I wanted to be a real part of it, rather than
the passing shadow I so often felt like.
Spotkanie z Floydem wcale jej tego nie odebrało, wręcz przeciwnie. Miał w sobie coś tak absurdalnego, że Bea mogła pozwolić sobie na bycie sobą, na żarty, które czasem, w innym towarzystwie pozostawiały po sobie ciszę. Dopiero kiedy znalazła się twarzą w twarz z Hiacyntem, uderzyło ją lekkie zakłopotanie. Może dlatego, że był w całej tej układance bliższy jej, zarówno wiekiem, jak i swoim miejscem w życiu Duncana; może dlatego, że jeszcze przed paroma chwilami rozmawiała z jego ojcem, a może przez fakt, że nie mieli jeszcze okazji, by spędzić ze sobą więcej czasu we dwójkę, bez przyzwoitki w postaci jej chłopaka, jakkolwiek kuriozalnie to nie brzmiało.
— Pokonanie go na polu żartów to sport ekstremalny. — Uśmiechnęła się od razu, bo tak było najprościej – skryć drobną falę nerwów pod czymś, co wyglądało na pewność siebie. Tak naprawdę jednak czuła dziwną mieszankę: ulgę, że nie musi tłumaczyć się z obecności w tym domu, ale też coś z obawy, że może nie do końca była tam, gdzie należało. Była mistrzynią czarnego humoru, to prawda, lubiła podawać innym świat w krzywym zwierciadle, zanim ktoś zdążył zrobić to wobec niej. Ale z Hiacyntem miała poczucie, że jej słowa mogą wybrzmieć inaczej – nie jak gra, a jak część niej samej, której zwykle nie pokazuje. To sprawiło, że w jej klatce piersiowej pojawiło się lekkie, niepokojące ciepło.
W innym wypadku pewnie zdołałaby powiedzieć mu coś sarkastycznego, tak żeby od razu ustanowić ton ich rozmowy, ale nie dziś: zamiast tego przez moment przyglądała mu się w milczeniu, czując, że w tej wielkiej rezydencji, pełnej ludzi, którzy patrzyli na nią jak na nową twarz do ocenienia, tutaj – w jego spojrzeniu – kryło się coś na wskroś prostego i zwyczajnego. I to było bardziej kojące, niż chciała się przyznać.
Wciąż miała w głowie obraz Duncana, gdzieś tam krążącego w tłumie, opowiadającego kolejnym ludziom o rzeczach, które dla niej były kompletnie obce. Jeszcze kilka tygodni temu mogłoby ją to uwierać, sprawiać, że poczułaby się zepchnięta na margines, ale dziś było inaczej. Była w stanie oddychać samodzielnie, bez jego towarzystwa, a wręcz odkrywała, że lepiej jej się poruszało po tym świecie, kiedy nikt nie trzymał jej za rękę. To było dziwne, ale satysfakcjonujące uczucie – jakby przestała być dodatkiem, a stała się częścią całej układanki. W tym ułamku sekundy dotarło do niej, że bawi się naprawdę dobrze – i że być może wcale nie chodziło już o to przyjęcie, ani o wrażenie, jakie wywrze na rodzinie Duncana, tylko o całokształt, poczucie bycia na miejscu, bez względu na to, jak bardzo dziwnym okazem była tak naprawdę w tym towarzystwie.
hyacinth wadsworth