, że byłeś na ich ślubie.
Nie pamiętasz czy Twój wnuk to ten wysoki mężczyzna, który wchodzi do budynku, ale nie, bo przecież nie ma z nim tej kobiety. Pamiętasz tylko, że miał przyjść, właśnie dzisiaj, z nią, w porze obiadowej. Tylko dokładnie nie wiesz czy już jest ta pora, czy dopiero za kilka godzin. Ale to nic, przecież możesz poczekać, bo na pewno kiedy będzie ten właściwy czas oni przyjdą.



Wyatt starał się odwiedzać dziadka często, przynajmniej raz w tygodniu, w dzień, kiedy jego rodzice potrzebowali wytchnienia, kiedy nie mogła tego zrobić siostra, a on czekał na dziedzińcu. Nie powiedział mu nigdy o wypadku Rose, a staruszek za często o nią nie pytał, ale w zeszłym tygodniu, jakby nagle wróciły mu jakieś wspomnienia. Mózg w pewnym wieku, a przede wszystkim jego praca to ogromna zagadka, Ward często zastanawiał się jak pracuje mózg jego dziadka. Dziadek przez ten tydzień dzwonił do niego codziennie i pytał o Rose…

Wyatt nie miał wyjścia musiał zaimprowizować, a jedyne co przyszło mu do głowy, w dniu odwiedzin to sms do Daisy. Czuł, że ona odmówi, przecież takie okłamywanie staruszka jest okropne, i jak on chce wychowywać dziecko, wpajając mu, że czasem kłamstwo jest lepsze niż bolesna prawda? Już słyszał jej głos, który mu mówi, jesteś najgorszym ojcem świata, wyjdź stąd.
Więc miał już gotową przemowę, która po prostu musiała ją przekonać, miał też na podorędziu opiekunkę, tę miłą dziewczynę z sąsiedztwa, którą Sophie uwielbiała, bo pozwalała jej malować paznokcie lakierami dla dzieci. Czekała tylko na telefon.
Wahał się, zastanawiał, nawet chciał jechać sam, ale wtedy znowu zadzwonił dziadek i powiedział, że ma coś dla Rose, więc Wyatt nie mógł mu powiedzieć, że będzie sam. Nie tym razem. Zastanawiał się nawet czy nie mógłby poprosić kogoś ze szpitala, jakąś miłą pielęgniarkę, ale nie lubił mieszać spraw osobistych z pracą. A ta sprawa była bardzo osobista.
Odetchnął ciężko i w końcu zadzwonił do drzwi. Nie miał nic do stracenia, albo z nim pojedzie, albo będzie jak zwykle i zarzuci mu, że jest okropnym, ojcem, wnukiem, człowiekiem.


Kiedy Daisy otworzyła od razu zaczął tę swoją wyuczoną kwestię.
- Cześć Daisy. Ja bym nigdy Cię o to nie poprosił, ale w zasadzie to nie miałem kogo, a Ty zresztą jesteś najlepsza do tej roli. Ja wiem, że to jest okropne okłamywać swoich bliskich, ale czasami takie kłamstwo jest lepsze niż bolesna prawda. To naprawdę jest ważne. Nawet lekarze twierdzą, że tak będzie lepiej, a ja konsultowałem to ze specjalistą. To jest straszna choroba i ona postępuje, nie da się jej zatrzymać, ale można choremu pomóc przez nią przejść. No i Ty możesz mnie pomóc... Dzisiaj - wyrzucił z siebie ten chaotyczny potok słów na jednym oddechu, chociaż nawet nie przeszedł przez drzwi, tylko stał w progu. Patrzył w jej twarz i czekał na jakąś reakcję, ale jak ona mogła zareagować, kiedy chyba kompletnie nie wiedziała o co chodzi? A Ward wcale tego nie ułatwiał. Na jego twarzy widać było przejęcie, jakiś taki smutek, ale i nadzieję?
- Pojedziesz ze mną? Musisz ze mną jechać. Załatwiłem dla Sophie opiekunkę. To jest naprawdę sprawa życia i śmierci - dodał jeszcze, ale wciąż nic nie wyjaśnił, a kiedy otworzył usta, żeby coś dodać to usłyszała go Sophie i wyjrzała z kuchni.
- Tata! - zawołała.


Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

T R Z E C I A



Ciągle brakowało jej czasu.
Kalendarz wypełniał się wydarzeniami do odhaczenia, jednocześnie co chwilę, kolejne i kolejne odwoływała. Łapała każdą wolną chwilę, przygotowywała ile mogła na zapas, a i tak bywały dni, że dopiero kładąc się do łóżka siadała po całym dniu stania na równych nogach. Zasypiała też nieprzyzwoicie wręcz szybko, najczęściej razem z Sophie – była przebodźcowana, ale nie zdejmowała służbowych zobowiązań ze swoich barków, tak samo nie mogła odpuścić rzeczy, które obiecywała pięciolatce… Więc wczoraj wieczorem, mimo, że Daisy marzyła o herbacie i choćby oglądaniu z pięciolatką po raz dwutysięczny ”Krainę Lodu” leżąc na kanapie, to ubrała się i poszła z Sophie na rolki. Możliwe, że po tym wszystkim nawet pierwsza zasnęła, bo mała dzisiaj rano nie omieszkała jej tego wypominać.
Była wymęczona cholernie, ale nie mogła tego po sobie pokazać.
Oficjalnie zaczęła podziwiać wszystkich samotnych rodziców, takich, którzy po powrocie do domu, nie mogą przekazać dziecka w ręce tej drugiej osoby, tylko sami pozostają opiekunem przez całą dobę. Nigdy nie sądziła, że tak bardzo wysysać to będzie jej baterie życiowe, a jednocześnie dawać ogrom satysfakcji.
Była cała w mące. Mogłaby przysiąc, że miała ją nawet we włosach. Podobnie, jak Sophie, gdy podczas przygotowywania ciastek zaczęły się wygłupiać. Nie zawsze w końcu blondynka musiała być tą rozsądną, poważną, zabraniającą wszystkiego ciotką. Wiedziała, że dla dziewczynki to jej ojciec jest tym fajnym, który pozwala na więcej, który rozpieszcza. Daisy przypadła rola konsekwentnej, uczącej zasad i dobrego zachowania. Nie zawsze było to dla niej wygodne, ale starała się, zawsze.
Wyciągnęły ostatnią partię ciasteczek z piekarnika, Sophie posypywała je cukrem pudrem, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Wiadomości od jej szwagra były mocno niepokojące. Nawet cieszyła się, że postanowił przyjechać i z nią porozmawiać, bo pochłonęłaby ją kraina domysłów i jej przewrażliwiona głowa tworzyłaby problemy, które mogły nie mieć nic wspólnego z szarą rzeczywistością. Najgorsza prawda wszak była lepsza niż kłamstwo, czy milczenie, więc zostawiając pięciolatkę na chwilę samą w kuchni otworzyła drzwi mężczyźnie, a kiedy zalał ją istnym potokiem słów zmrużyła oczy przechylając głowę.
– Powoli, bo zaczynasz mnie przerażać, a ja nic nie rozumiem – odpowiedziała mu spokojnie, może nawet zbyt, jak na to jakie tony przyjmowały ostatnio ich wszystkie spotkania. Pretensje, złość, docinki… Chleb powszedni ich relacji, a przecież nie powinno tak być. Rose przewracała się w grobie, bo dwie osoby, które ona tak bardzo kochała toczyły zimne wojny, każdego dnia. Nie jawnie, nie brutalnie wszak była jeszcze Sophie, ale ciągle się kłócili, budowali napięcie, którego Daisy nie potrafiła zdefiniować, zwłaszcza, gdy obudziła się myśląc o nim… Zrzuciła to na przemęczenie, ale przecież nigdy jej podświadomość nie robiła takich numerów, a teraz… Nagle jest pierwszą myślą, gdy została wyrwana ze snu? Nie mogło tak być.
Chciała go dopytać, poprosić by się uspokoił, ale wtedy dołączyła do nich Sophie, od razu rzucając się na swojego tatę, a Daisy tylko stała i przyglądała mu się uważnie. Jakby doszukiwała się w jego sylwetce, postawie czegokolwiek, co wytłumaczyłoby te nerwy.
– Sophie, idź wybierz kilka ciastek dla taty, damy mu spróbować? Mówił mi, że właśnie po to przyjechał, bo nie mógłby wytrzymać do jutra, do festynu. Twój tato jest tak samo niecierpliwy, jak Ty słońce – powiedziała pstrykając na koniec lekko małą w nos, a ta zachwycona pomysłem wyboru wypieków s p e c j a l n i e dla jej ukochanego taty, szybko znów uciekła do kuchni.
– Jeśli to takie ważne to pomogę Ci, pojadę z Tobą, ale musisz mi najpierw spokojnie wytłumaczyć o co chodzi, jakie okłamywanie bliskich i jaka choroba? Wszystko z Tobą jest w porządku? Jesteś chory? – zapytała wyraźnie przejęta. Nie była z kamienia, nie była złą osobą. Była pogubiona w swoich działaniach i uczuciach i razem z Wyattem mieli wiele niewyjaśnionych spraw, ale przecież nie zamierzała odmawiać mu pomocy, gdy tego potrzebował. Nie była aż taka okropna, choć nie rozumiała jeszcze, jaki miał plan, nie wiedziała, jak wyda się jej to abstrakcyjnie i jak bardzo bolesne będzie dosłowne wchodzenie w buty jej zmarłej siostry.



Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

A czy wiadomości od Wyatta zawsze nie były jakieś... niepokojące? On wcale nie był dobry w pisanie smsów, zresztą nie raz powiedziała mu o tym Rose, że nigdy nie wiadomo o co mu chodzi, każe się ludziom domyślać i czytać między tymi półsłówkami. Jego żona już to umiała, jakoś do tego przywykła. Ale Daisy mogła mieć problem.
Nie był też wcale dobry w takie poważne rozmowy, zwłaszcza z nią, zwłaszcza, gdy dotyczyły tak wrażliwych sfer jego życia, jak rodzina, ta inna niż Sophie i Daisy, ale wciąż bardzo bliska. Czasami też chciał wspomóc chorą matkę, która mimo choroby prawie codziennie jeździła do swojego ojca.
Wyatt też wiecznie działała na najwyższych obrotach, on nawet jadł w biegu, nie mógł sobie pozwolić, żeby usiąść na moment z kubkiem kawy i popatrzeć jak Sophie je płatki... Chociaż, mógł to zrobić, ale wyjątkowo rzadko, właśnie wtedy gdy Sophie była u niego. Miała być w zeszłym tygodniu, ale finalnie po tym wypadku na placu zabaw wróciła do cioci, a Wyatt?
Wyatt znowu poszedł na nieplanowany dyżur, z którego wracając zajrzał do domu opieki. Później się przespał i znowu szpital, tym razem ten dyżur, który miał w planach po weekendzie z Soph.
Znowu prawie spał w szpitalu.
A przecież obiecywał.


Kiedy Daisy mu otworzyła to w pierwszej chwili otworzył usta i je zamknął. Tak jakby jej widok zapierał mu w piersiach dech, jakby ta mąka na jej policzku wywoływała w nim jakieś emocje, dziwne emocje, którym diagnozy jeszcze nie potrafił postawić, a przecież zawsze to umiał.
A potem ten potok słów i jej spokojne pytanie. On też chciał jej odpowiedzieć łagodnie, z prośbą wymalowaną w tych niebieskich tęczówkach, ale Sophie już była obok. Musiał ją uściskać, pocałować w czoło i chociaż przez chwilę poczuć, że jest na świecie jeszcze jedna jedyna osóbka, której na nim zależy.
- Leć Sophie, jestem bardzo ciekawy jak smakują wasze ciasteczka - puścił ją z objęć, a ona od razu pobiegła do kuchni. A że ciastek były dwie blaszki, to pewnie trochę jej zejdzie wybieranie. Wyatt wstał, otrzepał się z mąki, którą Soph zostawiła na jego ciemnej koszuli, za bardzo mu to nie przeszkadzało, ale jednak skoro zamierzał jechać gdzieś z Daisy, to powinien wyglądać nienagannie. Taka okazja mogła się już nigdy nie zdarzyć.
Oby się nie zdarzyła.
Westchnął, ale jakoś tak z ulgą, kiedy powiedziała, że z nim pojedzie. Wyatt wiedział, że Daisy zawsze dotrzymywała słowa, nigdy się nie spóźniała, nie odkładała nic na jutro, na potem. Zawsze była, kiedy Sophie jej potrzebowała. A teraz potrzebował jej ON, to dopiero było abstrakcyjne.
- Wszystko ze mną w porządku - zaczął i przez moment się zastanowił, czy ona by się przejęła, gdyby był chory? Chyba tak, widział to w jej oczach, ale to jest przecież naturalne. On też by się nią przejął. Tak normalnie, po ludzku, jak się przejmował wszystkimi swoimi pacjentami.
- Chodzi o to, że... - nie za bardzo wiedział jak jej to powiedzieć. Bo ten teatr na pewno będzie bolesny, dla ich obojga, ale tu chodziło przecież o tego starszego pana, który wyglądał pojawienia się wnuka, a nie o nich. Ten jeden jedyny raz, nie o nich. Ani nawet o Sophie.
- Nie wiem czy kiedyś Ci o tym mówiłem, ale mam dziadka, który choruje na demencję, jest w ośrodku i staram się go odwiedzać, ale on dzisiaj... - to było dla niego naprawdę ciężkie, otworzyć się przed nią, tak jakby zdejmował jakiś kawałek swojej zbroi, obnażał serce, które czekało na śmiertelny cios. Ścisnęło go w żołądku.
- On dzisiaj czeka na mnie i na Rose. Ja wiem, że to jest kompletnie idiotyczny pomysł i Ty pewnie mi odmówisz, bo ja nawet nie mam prawa Cię o to prosić - spuścił wzrok na swoje buty, jakby szukał w nich jakiejś odpowiedzi, ale przecież ona była w jej twarzy, więc w końcu wbił w nią spojrzenie - ale Cię proszę Daisy, żebyś pojechała ze mną i przez tę godzinę udawała przed nim Rose - wyjaśnił jej w końcu, ze spojrzeniem utkwionym w jej niebieskich oczach. Jego niebieskie oczy szukające odpowiedzi w jej tęczówkach, na swój sposób podobnych, a jednak tak różnych.
- Rozmawiałem z lekarzem i taka informacja, że wiesz, że Rose... - nie umiał tego powiedzieć, ale na pewno doskonale wiedziała o co mu chodzi - to nie byłoby dla niego dobre. A on nie odpuszcza. Nie pytał o nią tyle lat, a teraz nagle mu się przypomniała, ta blondynka, która kiedyś ze mną do niego przychodziła - teraz westchnął jakoś tak smutno i znowu spojrzał w bok, na drzwi od kuchni, za którymi było słychać cichutki głos Sophie wybierającej ciasteczka.


Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

W każdym swoim działaniu, grymasie, krytyce, czy wywróconych oczach w reakcji na to, jak Sophie po spotkaniu z ojcem chciała pojechać do niego na noc, a mężczyzna tłumaczył się dyżurem – w każdej, pojedynczej reakcji była tona troski o małą. Pięciolatka nie miała już matki. Nigdy to się nie zmieni, Daisy nie śmiałaby nigdy aspirować do tej roli, nawet, gdy niedługo po śmierci Rose, mała zapytała się blondynki, czy teraz ona jest jej mamą, bo codziennie czyta jej bajki do snu. Serce jej się wtedy rozpadło, przeraźliwie, ale ze spokojem wymalowanym na twarzy odpowiedziała tylko, że zawsze będzie ciocią, a niektóre ciocie są trochę fajniejsze od innych. Po tej rozmowie przepłakała drugie pół nocy. Nie przywróci zmarłej siostry, nie powstrzyma jej przed wyjściem z domu, to już się stało. Mogła za to n a d a l, starać się by Sophie miała ojca, t a t ę, tatusia, mimo, że Wyatt tak często jej to utrudniał. Nie zamierzała się jednak poddawać, gotowa pełnić rolę jego najgorszego koszmaru, wroga, który tylko chodzi niezadowolony – w a l c z y ł a. Nie myśląc o swoich uczuciach, a całkowicie skupiając się na małej.
Zbyt często jednak jej się to nie udawało.
Zamiast osiągać zamierzony efekt miała wrażenie, że z Wyattem rozmawiała coraz mniej. Przepływ informacji między nimi wyglądał jak partnerstwo biznesowe, Sophie była produktem, który omawiali w tak obdarty z uczuć sposób. Nie powinno tak być. Daisy w tysiącem kotłujących się myśli w głowie, nie wiedziała tylko jak to naprawić. Nie rozumiała swoich uczuć w stosunku do mężczyzny, bo żywiła ogromny żal, złość, ale jednocześnie… Gdy pięciolatka wpadała w jego ramiona, a blondynka stała z boku przyglądając się…. Nie potrafiła go nienawidzić, ten obraz rozczulał i budził coś więcej. Coś potężniejszego, co usilnie ciągle tłumiła.
Nim zdążył jej odpowiedzieć zlustrowała go powoli swoim spojrzeniem.
Szukała z n a k ó w, jakby w jego wyglądzie mogło coś się zmienić, coś, co wskazywałoby na jakąkolwiek chorobę, co tłumaczyłoby jego emocje, ten stres. Wpatrywała się w niego zdecydowanie zbyt długo, zwłaszcza, gdy obejmował Sophie, a potem strzepywał mąkę ze swojej koszuli. Był przemęczony, to zauważyła od razu, ale poza tym, nie wyglądał na bardziej osłabionego. Nie kaszlał, nie miał zaczerwionego nosa, czy załzawionych oczu.
Słysząc jednak jego słowa zamarła.
Prosił o zbyt wiele, a ona miała pełne prawo mu odmówić. Jakim cudem miałaby iść i udawać Rose? Czy chociaż przez moment zastanowił się, jak wiele będzie to ją kosztowało? Przez chwilę nie wiedziała, czy powinna się roześmiać, nakrzyczeć na niego, czy wyprosić za bycie tak cholernie niedorzecznym. W kolejnych sekundach jednak, przypomniała sobie, że faktycznie Rose jej wielokrotnie opowiadała o pradziadku Sophie, a także o tym, jak ważna to była osoba dla jej ukochanego męża… Tylko, że w tym układzie nie było Daisy, nie chciała w nim być, a on właśnie ją wciągał… To nie powinno się wydarzyć. Nie powinna chcieć zrobić dla niego czegokolwiek miłego, a z drugiej strony… Wyobraziła sobie, gdyby chodziło o jej dziadka i chyba serce by jej pękło, gdyby istniała szansa, by pomóc staruszkowi, a ona nie zrobiłaby wszystkiego…
– Ja i Rose bardzo się wizualnie różniłyśmy przecież – westchnęła ciężko kręcąc z niedowierzaniem głową. Była w potrzasku, była wręcz wściekła, że ją o to zapytał, jakby sam dawał jej kolejny powód do wpisania na wystarczająco już długą listę, dlaczego wywoływał w niej takie intensywne emocje, z pozoru same negatywne, ale w świecie, gdzie Daisy gasiła każdy płomień uczucia, gdzie pilnowała się, by zawsze prezentować światu swoją osobę z nienaganną maską, sama nie wiedziała, co czuła.
– Tato! Chodź! Wybrałam Ci ciasteczka – głos Sophie dobiegał z kuchni, a Daisy przetarła twarz swoją dłonią i nie wierząc we własne słowa powiedziała – Idź do niej i załatw tą opiekunkę… Ja idę się przebrać jeśli mamy jechać – westchnęła ciężko spoglądając mu przez moment prosto w oczy po czym kręcąc głową – nie tyle z absurdu tej sytuacji, co własnej woli uczestniczenia w tym, poszła do swojej sypialni się przebrać.
Gdy wróciła miała na sobie dopasowaną kremową sukienkę i rozpuszczone włosy. Pamiętała, jak pożyczyła tą kreację od Rose, jak prosiła ją o nią, bo podkreślała szalenie kobiecą talię, a Daisy zakładała to na jedną z randek ze swoim ówczesnym ukochanym. Nigdy nie oddała siostrze tej sukienki. Przez bardzo długi czas udawała, że zapomniała, a potem straciła już ku temu okazję. Nie była w stanie też jej się pozbyć, więc wisiała w szafie, zapomniana, aż do dzisiaj… Skoro miała być Rose, mogła wyglądać bardziej jak ona.
– I jak nasze ciasteczka? Pytałaś się taty, czy mu smakują? – odezwała się wchodząc do kuchni i nachyliła nad małą cmokając czubek jej głowy. Była zestresowana, cały plan wydawał się szaleństwem. Powinna odmówić.
– Ciocia jak Ty pięknie wyglądasz! Idziesz na randkę? Dlatego tata przyszedł? – och, mała Sophie była sprytniejsza i mądrzejsza niż im się wszystkim wydawało.
– Nie kruszyno, musimy coś z tatą załatwić, ale szybko wrócimy .


Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Czasami partnerstwo biznesowo odbywa się w cieplejszych warunkach niż ich spotkania. Każde jedno kończyło się albo kłótnią, albo tym, że Wyatt się poddawał, albo poddawała się Daisy. Kompletnie nie umieli współpracować, co było dziwne, bo każde z nich uważało, że Sophie jest najważniejsza.
Może była... dość ważna, ale czy gdyby rzeczywiście była najważniejsza, to nie powinni się jakoś dogadać?
Chociaż spróbować?
Próbowali, ale każda ich próba kończyła się jeszcze gorzej niż wcześniej.


Gdyby Rose to widziała, to pewnie oboje dostaliby za to reprymendę, ale Rose już nie było, nie istniała. Teraz została już tylko ta dwójka, którą łączyła mała Sophie. Gdyby nie Sophie to Wyatt nigdy nie prosiłby o nic Daisy. Nie zasypiałby myśląc o niej, o nich, o Sophie, ale też o jej ciotce, jakby nie dało się inaczej. Nie budziłby się patrząc na telefon, czy Daisy nie napisała, że znowu zawalił, że dzisiaj jest jego dzień, że Sophie ma przestawienie, albo piecze ciasteczka do szkoły.
To było męczące. Dyżury były męczące, ale jeszcze bardziej było to, że wciąż zastanawiał się co ma zrobić, żeby Daisy w końcu powiedziała, że jest okej, że zrobił coś dobrze.
Chciał jej udowodnić, że jest dobrym ojcem, ale potem sobie przypominał, że wcale nie jest, bo nawet nie pamiętał o tym szkolnym kiermaszu...


Mogła go wyprosić, może to byłoby łatwiejsze. Wspominanie Rose bolało, nie wszystkie rany się jeszcze zagoiły, a oni mieli do tego grać w tę grę. Wyatt bał się, że też temu nie podoła, ale z drugiej strony to tylko chwila. A jego dziadek będzie zadowolony.

- Nie wiem... - mruknął, kiedy Daisy stwierdziła, że różniły się z Rose. Na pewno, Rose była starsza. Inaczej się czesała, inaczej ubierała, ale Wyatt dostrzegał między nimi pewne podobieństwa. To były niuanse, podobny uśmiech, taki jeden specyficzny, który u Rose widział często, a u Daisy niesamowicie rzadko, bo to był szczery uśmiech, tylko taki jaki posyłała Sophie. I ten gest, kiedy machała ręką, gdy coś nie szło po jej myśli. No i to spojrzenie, gdy się zmartwiła. W ogóle te jej oczy, były mu tak bardzo znajome, a jednak tak inne, odległe, obce, jednocześnie.
Kiedy Sophie go zawołała spojrzał jeszcze na Daisy, jakby czekał, że ona jeszcze odmówi, bo jeszcze mogła to zrobić. Jeszcze mogła z tego wybrnąć, a Wyatt pojechałby sam, może dziadek już zapomniał o tej blondynce... Chociaż dzisiaj rano jeszcze o nią pytał.
Ale Daisy się zgodziła, teraz już nie było odwrotu. Skinął tylko głową na jej słowa.
- Już idę Sophie - wszedł do kuchni i od razu dostał dwa ciasteczka w kształcie serc. Jedno równe, drugie bardziej krzywe.
- To jest moje, a to jest cioci... - powiedziała Sophie. Wyatt zjadł oba i stwierdził, że oba są przepyszne. W międzyczasie zadzwonił do Olivii, tej dziewczyny z sąsiedztwa, która czasem zostawała z Sophie, powiedziała, że będzie za dziesięć minut i ma dla Soph niespodziankę, więc gdy Wyatt jej to powiedział, od razu zapiszczała uradowana i zaczęła się na głos zastanawiać, co to może być.


Kiedy Daisy wróciła do kuchni Wyatt akurat trzymał w ręce foremki, bo Sophie pokazywała mu każdą jedną. Serce, gwiazdkę, kwiatek i misia. Wszystkie co do jednej wylądowały na podłodze. Ta sukienka...
Schylił się, żeby je podnieść, położył je na blacie, wbił w nie wzrok, jakby były najważniejsze na świecie, bardzo interesujące.
To sukienka Rose.
Pamiętał ją.
Dopiero po chwili podniósł spojrzenie na blondynkę, dopiero kiedy odezwała się Soph. Sam nie wiedział czy Daisy wyglądała pięknie, tak jak powiedziała dziewczynka, czy jakoś tak... cholernie boleśnie?
Ta sukienka leżała na niej lepiej niż na Rose. Daisy była piękna, w tych rozpuszczonych włosach, w tej sukience. Zawsze była piękna, ale była też siostrą jego zmarłej żony. A teraz w tej sukience...
To był cholernie zły pomysł. Najgorszy na świecie.


Zadzwonił dzwonek do drzwi, a Sophie pisnęła - Olivia i pobiegła otworzyć.
Znowu zostali sami. I chociaż Wyatt wiedział, że to nie jest randka, że to w ogóle nie ma żadnego sensu i nawet może powinien jej powiedzieć, żeby zdjęła tę sukienkę... Nie, nie powinien jej takich rzeczy mówić, nigdy, przenigdy.


- Ładnie... Ci... Daisy - tego też w ogóle nie powinien jej mówić. Zwłaszcza, gdy Daisy stała przed nim w sukience jego zmarłej żony.
- Możemy iść? - zapytał w końcu, kiedy Sophie zaczęła ciągnąc Olivię do kuchni za rękę - wrócimy za godzinę, maksymalnie dwie, bądź grzeczna - jeszcze tylko potargał włosy dziewczynki, a później ruszył do drzwi, żeby otworzyć je przed Daisy.
Otworzył też jej drzwiczki swojego czarnego Chevroleta zaparkowanego przed jej domem.
Kiedy siedzieli już w aucie zapiął pas i odpalił silnik.
Może mogła jeszcze się wycofać? Albo może on mógł? Zgonić to wszystko na chorobę psychiczną, na jakiś nieśmieszny żart?
Odwrócił się, żeby wyjechać z podjazdu.
Większą część drogi milczał, chociaż wciąż na nią zerkał kątem oka. Nie mógł się w ogóle skupić na jeździe, chociaż pokonywał tę drogę setki razy, to teraz skręcił w jakąś złą uliczkę i musiał zawrócić. Ta sukienka i piękna ciocia Daisy, która siedziała obok. Dlaczego Sophie w ogóle zwróciła na to uwagę? Dlaczego Wyatt teraz całą drogę o tym myślał? To było jakieś absurdalne, nie-do-rzecz-ne.
- Daisy… Ja będę Ci za to dłużny do końca życia - powiedział w końcu, kiedy parkował już przed domem opieki.


Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Zdrowy rozsądek opuścił pomieszczenie.
Nie potrafiła zrozumieć własnych działań, mimo, że dotychczas każde było przemyślane. Nie robiła niczego, co mogłoby zaszkodzić pięciolatce, a jednocześnie broniła w tym wszystkim siebie. To właśnie dlatego, po wyjściu na dwie marne randki zaprzestała szukania jakichkolwiek relacji, czy bliskości. Właśnie dlatego, odmawiała ojcu dziewczynki z przedszkola który pod pretekstem zbliżenia się Sophie z jego córką już od dawna próbował ją poderwać. Właśnie dlatego zakończyła swój długi związek. Broniła swoich uczuć niemalże równie mocno, co dbała o małą. Jakby świadomość tego, że każde jej załamanie, każdy słabszy moment bezpośrednio wpłynie na Sophie – to byłoby niedopuszczalne. Nie mogłaby tego zrobić.
Przed Wyattem nie dało się obronić.
Nie chodziło o to, że blondynka coś czuła, właściwie nigdy nie pozwoliła sobie na analizowanie tego, jakimi uczuciami darzyła swojego szwagra, jakby spodziewała się, że zaleje ją fala nienawiści więc wolała tego nie rozdrapywać, nie myśleć. Czasami, przyczepiała się ta niechciana, niebezpieczna myśl, że może za płaszczykiem żalu i własnego bólu, za pretensjami, które ciągle w jego kierunku kierowała, było coś, do czego sama nie mogła się przyznać. Irracjonalne, niewłaściwe. Nie chciała związać się z żadnym facetem, bo na nikogo nie chciała zrzucać ciężaru wychowywania nieswojego dziecka, ale jednocześnie Wyatt już był w tym wszystkim, wszak to było jego dziecko… Potrząsnęła głową wyrzucając z siebie te myśli.
Pasowała jej ta cisza.
Gdy jechali, przez całą drogę miała prawdziwy chaos myśli w głowie. Znaki ostrzegawcze, które mijali na drodze, boleśnie uderzały w jej własne sumienie, w jej zdrowy rozsądek. Jakby mogła wyskoczyć z samochodu, jakby to co się działo, nie było już wystarczająco poplątane.
Nic mu nie odpowiedziała, gdy powiedział, że jest wdzięczny. Tylko pokiwała powoli głową, jakby to była jej jedyna reakcja, że go słuchała. Wysiedli z samochodu i dopiero, gdy mieli ruszyć w stronę budynku, ona zatrzymała się biorąc kilka głębokich oddechów.
- To sukienka Rose… Pożyczyła mi ją na długo zanim… I gdy już jej zabrakło, gdy znalazłam, że dalej mam ją w szafie, nie byłam w stanie jej wyrzucić. Nigdy jej nie zakładałam, choć wiele razy chciałam, ale teraz… Nie wiem, stwierdziłam, że skoro mam być Rose, to jest to chyba jedyny moment w którym odważyłam się zdjąć ją z wieszaka. To głupie prawda? – nie wiedziała, czy on wiedział, czy pamiętał, w końcu mężczyźni nie przywiązywali nigdy do tego wagi, ale może, istniało prawdopodobieństwo, że przeżyli jakiś ważny moment, gdy Rose właśnie to miała na sobie? Może wyznawali sobie wieczną miłość, a następnie Wyatt powoli zdejmował materiał z ciała Rose? Rozkoszował się tym, kawałek po kawałku… Może Daisy właśnie psuła te wspomnienia. Już nic nie wiedziała.
– Poczekaj… Chyba Sophie się do Ciebie mocno tuliła – zauważyła po chwili, jednak zamiast powiedzieć mu, by poprawił swoją koszulę, by strzepnął z niej mąkę, a może i cukier puder, którym mała chciała obsypać dosłownie wszystko i sypała po sobie otwarcie mówiąc, że potem będzie mogła to zlizywać, to zbliżyła się do niego, bez analizowania sytuacji, bez przemyślenia. Instynktownie, stanęła tuż przy jego ciele, tak, że mógłby poczuć jej oddech na swojej skórze. Wyciągnęła dłoń i sięgnęła nią do okolic kołnierza jego koszuli z których to ostrożnie, z wyczuciem strzepnęła biały proszek, a następnie dokładając swoją drugą rękę poprawiła jego kołnierzyk.
Nie odsunęła się od razu.
Powinna, bo praktycznie wszystkie czerwone lampki właśnie rozbłysły wewnątrz jej głowy. Wróć, one zapaliły się jak na choince w Boże Narodzenie w momencie, w którym blondynka zgodziła się z mężczyzną pojechać. Nieważne, że na chwilę, nieważne, że był wdzięczny i mogłaby przecież jakoś to wykorzystać. To wszystko wydawało się niewłaściwe, mieli oszukać starszego człowieka, a z drugiej strony… Och, nie mogła teraz o tym myśleć. Jej oczy zbyt długo wpatrywały się w niego, jakby z tak bliskiej odległości jego twarz wydawała się zupełnie inna, łagodniejsza, mniej zmęczona, bardziej pociągająca. Jej dłonie nadal ulokowane były tuż przy jego karku. Za długo, za bardzo.
Daisy STOP!
– Zanim wejdziemy – zaczęła i zabrała swoje ręce jakby się poparzyła, gwałtownie, wystraszona. Odsunęła się kilka kroków wbijając swoje spojrzenie najpierw we własne buty, potem w budynek koło którego się znaleźli – Powiedz mi coś więcej o Twoim dziadku, czy jest coś, co powinnam wiedzieć? Z Rose często się widywał? Mieli jakieś swoje żarciki, albo coś? Wie Twój dziadek o Sophie? – bardziej przytomne, przyziemne sprawy, zdecydowanie ważniejsze, niż cokolwiek co właśnie wydarzyło się w jej głowie, gdy przekroczyła granice, a do jej nozdrzy dotarł jego zapach. P i ę k n y, intensywny, przyczepił się, choć teraz stała zdystansowana, to ciągle go czuła.


Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Zdrowy rozsądek w ogóle dzisiaj jakby przysnął, zaspał na swoją zmianę i finalnie nie pojawił się na niej wcale.
To co robili było... szalone. To co siedziało w głowie Wyatta jeszcze bardziej. Ta sukienka była... absurdalna. Ten cały plan był... obłąkany, a jednak to robili.
A najdziwniejsze w tym wszystkim chyba było to, że razem.
Tak jakby właśnie to było jakimś takim punktem zwrotnym, dziwna koniunkcja planet, która mogłaby wywołać Tsunami. Daisy i Wyatt razem, poza domem, bez Sophie, ona w tej pięknej, beżowej sukience, tej, która tak idealnie podkreślała jej talię. W rozpuszczonych włosach, w których igrały promienie zachodzącego słońca. Ze szminką na ustach, a Wyatt nawet nigdy nie zwrócił uwagi na to, że Daisy MA USTA. A teraz patrzył na jej szminkę.
To musi być choroba psychiczna.


Cisza powinna być dla nich dobra. W ciszy można sobie w głowie ułożyć wiele rzeczy. Można byłoby, gdyby nie to, że siedzieli tak blisko siebie. Wyatt już dawno wymienił sportowy samochód na dużego suva, ale to i tak odległość, która zazwyczaj była podwójna, bezpieczniejsza.
Spiął się kiedy musiał ponad jej kolanem sięgnąć do schowka, a musiał bo dzwonił jego telefon, ale nawet nie odebrał, zerknął tylko na wyświetlacz i go odłożył, ale to był szpital, powinien odebrać.
Będzie musiał oddzwonić.


Kiedy wysiedli to chciał ją na moment przeprosić, wykonać ten telefon, ale Daisy się zatrzymała, więc Wyatt stanął z nią. Zamknął na moment powieki, wcale nie chciał sobie przypominać Rose w tej sukience, ale pamiętał ją doskonale. Rose była wtedy zła, bo w ostatniej chwili powiedział jej o kolacji z jego przełożonym, narzekała, że nie ma w co się ubrać, że powinna wyglądać elegancko, że gdyby wiedziała, to coś by kupiła. Wcale nie miała ochoty iść, a jednak założyła tę sukienkę, a później skradła serca wszystkich.
Daisy też mogła w tej sukience kraść serca... Dziadka Wyatta na przykład.
Uśmiechnął się, trochę blado, trochę krzywo, ale chciał, żeby to wyglądało jakoś pokrzepiająco.
- To bardzo dobry wybór, Rose chyba nawet odwiedzała dziadka w tej sukience - wcale tego nie wiedział, nie zwracał na to uwagi, po prostu chciał, żeby Daisy poczuła się pewniej, bo może on też się wtedy poczuje? Może jakoś przez to przebrną, a potem będzie mogła zsunąć ten gładki materiał na podłogę. Pamiętał też materiał tej sukienki na panelach w dużym pokoju...
Chciał zrobić krok, ale się zatrzymał, przed nią, znowu jakoś tak za blisko. Ale przecież jeśli miała grać Rose to nie mógł jej cały czas trzymać na taki dystans, chociaż czuł, że powinien. To skracanie dystansu sprawiało tylko coraz większy mentlik. Przecież o wiele łatwiej było, gdy stała trzy metry od niego, a między nimi była jeszcze Sophie.
Zerknął na jej rękę, kiedy sięgnęła do jego kołnierzyka, a jej ciepły oddech omiótł jego policzek, dziwny dreszcz przeszedł mu po karku. Sam nie potrafił sprecyzować, czy był przyjemny, czy raczej nie do końca. Chyba... był.
Nic nie powiedział, a jego wzrok zatrzymał się na jej oczach. Nie powinien jej pozwalać na ten gest. Wyatt w ogóle od śmierci Rose nie pozwolił żadnej kobiecie być tak blisko, nie pozwolił sobie zaciągnąć się zapachem jej perfum. A teraz to zrobił, a najgorsze jest to, że może nawet chciałby czegoś więcej. Ale to była Daisy.
Siostra jego żony, jego w pewnym sensie rodzina. Tylko co to zmieniało? Nie miał pojęcia, czy to lepiej, czy sto razy gorzej?
To chyba najgorzej na świecie. Gorzej nie mógł wybrać. Mógł jednak poprosić kogokolwiek innego. Ale czy wtedy mniej myślałby o Daisy?


Kiedy tak odskoczyła to Wyatt nawet się nie poruszył. Rozumiał ją doskonale, bo wciąż w tym miejscu na szyi, w którym jej dłonie musnęły jego skórę czuł ciepło, może nie parzące... jakoś dziwnie przyjemne, ale to jeszcze gorzej.
- Też ma na imię Wyatt, dziadek Wyatt, tak na niego wszyscy mówią, jest weteranem z Wietnamu i lubi opowieści z wojny, ale coraz więcej mu się miesza. Daisy on nawet czasami mnie nie pamięta, więc nie przejmuj się za bardzo - powiedział to powoli, łagodnie. Chciał ją uspokoić, ją i siebie, bo w tej chwili czuł, że serce wali mu tak jakby zaraz miał mieć jakieś migotanie przedsionków.
- Ale ten cały tydzień pamiętał, że mam przyjść z Rose, nawet dzisiaj rano o to pytał. Uwielbiał ją, ale później bardzo długo w ogóle o nią nie pytał, jakby wiedział, że coś jest nie tak... - wzruszył ramionami - ma zdjęcie Sophie w pokoju, przyprowadzaliśmy ją tu z Rose, ale później... Sama wiesz - później Sophie wylądowała z Daisy, a Wyatt też jakiś czas nie odwiedzał dziadka. A kiedy już mógł to zrobić bez obawy o to, że się po prostu rozklei było inaczej. Tak jakby czas zadziałał na niekorzyść tego człowieka, sprawił, że stracił jakąś część siebie, a Wyatt to przegapił. Tego też nigdy nie potrafił sobie wybaczyć. Może dlatego to dzisiaj zrobił, poprosił ją, żeby spełnili życzenie dziadka, sam nie wiedział ile tych życzeń jeszcze będzie zanim ten człowiek zatraci się w tej chorobie bezpowrotnie.


- Chodźmy - rzucił krótko i skinął głową w kierunku ośrodka, sam nie wiedział czy ma iść przodem, za nią, ramię w ramię. Rose po prostu trzymałby za rękę. Ruszył pierwszy i otworzył przed Daisy drzwi do holu. Nawet nie zdążyli się po nim rozejrzeć, a ktoś zawołał jego imię. Staruszek, który siedział przy stole z innym dziadkiem i grał w szachy, pomachała do nich wesoło i zerwał się na nogi.
- Rose wreszcie przyszłaś mnie odwiedzić! - staruszkowie mieli w sobie coś z dzieci. Jakąś taką szczerość w uśmiechu.
- Zabijesz mnie później... - Wyatt wyszeptał te słowa do Daisy, prawie jej do ucha, a potem zrobił coś czego pewnie jeszcze pożałuje, chwycił ją za rękę, tak jakby chwycił Rose i pociągnął delikatnie w stronę stolika. Kiedy się przy nim znaleźli to dziadek nawet nie zwrócił uwagi na swojego wnuka, tylko wyściskał Rose… Daisy, wyściskał Daisy jakby była Rose.
- Rose w ogóle się nie zmieniłaś. Wyatt ale z ciebie jest szczęściarz, masz taką piękną żonę. Rose zagrasz ze mną w szachy? - od razu odsunął jej krzesło, a potem jeszcze przedstawił swojego towarzysza - To jest Rose, żona tego nicponia, najlepsze co go w życiu spotkało - a teraz chyba Wyatt przeżywał najgorsze i miał tylko nadzieję, że to wcale nie udzieliło się Daisy.


Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Nie chciała z nim tu przyjeżdżać. Ale to zrobiła.
Nie chciała tyle o nim myśleć. Ale to robiła.
W pewnym momencie, totalnie sparaliżowała ją myśl, że mogłaby, a właściwie to chciałaby go pocałować. Ale tego nie zrobiła.
I dzięki Bogu za to, bo ich relacja, te napięcia, konflikty były już zbyt trudne, za bardzo obciążające relacje ich obojgu z małą Sophie by pozwolić wślizgnąć się do środa jeszcze czemukolwiek innemu. Skłamałby jednak, że w momencie, gdy znaleźli się sobie tak blisko, gdy czuła jak jego oddech sięgał jej skóry, że gdyby dostała od niego jakikolwiek znak, że on też tego c h c i a ł, to nie posunęłaby się dalej robiąc największą głupotę ze wszystkich znanych ludzkości. Bez wątpienia! Wszak co mogłoby być gorsze, niż zajmowanie miejsca swojej martwej siostry? I tak poniekąd to robiła, bo stała się nieoficjalną mamą małej pięciolatki, ale znalezienie się w łóżku z wielką miłością Rose? Nawet, jeśli minęły l a t a, a Wyatt miał pełne prawo ruszyć do przodu, zakochać się, pozwolić komuś na zbliżenie i fizyczne i mentalne, to w żadnym wypadku nie mogła być to Daisy.
Chciała odegrać swoją rolę najlepiej jak potrafiła. Chciała pomóc biednemu dziadkowi, odjąć mu zmartwień by czuł się pewniej, bardziej szczęśliwy. Zapamiętała każdą informację, którą powiedział jej mężczyzna, powtarzała je w myślach, gdy przekraczali próg budynku. Była tym wręcz tak zaaferowana, że nie zwróciła uwagi, jak w pierwszym odruchu Ward złapał ją za rękę, dopiero, gdy znaleźli się przy staruszku, gdy słyszała te wszystkie słowa, gdy poczuła jak ją obejmuje… Coś w niej zamarło. Nie potrafiła tego zrobić. W jednym momencie zrobiło jej się niedobrze, jakby miała zwrócić wszystko, co zjadła w ciągu tygodnia. Wzięła kilka głębokich oddechów spoglądając to na dziadka Wyatta, to na Wyatta, którego naprawdę w tym momencie miała ochotę udusić, aż w końcu uśmiechnęła się blado kiwając głową.
– Och, to strasznie miłe słowa dziadku, chociaż Wyatt też jest… - zawahała się przez chwilę. Nie, nie, nie przejdzie jej to przez gardło – Moim wielkim szczęściem, jest cudownym ojcem dla Sophie, a poza tym nie wiem, czy zdążył się pochwalić, ale został ordynatorem! Ordynatorem, to jest taki zaszczyt! Jestem z niego bardzo duma – powiedziała… Nie brzmiała przekonywująco, ale nie to było ważne, bo starszy mężczyzna zdawał się być zbyt zadowolony samą jej obecnością… Och, za takie okrutne kłamstwa będzie się smażyła w piekle. W tym momencie naprawdę nie wiedziała, co nią kierowało, gdy zgadzała się tu przyjechać… To było okrutne, a stawianie jej w roli Rose… Tej ciepłej, dobrej, kochanej, cierpliwej, i d e a l n e j. Za, którą nie było dnia by Daisy nie cierpiała… Czuła ogromną gulę w gardle, która nie pozwalała jej przez dłuższą chwilę nic mówiła. Nie zwróciła uwagi nawet na to, jak ktoś w tle włączył muzykę i dwie pary staruszków zaczęły powoli ruszać się na środku sali, co nawet blondynce wydało się urocze, do chwili, gdy dotarły do niej kolejne słowa dziadka.
– Musicie dla mnie zatańczyć! Och, tak pamiętam jak na weselu Waszym, tak pięknie tańczyliście! Rose nawet z mojego wnuka zrobiła dobrego tancerza! – przez chwilę siedziała, na tym samym krześle na którym przecież miała grać w szachy. Bezpieczną grę, a co ważniejsze milczącą, a teraz… W otoczeniu ludzi z domu starców, schorowanych, dla których jedynymi radościami czasami były odwiedziny takich osób jak ona i Wyatt… Dziadek Wyatta, pradziadek Sophie, człowiek rozczulająco uroczy i wpatrzony w nią jako w Rose… Prosił o coś tak trudnego, a jednocześnie prostego, naturalnego.
– Ostatni raz tańczyliśmy chyba właśnie na weselu – odpowiedziała zbyt szybko, nie przemyślała tego, ale mówiła o sobie. Doskonale pamiętała, gdy podczas ich ślubu kilkukrotnie tańczyła ze swoim świeżo upieczonym szwagrem. Pamiętała spojrzenia szczęśliwej Rose i wtedy naprawdę, z całą swoją wiarą była niemalże pewna, że się polubią, zaprzyjaźnią wręcz…. A potem zaczęła zauważać, jak dużo mężczyzna pracował, jak bardzo Rose była pozostawiona sama sobie i jej wiara umarła. Nie odrodziła się nawet po dziś dzień.
Spojrzała w kierunku dziadka, na moment, ale o moment zbyt długo, bo ucisk w żołądku sprawiał, że chciało jej się zemdleć. To nie było właściwie, ale co miała zrobić? Wstać i zrobić aferę? Powiedzieć mu prawdę? Przyznać się, że naprawdę nazywa się Daisy?
Wstała ostrożnie z krzesła i zmuszając się do uśmiechu podeszła do mężczyzny.
– Dziadek Wyatt musi sobie przypomnieć, że wcale nie tańczyliśmy, tylko mój wtedy świeżo upieczony mąż deptał mi palce – próbowała obrócić to wszystko w żart, próbowała się uśmiechać, nawet zaśmiała się cicho, choć bliżej było jej do żałosnego tonu niżeli szczerości. Okropnie szło jej udawanie, ale jednak… Zaskakując najbardziej siebie ułożyła swoje dłonie na ramionach mężczyzny i spojrzała mu prosto w oczy.
Minuta, chwila kołysania się.
Zaraz będzie po wszystkim.

Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Tylko, że Daisy nigdy nie mogłaby zastąpić Rose, nikt nie mógł. Nawet jeśli Wyatt ją o to dzisiaj poprosił o ten cały teatr, który zaraz miał się odbyć. Nawet mimo to, że Daisy była dla Sophie jak matka.
To Daisy to zawsze była Daisy, a Rose to Rose. Mogły mieć coś podobnego w uśmiechu, obie mogły dobrze wyglądać w tej sukience, ale Rose była inna, zupełnie inna. Nigdy się nie unosiła, nie narzekała, nie krzyczała, że ma być lepszym ojcem, lepszym mężem, czy człowiekiem. Rose po prostu we wszystkich, zarówno w Wyatt'cie, ale i w Daisy widziała tylko dobro, te najlepsze cechy.
A Daisy była szczera, Daisy była uparta, Daisy nie bała się niczego, nawet powiedzieć mu, że jest tragiczny. Imponowała mu tym, nawet nie zauważył w którym momencie to odkrył. W którym momencie Daisy, przestała już być, Daisy siostrą Rose, a stała się po prostu Daisy.
Daisy, która w innym świecie, w innym życiu mogłaby zawrócić mu w głowie.


Kiedy już stali przy dziadku Wyatt'cie, kiedy Daisy się odezwała, to Ward poczuł jak wnętrzności wykręcają mu się na druga stronę. To mógł być jakiś skręt jelit, albo coś jeszcze poważniejszego, oderwanie się na przykład jednej ze ścian żołądka, może zaraz zejdzie tu na miejscu i nie będzie ratunku?
Chyba by wolał, żeby to się stało.
Ale wciąż stał, wciąż oddychał, uśmiechnął się krzywo, a później musiał sobie usiąść na jednym z krzeseł. Czuł, że Daisy jutro go za to zabije, będzie mu tak długo wierciła dziurę w brzuchu i grała na sumieniu, że kazał jej to zrobić, że będzie tego żałował. Ona jak nikt inny potrafiła w nim wzbudzić wyrzuty sumienia. Była w tym mistrzynią.
Dziadek Wyatt za to był zachwycony, z jego pomarszczonej twarzy nie schodził uśmiech, taki szczery, prawdziwy.
- Ordynatorem? - zapytał, a Wyatt pokiwał głową - to świeża sprawa, właściwie jeszcze nawet nie zdążyliśmy tego uczcić - zerknął na Daisy. No przecież już zdążyła mu za to suszyć głowę, więc chyba na jedno wychodzi. Rose by mu gratulowała i mówiła właśnie to, co teraz powiedziała Daisy, a Daisy zdążyła mu zarzucić, że jest okropnym ojcem i teraz będzie spał w szpitalu.
Wyatt przesunął na stole szachy, naprawdę miał nadzieję, że zagrają i może będą mogli sobie iść, ale wtedy dziadek wypalił o tym, żeby dla niego zatańczyli. Dziadek był jak Sophie, ona też mogła coś takiego wymyślić, jakby się spotkali, dziadek Wyatt i Sophie, to Ward i Daisy nie mieliby szans.
- Ale ja nie umiem tańczyć dziadku - powiedział od razu. Był pewny, że Sophie by w to uwierzyła, ach zresztą nie raz widziała jaki jej tata jest tragiczny w tańczeniu, ale dziadek się nie poddał tak łatwo, patrzył to na niego to na Daisy, a Wyatt chciałby w tej chwili cofnąć czas.
W głowie miał tylko, czemu to się dzieje, czemu na to pozwolił, ale też wspomnienie jak tańczył z Rose na ich weselu, starał się te wspomnienia schować gdzieś na dnie swojej duszy, a teraz one były wywlekane na wierzch, a przecież on wcale tego nie chciał.
Spojrzał na Daisy z nią też wtedy tańczył, ale wtedy to było takie proste, była siostrą jego żony, Rose ją uwielbiała, on też chciał ją uwielbiać.
Tylko po wypadku to wszystko się zmieniło o sto osiemdziesiąt stopni. A teraz, w tej chwili to już w ogóle nie wiedział czego on chce od Daisy. Ale na pewno nie chciał znaleźć się tak blisko niej, bo to mogło być niebezpieczne. Tylko dziadek sobie wcale nie zdawał z tego sprawy. Miał nadzieję, że Daisy też sobie nie zdaje. Że tylko zastanawia się, jak jutro go za to pokara. Chyba by wolał, żeby dała mu w twarz i sobie stąd poszła, jakoś by to przeżył, ale czy przeżyłby to też dziadek?


Wstał z miejsca, przełknął ślinę, bo po prostu czuł jak w gardle rośnie mu gula, która zaraz sprawi, że może się po prostu udusi. Jakby się udusił, to może by było łatwiej?
- To będzie katastrofa dziadku, bo poczucie rytmu mam po ojcu, dobrze, że... Rose jest w tym świetna - rzucił i wyciągnął do niej rękę. Chciał powiedzieć Daisy, naprawdę, i tu wcale nie wspominałby tego ich tańca na weselu, a raczej to jak tańczyła czasem z Sophie, a on mógł na to patrzeć z boku. Zacisnął palce na jej dłoni, delikatnie, poprowadził ją na środek, a później się zawahał. Ale przecież jakby to była Rose to nigdy by się nie wahał. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie, ale nie za blisko, jakby mierzył każdy centymetr, żeby tylko nie przekroczyć jakiejś magicznej granicy. Ale gdzie ta granica w ogóle jest? Czy już jej nie przekroczyli?
Zaczął się bujać w rytm muzyki, ale właściwie to nawet nie wiedział co to, bo nie mógł się na tym skupić, bo tylko myślał o tym, że Daisy jest tak blisko, że może już za blisko?
- Nie-wiem-skąd-ten-niedorzeczny-pomysł. Przepraszam Cię za to Daisy - wyszeptał tak, żeby tylko ona słyszała.
A dziadek Wyatt wyglądał na naprawdę zadowolonego, bo klaskał sobie i nucił. Niewiele wystarczy, żeby sprawić starcowi radość.
- Obrócę Cię teraz, tylko proszę daj mi się złapać i zaraz stąd pójdziemy... - zrobił tak, jak powiedział, obrócił ją, złapał, a później trzymając w talii odchylił delikatnie do tyłu. I chociaż bardzo nie chciał... Albo może właśnie bardzo tego chciał? Spojrzał jej prosto w oczy. Daisy miała naprawdę hipnotyzujące spojrzenie i niejeden facet mógłby w nim utonąć.
Wyatt tez by mógł, ale na szczęście staruszkowie, którzy obserwowali ich z zaciekawieniem zaczęli klaskać. Dobrze, że oni tu byli, bo mogło się to skończyć... źle?
Dobrze?


Daisy Jenkins
zgrozo
będziesz wiedzieć, kiedy przesadzisz
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Ciężko jej było się na czymkolwiek skupić.
Z jednej strony była wpatrzona w nich grupa staruszków, z dziadkiem Wyatt’a na czele, który z takim wzruszeniem, radością spoglądał w kierunku swoich wnuków. Scena, na której się znaleźli była wdzięczna, Daisy miała wrażenie, ze cokolwiek by nie zrobili i tak rozczuliliby swoim widokiem starców, którym na co dzień brakowało takich rozrywek. Z tego punktu widzenia, to, co robili wydawało się „właściwe”, jakby nie było w tym absolutnie nic złego, jakby Daisy od początku powinna to zrobić.
— Tańczenie z Tobą nie jest najtrudniejszą rzeczą, jaką w życiu robiłam — odpowiedziała mu równie cicho, gdy zaczął ją przepraszać, bo prawda była taka, że…
Z drugiej strony…
Znów do jej nozdrzy wkradł się jego zapach… Intensywny, męski, tak nieprzyzwoicie przyjemny. Znów miała wrażenie, że każdy wypuszczony przez niego oddech dociera do jej skory — może była to tylko wyobraźnia, może tak bardzo tego chciała, jakby miał ją tym odurzyć, a ona — silna, niezależna, bezpośrednia w swojej krytyce, miała nagle ulec mu na wszystkie znane ludzkości sposoby. Była oszołomiona jego bliskością. Dłonie, które ją obejmowały w niczym nie przypominały ich pierwszego tańca — tego na weselu, z uśmiechnięta Rose wpatrującą się w każdy wykonany przez nich krok. Teraz, miała wrażenie, że było to podszyte czymś nieprzyzwoitym, złym, kuszeniem najokrutniejszego diabła, bo nawet ona — mimo, że nie straciła żony, ani męża w wypadku, to przez konsekwencje straty siostry była okrutnie samotna, stęskniona, złakniona wręcz męskiego dotyku… A Wyatt… Nie robił nic więcej niżeli by się zgodziła i czuła bijący od niego dystans, a mimo wszystko, na tyle na ile sobie pozwolili, to było i tak piorunujące. A myśli, które zaczęły krążyć w głowie blondynki były przerażające, musiała je szybko do siebie odgonić. Tylko jak… Gdy mężczyzna…[/i]
— Co? Co zrobisz? — zapytała szybko, szukała w jego spojrzeniu odpowiedzi, ale nie dodała nic więcej, bo zaraz znalazła się odchylona do tyłu, scena rodem z romantycznych filmów. Widownie zachwycona, lecz ona…
Puls jej przyspieszył. To było za d u ż o.
Nawet nie chodziło o okłamywanie jego dziadka, czy to w jaką rolę ona sama musiała wejść, najbardziej przeraziło ją to, że musiała - choćby w tym tańcu mu z a u f a ć, a przecież to przychodziło jej trudniej niżeli cokolwiek innego na tym świecie. Nie puścił jej. Trzymał, ale gdyby, jakby, czy
Nie chciała tego powtarzać, a jednocześnie była zmieszana. To, co czuła, to jak bezpiecznie się mimo całego stresu w jego ramionach poczuła, to uderzyło je z mocą, którą powinna od razu zgasić, uśpić, zdeptać jak robaka nie dopuszczając do dalszej egzystencji, a jednak..
Bez słowa, z dalej szybszym oddechem wyprostowała się jednocześnie w ten sposób odsuwając się do niego. Nie budowała wielkiego dystansu, ale potrzebowała przestrzeni dla swoich myśli, swoich uczuć, które przygniatały trzeźwy osąd sytuacji. Nie powinna nigdy nic dla niego robić. Powinna skupić się na malej Sophie. Powinna patrzeć na niego tylko przez jej pryzmat. Nigdy inaczej.
— Twój dziadek jest szczęśliwy… Mam nadzieję, że Sophie też jutro będzie i zjawisz się w przedszkolu — odezwała się cicho spoglądając na niego znacząco. Jej bariera, pieprzona tarcza, którą właśnie stawiała nie tyle, co przed nim, co przed swoimi własnymi emocjami — nieprzewidywalnymi, które mogły doprowadzić do najgorszej katastrofy… Zwłaszcza, że był moment, kiedy jej spojrzenie na zbyt długo zatrzymało się na jego ustach. Och, nienawidziła siebie samej za tą chwilę.
— Udało się bez podeptanych palców! — odezwała się w końcu głośniej, teatralnie, odwracając przodem do dziadka Wyatta i uśmiechając się szeroko podeszła znowu do niego dodając: — Umiejętności mojego męża stają się coraz lepsze. Ostatnio próbował zapleść Sophie warkoczyka, przywiózł ją do mni… domu i naprawdę byłam pod ogromnym wrażeniem, mała nadal miała większość swoich włosów! — kokietowała towarzystwo, bo sama - zanim została ciocią Daisy na pełny etat uwielbiała rozmawiać z ludźmi, zawsze słuchała, dopasowywała się do swoich rozmówców… Była zupełnie inna. Jej dawnej strony tak naprawdę Wyatt nigdy nie poznał, a teraz… To wszystko i tak nie miało znaczenia, zmienili się oboje, sytuacja ich do tego zmusiła.
— Pamiętasz? To chyba było zaraz po tym, jak naskoczyłam na Ciebie, że Sophie wyglądała na zaniedbaną, bo nie mogłeś uczesać jej włosów. Próbowałam go wtedy nauczyć, ale mała nie chciała siedzieć, jest zdecydowanie uparta po mnie, a potem.. Wyatt i tak ogarnął te włosy - przyznała cały czas uśmiechając się. Nie mówiła o tym wcześniej, nie przyznawała się nawet sama przed sobą do tego, jak czasami doceniała jego małe gesty, te starania, jak choćby to, że jakimś cudem zaplótł małej warkocza… Czasami była zbyt surowa w swoich osądach, ale robiła wszystko dla Sophie… Nie mogla odpuścić tak, jak wcześniej odpuściła, gdy chodziło o Rosę…
— A pozostając w temacie tej upartej pięciolatki… Nie powinniśmy już po nią jechać? — znów przeniosła swoje spojrzenie na swojego szwagra. Może i pięknie grała, trzymała się, ale wszystko w środku w niej się gotowało… Ich bliskość, ten taniec, te spojrzenia, to o czym wtedy myślała, a jednocześnie nonsens sytuacji - udawała zmarłą siostrę.
Miała dość.

Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
ODPOWIEDZ

Wróć do „Lakeshore Lodge”