42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Nic nie powiedział, ale w zasadzie tańczenie z nią było jedną z najtrudniejszych rzeczy jakie robił w życiu. Operacja na otwartym sercu była łatwiejsza. Bo na tym się znał, a w tym momencie, kiedy trzymał ją w ramionach, kiedy uderzał go jej zapach i ciepło oddechu na pliczku, a potem szyi, gdy stali zdecydowanie za blisko siebie, było czymś czego nie znał zupełnie. Wkraczanie na nieznane tereny, odkrywanie granic, które w tej jednej chwili nie były do końca jasne, bo skryte pod tą całą szopką. Nie wiedział na ile może sobie pozwolić, co powinien zrobić, a czego kategorycznie nie.
Od śmierci Rose, Wyatt nie był z żadną kobietą tak blisko, w ogóle o tym nie myślał, do tej pory, kiedy przez kark nie przeszedł mu przyjemny dreszcz spowodowany jej dotykiem. Tylko, że to była Daisy, a to jakby komplikowało sprawę. A może ją ułatwiało? Sam nie mógł tego rozgryźć, nie mógł do tego dojść. Gdzieś tam w środku czuł, że Sophie byłaby najszczęśliwsza na świecie gdyby zaprosił jej ciocię na prawdziwą randkę. Była na etapie księżniczek, a Daisy właśnie była dla niej jak najpiękniejsza z nich, a jej tatuś przecież mógł być jej księciem.
Tylko, że Wyatt czuł, że Daisy nie widziała w nim żadnego księcia, a raczej szwagra, za którym delikatnie mówiąc nie przepadała.
Nie odpowiedział na jej pytanie, bo już była za późno, już przechylił ją do tyłu, a jacyś staruszkowie nawet zaczęli klaskać. Jakby oglądali właśnie jakieś ładne przedstawienie.
Wyatt spojrzał w oczy Daisy, i chyba trzymał ją tak odrobinę dłużej niż powinien, i chyba też odrobinę za długo patrzył jej w oczy. Odruchowo liczył uderzenia swojego serca, przyspieszyło. Nie powinno.
Kiedy się odsunęła, poczuł się odrobinę pewniej, czuł nawet, że puls mu zwolnił. Skinął głową na jej słowa.
- Na pewno będę - rzucił cicho, nie zawiódł by Sophie. Zawodził. Starał się, a potem i tak zawodził. Ale nie tylko ją. Czasami czuł, że zawodzi cały świat i tylko na Oddziale doświadczał tego, że może jednak nie zawsze tak jest. Bo może czasem ratował ludzkie życie?
Patrzył na jej plecy, kiedy ruszyła do jego dziadka, przez chwilę, ale w końcu też zrobił kilka kroków w ich kierunku.
Słuchał jej opowieści o tym warkoczyku, nie za bardzo skupiał się na tym co mówiła Daisy, bardziej na tonie jej głosu, na tym, jaka w tej rozmowie była naturalna. Jak urzekała wszystkich naokoło, włącznie z nim. Aż odrobinę go to zmieszało. Nie znał jej od tej strony, a najgorsze jest to, że Daisy mu się całkiem od niej podobała. Bez-sen-su.
- Tak. Sophie sama chciała warkocz, taki jak zaplata jej... mamusia - ciocia, powiedziała mu wtedy rezolutnie, że chce taki sam warkocz jak zaplata ciocia i nie znosiła żadnych sprzeciwów. A Wyatt mimo, że nigdy w życiu nie robił warkocza, to się go nauczył. Dla Sophie.
Dla Sophie zrobiłby wszystko i wiedział, że Daisy też, patrzył na jej twarz z profilu. Na ten uśmiech, nie do końca wiedział, czy każdy jeden jest udawany, chciał wierzyć, że może nie.
Kiedy powiedziała, że powinni jechać po Sophie, to od razu skinął głową.
- Tak, dziadku musimy już iść - powiedział. Pożegnali się i Wyatt i Daisy ruszyli do wyjścia, ale Wyatt nie odważył się już trzymać jej za rękę.
Dla niego to też było za dużo.
Nie chodziło wcale o to, że Daisy udawała Rose, bardziej o to, że patrzył na nią tak jak na Rose. Nie, zupełnie inaczej, ale wciąż tak, jak nie powinien.


Ruszyli do auta, ale po drodze zadzwonił telefon Wyatta, zerknął na wyświetlacz.
- Przperaszam cię Daisy, to ważne - rzucił tylko i odsunął się na kilka kroków, żeby odebrać. To była krótka rozmowa. Ale zanim skończył byli już przy samochodzie, a Wyatt otworzył Daisy drzwi.
Gdy już sam usiadł za kierownicą, to odezwał się.
- Dzwoniła Olivia, zapytała czy może zabrać Sophie do siebie na nocowankę, bo obiecała jej wieczór z bajkami. Ale jutro jest to przedstawienie, powiedziałem jej, że do niej zaraz oddzwonisz - Wyatt nie wiedział dlaczego Olivia dzwoni do niego z tym pytaniem, przecież to i tak zawsze decyzję podejmowała Daisy. Chociaż... on dzisiaj dzwonił do opiekunki, na tak, było to logiczne. I tak jednak wolał, żeby Daisy miała tutaj ostatnie słowo.
- Możesz? - zapytał i podał jej swój odblokowany telefon. Zapiął pas i odpalił samochód.


Daisy Jenkins
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Sama nie wiedziała kim on dla niej był, a co ważniejsze kim ona chciała być dla niego.
Tona żalu, niewypowiedzianych nigdy na głos pretensji, to, jak po wypadku zaklinając rzeczywistość żałowała, że po kłótni to nie on wyszedł z domu, a nie Rose… To nie Wyatt wsiadł wtedy do tego przeklętego samochodu. Czasami patrząc na niego, obserwując jak ważny był dla Sophie miała ochotę po prostu podejść i go przeprosić, za to wszystko, co zdążyła pomyśleć, a co wykraczało poza wszelkie granice jakiejkolwiek przyzwoitości. Sama dziwiła się sobie — osobie, którą próbowała, starała się być, tą dobrą, ciepłą, że kiedykolwiek mogła komukolwiek życzyć tak źle i chciała się do tego przyznać przed nim, a jednocześnie… Nie nienawidziła go. Próbowała, chciała, ale nie potrafiła. Nie rozumiała swoich własnych uczuć w stosunku do niego, a to z kolei skutkowało tym, że była bardziej podejrzliwa, bardziej ostrożna w kontaktach. Zasłaniała się wszystkim, co możliwe — troską o siostrzenicę, problemami z brakiem możliwości przejścia własnej żałoby, czy zmianą jej całego życia, bo nawet jeśli wcześniej tlił się w niej cień sympatii, tak po wypadku, po tych latach, gdy przygniatał ją ciężar rodzicielstwa o które się nie prosiła… Nie wiedziała co chciała, co miała, co powinna robić… Jednocześnie była boleśnie świadoma faktu, że Wyatt zawsze będzie obecny w jej życiu. Przez Sophie…
Chciała jak najszybciej wrócić do domu.
Zerwać z siebie tą sukienkę, zalać gorącą wodą z prysznicowej słuchawki wszelkie wyrzuty sumienia, zjeść jedno z wielu ciastek, które upiekła razem z Sophie by zagłuszyć powracające wspomnienia… Bo nawet, gdy już opuścili budynek i ruszyli w stronę auta to blondynka ciągle czuła na sobie ciepło jego dotyku. Jakby przykleiło się ono do jej skóry, wypaliło na niej. Nie chciała nic mówić. Po prostu powinien ją odwieźć, nie wracać do tego, co się wydarzyło i nigdy nie prosić by zrobiła coś takiego ponownie. Nigdy więcej, nie mogła. To było… Nie niewłaściwe, ale tak trudne do zdefiniowania…
Spojrzała na niego dopiero, gdy wspomniał o pięciolatce oraz o pomyśle jej opiekunki.
To nie był dobry pomysł.
Sophie rano powinna być wyspana, ze swoją rutyną… Zapakowałyby ciasteczka i przewiozły do przedszkola, pomagałaby wszystko zorganizować, ozdabiać, a na koniec z dumą opowiadać, że jest współorganizatorką, nawet jeśli sama nie do końca rozumiała znaczenie tych słów. Nocowanie w środku tygodnia nie było wskazane i Daisy nie raz o tym małej opowiadała, argumentowała punkt po punkcie dlaczego, jednak… Wiedziała, jak Sophie uwielbiała Olivie, wiedziała, że była bezpieczna, że chciała iść, a może… Po tych wszystkich dzisiejszych emocjach i Daisy należała się chwila samotności i spokoju.
Wybrała numer i po chwili rozmowy, a może raczej dokładnych instrukcjach ile Sophie ma myć zęby, czego nie może jeść na kolację i o tym, że jedna bajka będzie wystarczająca rozłączyła się odkładając telefon Wyatta na miejsce na desce rozdzielczej.
— Cieszę się, że Sophie tak uwielbia Olivię… Choć zdecydowanie nie potrzebujemy tak często jej wsparcia — zmiana tematu, bezpieczniejsza opcja.
Nie będzie wracała do tego, co było, co właśnie niemalże się wydarzyło, do spojrzeń, dotyku, nie… STOP! Wpatrywała się przez chwilę w drogę aż w końcu, jakby przypominając sobie o czymś obróciła się w jego stronę przechylając lekko głowę.
— Masz chwilę teraz? Czy musisz wracać do szpitala? — to powinno być pytanie retoryczne, powinna odpuścić, nie proponować mu ani jednej sekundy dłużej w swoim towarzystwie. — Chodzi mi o to, że już jakiś czas temu myślałam o przesunięciu komody w pokoju Sophie. Ona ostatnio strasznie dużo rysuje i chciałam zrobić jej miejsce na małe biurko, ale sama nie dałam rady tego nawet pchnąć, myślałam, że poproszę o pomoc sąsiada, ale…. Jeśli masz chwilę by wejść — zapytała spokojnym tonem głosu. Była mistrzynią duszenia wszystkiego w sobie, każdej emocji, każdej niepewności, która w niej się zasiała, każdego drżenia wywołanego przez jego spojrzenia. To nie miało znaczenia, nie mogło mieć, a Sophie… Była najważniejsza i jak już Daisy miała spędzić samotny wieczór, to mogła chociaż poskręcać małe, różowe biurko, które stało w jej sypialni w kartonie, ale by to zrobić potrzebowała miejsca — i pomocy Wyatta.
— Ratowanie ludzkiego życia jest ważniejsze i jak coś to spokojnie, poradzę sobie. Ale miałaby ogromną niespodziankę — dodała uśmiechając się lekko.
— Czasami mam wrażenie, że za bardzo ją rozpieszczamy, ale z drugiej… Chyba nigdy nie będziemy w stanie jej wystarczająco t e g o wynagrodzić — westchnęła ciężko odwracając od niego swój wzrok. Nie było możliwości by mała kiedykolwiek zapomniała o swojej mamie. Daisy ciągle pielęgnowała w niej tą pamięć, ale życie toczyło się nadal i wszyscy powinni ruszyć do przodu… Nawet Wyatt… Czasem blondynka myślała, że może, gdyby się zakochał to zostawiłby w końcu ten szpital i został pełnoetapowym ojcem? A może zapomniałby o małej całkiem? Ale powinien, należało mu się, by ruszyć dalej i budować swoje życie… Mimo całej swojej niechęci, życzyła mu dobrze, choć na samo wyobrażenie jego z inną kobietą… Oblewała ją reakcja, której kompletnie nie rozumiała.


Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

A jeszcze kilka dni temu to było takie proste. Wyatt był tragicznym ojcem, a Daisy była dobrą ciocią, nie potrzebowali niczego więcej, bo właściwie wszystko, co między nimi było opierało się wyłącznie na małej Sophie. Nie było jakiś niedomówień, nie było ukradkowych spojrzeń, i tych za długich prosto w oczy. Ale chyba dzisiaj Ward tą swoją niedorzeczną prośbą, sprowadził to na jakieś inne tory. Tylko, że wciąż nie wiedział, czy złe, czy może lepsze?
Inne, na ten moment to było dobre słowo.
Prowadził i naprawdę próbował skupić się na drodze, ale wciąż kątem oka zerkał na Daisy, przysłuchiwał się jej rozmowie z Olivią, wiedział, że mimo wszystko ona też nigdy nie umie odmówić małej Sophie, już ją sobie wyobraził, z tymi iskierkami w oczach, jak prosi ją przez telefon, żeby pozwoliła jej nocować u opiekunki. Uśmiechnął się delikatnie, kiedy postawiła warunek, że tylko jedna bajka. On by tego nie potrafił, nigdy nie był dobry w zasadach, chociaż w szpitalu przecież przestrzegał każdej jednej, a jeśli chodziło o jego córkę, to wystarczyło jedno jej spojrzenie, żeby pozwolić jej na wszystko. W takich momentach był pewny, że dobrze, że Sophie ma Daisy, bo gdyby on ją wychowywał to wyrosłaby na okropnie rozpieszczoną córeczkę tatusia.
- Dobrze jest mieć jeszcze kogoś zaufanego Daisy - odpowiedział spokojnie na jej słowa na temat Olivii - zresztą ona sobie tak dorabia, bo chce iść na studia medyczne, to dobra dziewczyna i traktuje Sophie jak siostrę - Wyatt czasem myślał o tym, że kiedy Sophie przyszła na świat, to od razu wiedzieli z Rose, że będzie miała rodzeństwo. Może dlatego nie miał nic przeciwko jej relacji z opiekunką, zresztą rozmawiał z nią, wiedział, że przy niej Sophie nic nie grozi. Nie wybrałby dla niej złej opiekunki, takiej która całe dnie siedzi na telefonie, albo zaprasza chłopaków, Olivia miała podejście do dzieci, uważał, że skończy na pediatrii.
Kiedy Daisy odłożyła telefon, to prawie od razu zawibrował, a na wyświetlaczu pokazał się napis - Dyrektor. Wyatt nawet po niego nie sięgnął. Wiedział o co chodzi, z Oddziału dzwonili z zupełnie innego numeru.
- Mam czas - odpowiedział od razu na pytanie blondynki, chyba dlatego, że rozproszyły go te myśli o pogadance z dyrektorem. A może dlatego, że rzeczywiście dzisiaj go miał?
- Dyżur mam dopiero pojutrze, czterdzieści osiem godzin, a potem wolny weekend - powiedział, jakby wyuczył się tego na pamięć. Całego planu swoich dyżurów, całego planu Sophie i jeszcze wszystkich jej zajęć dodatkowych, bo raz w tygodniu obiecał jej też basen. Tak właściwie było.
Słuchał słów Daisy z lekko zmarszczonymi brwiami, dokładnie wiedział która to komoda. Skinął głową.
- Może też powinienem pomyśleć o biurku... U mnie wymalowała całą ścianę - roześmiał się i nawet na chwilę zwrócił ku niej twarz. Na jej kolejne słowa jedna z jego brwi momentalnie podskoczyła ku górze. Czyli szpital tez może być ważny?
- Akurat wszystkie życia na dzisiaj są już chyba uratowane - dodał, znowu z uśmiechem. Nawet sobie umiał z tego zażartować, bo w zasadzie to się zdziwił, że Daisy coś takiego powiedziała. Przecież zawsze wytykała mu, że szpital jest najważniejszy. Nie powiedziała nigdy, że jego praca też jest ważna, że w ogóle, polega właśnie, na ratowaniu życia. Do dzisiaj.
Zamyślił się nad tym co powiedziała później, chwilę milczał, skupiając spojrzenie jedynie na drodze, która ginęła pod kołami samochodu. Daisy miała rację, bo nigdy nie wynagrodzą Sophie braku matki, nie ważne co by zrobili, razem, czy osobno, ale to chyba... nie na tym miało polegać.
- Daisy... - zaczął, akurat w momencie, w którym parkował auto na jej podjeździe - tu nie chodzi o to, żeby jej to wynagrodzić, bardziej może o to, żeby Sophie była po prostu szczęśliwa, miała dobre dzieciństwo. No i ma, bo ma Ciebie. Ja myślę, że niczego jej nie brakuje, no może oprócz tego biurka - powiedział te słowa patrząc jej w oczy, bo Wyatt po prostu to czuł, że może i Sophie straciła mamę, ale dzięki Daisy nie odczuwała tego braku, dzięki Daisy miała naprawdę dobre dzieciństwo. Nigdy nie zdoła się jej za to odwdzięczyć, ale może uśmiech tej małej dziewczynki chociaż odrobinę jej to wynagradzał? Taką miał nadzieję.
Jeszcze przez moment patrzył na jej twarz, ale w końcu zgasił silnik i wysiadł z auta, pozwolił jej na chwilę spokoju, z tymi jego słowami, które wciąż jakby wisiały w powietrzu, do obszedł samochód dość powoli i otworzył jej drzwi. Wyciągnął do niej rękę, żeby pomóc jej wysiąść, bo jednak jego samochód miał dość wysoki próg.

Daisy Jenkins
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Dobrze jest mieć kogoś zaufanego.
Jego słowa przez dłuższą chwilę odbijały się w jej głowie. Jakby zaczynały ciążyć, bo Daisy — w tej swojej niezależności i niebywałej samodzielności z której była cholernie dumna, miała ogromny problem z zaufaniem. Komukolwiek, a może i zwłaszcza jemu… Ilekroć Sophie spędzała czas z ojcem to blondynka nie mogła znaleźć sobie miejsca. Z pozoru uśmiechnięta, zadowolona, często komentowała, że lubiła, takie momenty, że potrzebowała ich by nie zatracić siebie, choć prawda była taka, że już dawno to zrobiła. Panicznie się bała, bo wiedziała, że nie przeżyłaby t a k i e j straty. Nie dałaby rady bez Sophie, mimo, że chciała by Wyatt bardziej się zaangażował, by mniej pracował, to nie znajdywała w sobie aż tak dużych pokładów zaufania, by faktycznie pozwolić sobie na myślenie tylko o sobie… Olivia — młoda dziewczyna, tak dobra, zapatrzona w Sophie, dojrzała jak na swój wiek, również tego cennego poczucia, że Daisy jest spokojna, nie miała. Może i dlatego dzisiaj zadzwoniła do Wyatta? Jenkins chciałaby potrafić czasami, choćby na krótką chwilę o d p u ś c i ć, ale nie potrafiła. Miała zbyt wiele do stracenia.
Więc nic nie odpowiedziała.
Jedynie lekko się uśmiechnęła, a potem zaczęła słuchać jego odpowiedzi dotyczących pracy i nie, to wcale nie było tak, że Daisy nagle zapomniała, jak bardzo irytowało ją jego poświęcenie się dla innych. Po prostu w tej chwili była samą Daisy, tylko i wyłącznie. Gdy chodziło o Sophie walczyła jak lwica, była uparta, bezpośrednia nie dbała o jego uczucia, bo przecież przyświecał jej inny cel. Teraz, w momencie, gdy chyba pierwszy raz od śmierci Rose byli w swoim towarzystwie sami… Daisy czuła się inaczej, nie musiała być bojowa, nie była przeciwnikiem, białe flagi zostały wywieszone, a ona wydawała się być spokojniejsza niż kiedykolwiek wcześniej mimo, że w jej głowie trwał istny maraton, bieg dziesiątek, jak nie tysięcy niepotrzebnych myśli, a każda pojedyncza podszyta była uczuciami… Tymi, których nie rozumiała, które dusiła w sobie, które zaskoczyły ją w momencie, gdy poczuła na swojej skórze jego oddech.
— Och! Całą ścianę? Może po prostu chciała, no wiesz… Zaznaczyć swoje terytorium? zapytała przechylając głowę i uśmiechając się lekko. Sophie ostatnio uwielbiała wszak czytać Kopciuszka, a przecież w historii pojawiały się dwie wredne siostry i jeszcze gorsza macocha, Daisy wcale nie zdziwiłaby się, gdyby mała zabezpieczała swoje miejsce. W końcu pięciolatka nie rozumiała jeszcze wszystkiego… Wiedziała, że mieszka ze swoją ciocią, że jej mama nad nimi czuwa i jest gdzieś indziej, ale wszystkie relacje, czy to, czy jej ojciec faktycznie długo tak pracuje, czy też ma inne dzieci? Dla niej były te tematy jeszcze ciężkie do pojęcia. Blondynka chciała nawet jeszcze coś dodać, ale wtedy usłyszała kolejne słowa mężczyzny i na krotki moment zamarła. Nie wiedziała co mu odpowiedzieć. Nie odezwała się, gdy parkował, ani wtedy, gdy otworzył jej drzwi. Jakby zaślepiło ją to, jak bardzo doceniona się poczuła. Pierwszy raz od bardzo dawna, przez mężczyznę, który uważała, że nikomu gorzej niż jej przecież nie życzył.
— Dziękuję… — odezwała się w końcu spoglądając mu prosto w oczy, po czym łapiąc go za rękę wysiadła z samochodu bezwiednie znów znajdując się nieodpowiednio blisko — Naprawdę… Nawet nie wiedziałam, że tak potrzebowałam to usłyszeć — dodała cicho puszczając w końcu jego dłoń i powoli kierując się w stronę budynku. Chciała się uspokoić, znaleźć na bezpiecznym terenie, w spokoju, bez tej bliskości, tak ciężkiej do zdefiniowania, a tak prawdziwej, intensywnej, którą czuła między nimi. Mogłaby przecinać ją nożem, tak zgęstniała, a Daisy jak zwykle próbowała zachować rezon. Z uniesioną głową pewnie, jakby wcale nie rozczuliła się przez to co powiedział, jakby nie uderzył w jej czułe punkty — pewnym rokiem prowadziła go do swojego domu.
Musiała skupić się na bardziej przyziemnych sprawach… BIURKO było idealnym powodem, w głowie powracała do miejsc, gdzie znajdują się kartony z meblem, albo przypominała sobie, jak jednego wieczoru rozrysowywała sobie nowy układ w pokoju małej. Naprawdę wydawała się bardzo skupiona, a przynajmniej do momentu w którym drzwi za nimi się zamknęły i zapanowała cisza.
— Skoro nie masz dyżuru może chcesz się czegoś napić? Woda, kawa, herbata, wino? — przechyliła głowę spoglądając na niego przez chwilę — Muszę się tylko przebrać… Nie mogę się w tym ruszać, a co dopiero przesuwać meble — zaznaczyła szybko i nie dając mu szansy na odpowiedz skierowała się do swojej sypialni, gdzie los postanowił zakpić z niej w okrutny, cholernie niewłaściwy sposób, bo sukienka — ta Rose, ta idealnie dopasowana, zacięła się z zamkiem ledwie kilka centymetrów po przesunięciu, a blondynka poczuła się uwięziona, jakby brakowało jej powietrza. Chciała się uwolnić, choćby miała z siebie to zedrzeć. Chciała być Daisy, nie Rose… Co do cholery myślała sobie, gdy dziś się w to ubrała? Panikowała… Trzęsąc się próbowała rozwiązać sytuację, ale z każdą upływającą minutą rozumiała, że bez pomocy jej się nie uda…
To nie powinno być nic wielkiego.
Ot, zwykle rozpięcie sukienki, pomoc, nic nie znacząca, pozbawiona podtekstów. Normalnie przecież byłaby zirytowana i zła na niego, jakby to on zepsuł ten zamek… Ale dzisiaj, dzisiaj było i n n a c z e j, a Daisy miękła, choć nie powinna, nie chciała…
— Potrzebuję Twojej pomocy… Mam jakiegoś pecha i to cholerstwo się zacięło, nie ruszę go w ani jedną ani w drugą stronę… Mógłbyś…? — denerwowała się. Na siebie, na sukienkę, na sytuację, na to, że jego dłonie musiały znów dotknąć jej pleców, a ten dotyk nie parzył, nie odrzucał, a koił… I to było najbardziej przerażające.

Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

W zasadzie Wyatt też nie miał w swoim życiu za wielu takich osób, którym ufał. Była jego siostra, może Olivia, no i Daisy, tyle. Chociaż... był też szpital, tam musiał ludziom ufać, tam się tego uczył, za-u-fa-nia. A teraz jako ordynator to w ogóle wchodziło na inny poziom, bo musiał ufać swojemu zespołowi na tyle, żeby ponosić za nich odpowiedzialność. Ale to coś innego, nikomu w szpitalu nie powierzyłby Sophie. Nikomu nie zdradzał swoich sekretów, czy myśli, jedynie Cynthii, która była jego jedynym powiernikiem, a on był jej, chociaż... trzeba wspomnieć, że jego siostra była specyficzna, miała w sobie jakiś taki smutek, którego nawet Wyatt nie potrafił zrozumieć.
Nie umiał też zrozumieć tego, co się działo między nim, a Daisy, tej dziwnej atmosfery, która stworzyła się wraz z tą całą farsą w domu opieki, a może z tym ich tańcem. To wciąż była Daisy, siostra jego zmarłej żony, która opiekowała się jego córką najlepiej na świecie, ale... dzisiaj była jakaś inna.
Uśmiechnął się delikatnie na jej słowa o znaczeniu terytorium. Daisy chyba naprawdę dawno u niego nie była, tam wszystko aż krzyczało, że w jego życiu jest jakaś pięciolatka, jej rysunki na lodówce, na ścianach, zdjęcia, które mieli oprawić w ramki, a z których finalnie Sophie robiła jakieś kolaże, jej ubrania, jej zabawki. W szpitalu Wyatt lubił, kiedy wszystko było na swoim miejscu, kiedy panował tam porządek, w domu jakoś nie umiał uporządkować tego chaosu. Trochę lepiej było mu na sercu, gdy wszystko tam zdradzało obecność Sophie.
- Myślę, że po prostu ta ściana była za nudna, wiesz, wszystkie ściany są u mnie białe, jak w szpitalu - sam parsknął, no ale takie były fakty, kiedyś tam planowali z Rose, że je pomalują, róż u Sophie, beż w przedpokoju, ale nie zdążyli. Zostały białe i puste, więc te rysunki może nawet tam pasowały, robiły z tego domu trochę bardziej... dom, niż szpital.

Kiedy Wyatt wysiadł z auta, to poczuł swojego rodzaju ulgę, nie zupełnie dlatego, że zyskali z Daisy trochę przestrzeni, że mogli sobie pozwolić no rozrzedzenia tego powietrza, które zdawało się między nim stać, bardziej chyba dlatego, że wreszcie jej to powiedział, to co myślał, co czuł, co chciał jej powiedzieć już dawno temu. Podał jej rękę zaciskając palce na jej dłoni, wolno, może odrobinę zbyt, żeby wyglądało to do końca naturalnie, a potem zbyt długo patrzył w jej piękne, duże oczy.
Skinął tylko głową na jej słowa, on chyba też tego potrzebował, to powiedzieć, jak bardzo ją docenia, bo tak było, tylko może nigdy nie było okazji, żeby jej to powiedzieć? Poszedł za nią, chociaż trzeba przyznać, że mniej pewnie niż jeszcze przed chwilą. A to wszystko za sprawą myśli, które powinny właśnie krążyć wokół tego biurka, a może tego, które powinien też kupić dla Sophie i postawić u siebie, a krążyły tylko wokół Daisy i tego, że wyglądała w tej sukience może nawet lepiej niż Rose.

Gdy zaproponowała mu coś do picia, to zawahał się, kawa, czy herbata to dłuższa wizyta, a wino... Wino w ogóle zmieniało postać rzeczy. Zmieniało cały nastrój.
- Wystarczy woda - powiedział w końcu. Pomoże jej przesunąć komodę i sobie pójdzie, po prostu, ale woda mogła być zbawienna, bo czuł, że zaschło mu w gardle. Pokiwał głową, kiedy powiedziała, że musi się przebrać, może i dobrze, ta sukienka budziła dużo wspomnień, a do tego idealnie podkreślała sylwetkę Daisy, chociaż Wyatt starał się na to nie zwracać uwagi. Kiedy zniknęła to wypił dwa łyki wody, usiadł na jakimś krześle. Rozglądał się po mieszkaniu, lubił jego klimat, jakiś taki domowy, żywy, nie to co u niego. Bo u niego mimo tych rzeczy należących do Sophie było jakoś martwo. Pusto. Nie zdążyli się urządzić, a on sam nie miał nigdy do tego głowy. U Daisy każdy najmniejszy element zdawał się mieć jakąś historię, jakby chowała się za nim jakaś opowieść.

Kiedy Daisy wróciła z tym swoim... problemem, to Wyatt wbił w nią spojrzenie niebieskich tęczówek, zawahał się, bo to było jakieś takie dziwne. I jakby nagle przypomniało mu się, jak odsuwał ten suwak Rose, bo też go zacięła. To chyba wina tej sukienki... Na pewno. Otworzył nawet usta, jakby chciał coś powiedzieć, wspomnieć Rose? Nie, już dzisiaj było za dużo tych wspomnień.
- Jasne... - rzucił krótko. Podszedł do Daisy i stanął za jej plecami, delikatnie sięgnął do jej karku, żeby zebrać z niego włosy, żeby przełożyć je przez ramię, żeby mu nie przeszkadzały. Tylko może niepotrzebnie musnął opuszkami palców nagą skórę na jej karku, ale w końcu chwycił za ten suwak. Jego ciepły oddech omiótł jej szyję, a niebieskie tęczówki utkwione były w zamku, pomógł sobie drugą ręką, jakby dokładnie wiedział, jak ma to zrobić. Powoli zapięcie suwaka przesunął w dół, po jej plecach. Zatrzymał je na wysokości talii, bo jednak niżej się nie odważył, jego dłoń, zamiast odsunąć się od razu, znowu za długo spoczywała na jej plecach. Nie tak, jak przy zwykłej pomocy. Palce przesunęły się powoli po linii materiału, jakby badał fakturę sukienki, ale w rzeczywistości czuł pod nimi jej ciepło. Zanim się odsunął, kciukiem przejechał lekko po nagiej skórze u podstawy jej kręgosłupa, tak miękko i naturalnie, że sam mógłby to zrzucić na przypadek… ale oboje wiedzieli, że tak nie było. Oddech mu nieco przyspieszył i puls na pewno też, w końcu był lekarzem, czuł, że jego serce uderza teraz w piersi szybciej niż powinno.


Daisy Jenkins
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Gdyby w domu czekała na nich Sophie, wtedy wszystko wyglądałoby inaczej, bezpieczniej, swobodniej…
Każdy uśmiech, pojedyncze dłuższe spojrzenia, to wszystko można byłoby wytłumaczyć — grą, którą ciągnęli od chwili śmierci Rose. Pozornym wzajemnym szacunkiem, sympatią, tuszowaniem własnych bolączek w imię najsłodszej na świecie pięciolatki. Przedstawienie, niekiedy niewygodne, trudne do odegrania, czasami wyzwalające tak wiele negatywnych emocji, ono zawsze trwało w najlepsze — dla Sophie, bo przecież zawsze, w każdej ich rozmowie, w każdej minucie, którą musieli spędzić w swoim towarzystwie, ta mała dziewczynka po prostu b y ł a. Przesiąknęli nią i to było w porządku, bo Sophie na to zasługiwała, jednak teraz… Gdy pierwszy raz znaleźli się sami w mieszkaniu Daisy, gdy mogli odkrywać swoją własną relację, a ta okazywała się trudna, skomplikowana… Blondynka panikowała.
Nigdy nie patrzyła na niego, jako po prostu mężczyznę..
Nie oceniła urody, gdy Rose po jednym z ich pierwszych randek pokazywała swojej siostrze nowy obiekt westchnień. Nie komentowała, gdy po spotkaniu, gdy już w końcu go poznała starsza Jenkins wypytywała młodszą, co sądzi i czy też zwróciła uwagę na sylwetkę, mięśnie i pośladki jej nowego chłopaka. Starała się nie wchodzić na te tereny, bo przecież był z Rose, bo przecież był ojcem Sophie, bo przecież Daisy powinna go z całej siły nienawidzić… Jednak teraz, pierwszy raz od chwili ich poznania dostrzegła coś więcej. Coś, co z taką łatwością widziała w atrakcyjnych, pozostających bezimiennymi mężczyznami mijanymi na ulicy. Coś, w czym przepadła, gdy poznawała swoją był miłość. Coś, czego Wyatt nie mógł mieć i przecież nie miał, nie mógł, a jednak…
Odwróciła się do niego powoli, jakby bała się napotkać od razu jego spojrzenie, a jednocześnie to, co przeszło przez jej ciało w momencie, gdy dotknął jej skóry nie pozwalało jej po prostu odejść, odwrócić się, wrócić do b e z p i e c z n e j przestrzeni, założyć najdłuższy dres jaki posiadała, przesunąć z nim komodę, a potem zapomnieć… O wszystkim, co się wydarzyło. W tym momencie, to co czuła, intensywnie zrzucała na fakt, że tak dawno nie czuła pociągu do innego mężczyzny niżeli jej były partner, że właściwie pierwszy raz patrzyła na kogoś w ten sposób… Jej ciało było złaknione bliskości, pożądania. Dusza zraniona, serce w kawałkach, a przed nią stał mężczyzna, który w tym całym bałaganie wydawał się mimo wszystko, jedną z najbliższych jej osób.
Rozsądek w tym momencie opuścił pomieszczenie.
Jej dłoń powoli sięgnęła ku jego policzkowi, ułożyła na nim palce powoli, badawczo, obserwując przy tym każde drżenie własnego ciała, każdą reakcję jego skóry. Chciała zbadać każdą zmianę, każdy centymetr, bo nagle on sam wydawał jej się zupełnie inny.
Zapomniała o Sophie, o tym, jak duże konsekwencje mogą na nią spłynąć, gdy jej ciotka przekroczy dotychczas pilnie strzeżoną granicę. Taką, do której nigdy nie planowała się zbliżać, a teraz stała na przysłowiowej krawędzi odwlekając kolejny ruch, choć i ten wydawał się nieunikniony.
— Zawsze widziałam w Sophie tylko Rose… Jej oczy, jej uśmiech, jej marszczenie czoła, ale teraz — zawahała się na chwilę, w końcu byli zbyt blisko, w końcu jej sukienka była w połowie rozpięta i powinna odejść, a nie stać przodem do niego, dotykając jego twarzy, przesuwając opuszkami palców tak blisko jego warg. — Coraz więcej widzę w niej Ciebie…— westchnęła cicho, ale nie cofnęła swoich dłoni, ani ciała nawet na centymetr. Atmosferę między nimi w tym momencie można byłoby przecinać nożami, a i tak wszystkie by się stępiły. Była ciężka, dusząca wręcz, Daisy czuła, jak robi jej się gorąco, a jednocześnie nie potrafiła myśleć w tej chwili trzeźwo. Żywiła do tego mężczyzny zbyt wiele, winiła go za wszystkie problemy, irytowało ją jego oddanie do pracy, każdy nieodebrany telefon, gdy pięciolatka chciała zadzwonić, a on akurat ratował komuś ludzkie życie. Była wściekła. Tak bardzo…
— Strasznie mnie denerwujesz… Mam ochotę czasami Ciebie udusić i wielokrotnie w głowie to planowałam… Uważam, że Sophie zasługuje na dużo więcej, ale… Potrzebujemy Ciebie, obie — i to było najszczersze, co mógł kiedykolwiek od niej usłyszeć, coś co przerażało nawet blondynkę. W tym momencie nie wiedziała, czy bardziej pragnie go odepchnąć i faktycznie chwycić za szyję i udusić, czy też… Dać się ponieść ludzkiej słabości, co zdradzało całe jej ciało, każdy oddech, każde drgnięcie, rozchylone lekko wargi, wzrok i to, że nadal przy nim stała.

Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Gdyby nie Sophie, to może już dawno skoczyli by sobie do gardeł, albo...
Może właśnie potrzebowali jakiegoś katharsis, powiedzieć sobie, to co myślą naprawdę, to co chowa się gdzieś na dnia duszy, pod tym całym gniewem, pod wątpliwościami, pod wyrzutami? Ale przy Sophie jakoś nigdy nie umieli tego zrobić, przy niej łatwiej było udawać uśmiechy, udawać sympatię, to było proste. A później kiedy znikała jakieś rozładowywanie emocji i te słowa już bardziej gorzkie, bardzie dosadne, bolesne. Bo tak też było łatwo. Chować za tym całą prawdę.

Ale dzisiaj wcale nie musieli jej chować, dzisiaj mogli być sobą, Wyatt tym spiętym gościem, ale dobrym wnukiem, dobrym ojcem, a przynajmniej takim, który się starał. A Daisy…
Zupełnie inaczej na nią patrzył, kiedy Rose przedstawiła mu swoją młodszą siostrę, kiedy powiedziała mu - Daisy jest dla mnie ważna, chciał, żeby dla niego też była. To było jak obietnica, którą sobie składali w dniu ślubu, którą sami sobie napisali, [/i]przyjmujesz mnie taką, jaką jestem, ze wszystkim, co mam[/i], a Wyatt przez to też rozumiał jej rodzinę. Uwielbiał jej rodziców, Daisy też się starał, lubił ją, zawsze była taka wygadana, przebojowa, bardziej od Rose.

Była inna, a teraz ta inność zaczęła mu się podobać jeszcze bardziej. Jakaś taka iskra w spojrzeniu, czasem tym zaciętym, kiedy go deprymowała, a czasem łagodnym, gdy prosiła, żeby nie zawiódł znowu Sophie. Zupełnie inny od Rose śmiech, bardziej szczery, bardziej melodyjny i spontaniczny. Inne oczy, mniej spokojne, mniej opanowane, ale z tym błyskiem, chyba jeszcze piękniejsze.
Wyatt chyba nie powinien ich porównywać, ale ta sukienka sprawiała, że głupiał, znajoma faktura materiału, i ten pieprzony zacinający się suwak. Tylko teraz w tej sukience stała zupełnie inna kobieta niż jego żona. Inna, ale również mu bliska. Znajoma. Budząca emocje, czasem skrajne. Dzisiaj tak, że nie mógł ich określić. Delikatna woń jej perfum zdawała mu się go otaczać, jakby całe pomieszczenie było nią wypełnione. Jakby teraz wszystko, tylko krzyczało spójrz na nią, jaka jest piękna.

Patrzył, nawet kiedy się do niego odwróciła, jego intensywnie niebieskie oczy spoczęły na jej twarzy.
Gdy dotknęła jego policzka, z płuc wyrwał się oddech, który chyba wstrzymał, gdy tylko na niego spojrzała. Przez plecy przeszedł przyjemny dreszcz, jakiś znajomy, ale tak bardzo odległy. Taki, o którym prawie już zapomniał. Mózg jakby krzyczał - odsuń się, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Ale serce waliło w piersi jak szalone. Pod jej dotykiem blizna na jego policzku, lekko drgnęła i chyba tylko to zdradziło, że poczuł, bo jego oczy pozostały niezmienne, zawieszone na jej twarzy. Na tych pełnych wargach, które z każdym jej słowem drżały delikatnie.

Sophie wdała się w matkę, ale miała po nim kilka takich manier, które sam też zauważył, to jak wywracała oczami, gdy coś jej nie pasowało, i to, że kiedy się uśmiechała, to najpierw unosił się jeden kącik jej ust, a później drugi, tak jak u jej ojca, w tym momencie, jeden kącik ust, który drgnął, gdy jej palce były tak blisko jego ust.
- Porywcza też jest po mnie... - rzucił, chociaż Wyatt zazwyczaj był stonowany, spokojny, może bardziej chodziło mu o tę upartość? O zacięcie?
Chociaż...

Uniósł swoją rękę i objął nią jej dłoń na swoim policzku, delikatnie, jakby się bał, żeby jej nie spłoszyć, kciukiem przesunął po wewnętrznej stronie jej palców, badając ich każdy milimetr, jakby sprawdzał, czy jest prawdziwa. Czy to dzieje się naprawdę? Nie wierzył w to, ale czy tego nie chciał?
Może chciał najbardziej na świecie i to było... przerażające, ale pociągające jednocześnie.
Jej kolejne słowa trafiły w niego, jakby wdarły się głęboko pod skórę, potrzebujemy ciebie... Może powinien wtedy pomyśleć o swojej córce, ale zamiast tego jego druga dłoń wylądowała na talii blondynki, palce musnęły jej nagie plecy, przesunęły się po nich delikatnie, po jej ciepłej, gładkiej skórze. Przysunął ją do siebie jeszcze bliżej, pochylił głowę, aż jego oddech zetknął się z jej oddechem. Zatrzymał się o włos od jej warg, tak blisko, że mógłby je musnąć, gdyby tylko znowu się odezwała, gdyby drgnęły w niespokojnym oddechu, zamiast tego jego niebieskie oczy szukały jej spojrzenia, jakby pytał w ciszy...
czy naprawdę tego chcesz?


Daisy Jenkins
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Co ona do jasnej cholery robiła?
Ta bliskość, te spojrzenia, oddechy, które nagle złączyły się w jedną całość…
To nigdy nie powinno zabrnąć tak daleko, do fizycznej, wręcz parzącej bliskości. Daisy w tym momencie czuła się tak, jakby postradała wszelkie zmysły, jakby znajdowała się na środku torów kolejowych i czekała na rozpędzony pociąg, który w nią trzaśnie - bezlitośnie sprowadzi na ziemi. Była zaślepiona fizycznymi potrzebami, które od dłuższego czasu wołały o pomstę. Wiedziała, że brakowało jej męskich rąk na swoim ciele, czułych pocałunków, czy pożądania w oczach innej osoby, które kierowane było tylko i wyłącznie w jej kierunku. Gdyby jednak chodziło tylko o ludzkie potrzeby, gdyby ta nagła bliskość nie była podszyta czymś mocniejszym, silniejszym niż jej własna silna wola w tym momencie…
Wyatt budził w niej e m o c j e. Uczucia, których nie zdążyła analizować, które ze względu na swoją moc uparcie spychała w kierunku nienawiści. Nawalał jako ojciec, nawalił jako mąż, nawalał jako jej szwagier. Szwagier do cholery! Ten, który dłoń ma na jej nagich plecach, a jego usta niemalże dotykają jej…
To on powinien być wtedy w tamtym samochodzie.
Powinien po śmierci Rose poświęcić się cały Sophie, a nie szpitalowi.
Powinien trzymać się od Daisy z daleka i nigdy nie prosić ją o takie przysługi, jak uczynił to dzisiaj.
Powinien… Powinien w końcu ją kurwa pocałować…
Widziała te wahanie, widziała, jak ostrożny był, a jednocześnie widziała w jego spojrzeniu coś, czego nie mogła podporządkować do żadnej znanej sobie kategorii, bo nie potrafiła uwierzyć w to, że on w tym momencie jej p r a g n ą ł. Tak, jak mężczyzna może pragnąć kobiety, nie tak, jak spogląda się na młodszą siostrę swojej żony… Zmarłej, ale nadal…
Nic więcej nie powiedziała, bo gdyby jej wargi rozchyliły się szerzej mogłaby zacząć krzyczeć. Na niego, na siebie, na to, co w tym momencie wyrabiali. Zamiast tego odsunęła się od niego na krok. Nie po to, by zbudować względny dystans, jednak po to by go za chwilę doszczętnie zburzyć. Potrzebowała przestrzeni by ostrożnie pociągnąć zamek do końca , by zsunąć delikatny materiał ze swoich ramion i pozwolić sukience opaść do jej kostek. Jeśli mieli się zbliżyć, jeśli miała się złamał — nie mogła mieć na sobie ubioru Rose. Nie poczuła jednak również wstydu, gdy stała przed nim w samej dolnej części bielizny. To, co właśnie się działo było z ł e , nieprzyzwoite, wredne wręcz w stosunku do kobiety za którą oboje tęsknili, cholernie niewłaściwie w dalszych relacjach nad opieką nad Sophie, a jednak… Stała i cała drżąc wpatrywała się w niego i pozwalała mu również zlustrować jej sylwetkę. Posunęła się za daleko, zdecydowanie, ale teraz… Nie mogła się wycofać.
W jednej sekundzie znalazła się tuż obok niego, tym razem palcami jednej dłoni złapała go za materiał koszuli przyciągając do siebie, a palce drugiej wplotła w jego włosy nie pozostawiając żadnego dystansu. Wpiła się w jego usta gwałtownie, mocno. Nie było mowy o tym, że blondynka pozostanie czuła, delikatna. Nie taki miała temperament, nie tego teraz potrzebowała… Płonęła w środku z powodu czegoś, czego nie chciała, ale zamiast się odsunąć, wyprosić go, pozwalała tym emocjom wyjść w zupełnie inny sposób. Wszystko, co tłumiła właśnie z niej wypływało — w gwałtowności jej pocałunków, w tym jak mocno, go przy sobie trzymała, czy nawet w tym, że pociągnęła go mocniej w swoją stronę samej się cofając, aż jej plecy zderzyły się ze ścianą, a opierając się na niej uniosła jedną nogę by owinąć nią go w pasie.
Nie czekała na jego reakcje.
Nie pytała, czy to mu odpowiada.
Wszystko w niej krzyczało, darło się wręcz od środka, a jedynym sposobem na uciszenie tych głosów było: wtargnięcie jej języka do jego ust, szybkie rozpinanie guzików od jego koszuli, przygryzanie męskiej dolnej wargi. To nie było tylko zwykłe ludzkie pożądanie, bo starała się nigdy nie patrzeć na niego przez pryzmat takiego mężczyzny. Nie marzyła o tej chwili miesiącami. Była zaskoczona, pogubiona, stęskniona, wściekła, była bez żadnej kontroli, ale jednocześnie jemu również jej nie dawała zwłaszcza, gdy jej dłoń wtargnęła pod materiał jego koszuli i przesuwała dłonią po jego torsie.

Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
42 y/o, 180 cm
ordynator oddziału ratunkowego | Mount Sinai Hospital
Awatar użytkownika
Od niedawna ordynator oddziału ratunkowego. Wdowiec. Ojciec. Chirurg, który potrafi zachować zimną krew nawet wtedy, gdy świat się pali – ale sam nie zawsze wie, gdzie kończy się praca, a zaczyna życie.
nieobecnośćtak
wątki 18+tak
zaimkiej ty?
postać
autor

Rozsądek w tym momencie opuścił pomieszczenie.
I było już za późno, żeby zareagować, żeby się cofnąć, żeby powrócić za bezpieczną granicę. Teraz, w tej chwili mogli już się tylko poddać i popłynąć z prądem, bo pomieszczenie wypełniło coś zdecydowanie innego. Pożądanie, które eksplodowało z siłą erupcji wulkanu.
Ile czasu minęło od pogrzebu?
Ile czasu minęło od rozstania Daisy z jej narzeczonym?

Zdecydowanie za dużo. Czas, który działał na korzyść, jeśli chodziło o zapominanie, o leczenie ran po śmierci Rose. Zdecydowanie nie działał na korzyść, jeśli chodziło o poczucie bliskości, o jej brak właściwie. Tęsknotę za ciepłym oddechem na policzku, za dotykiem, za pocałunkiem, za seksem.
Tęsknotą za uczuciem, jakimkolwiek, nawet jeśli to miałaby nienawiść... Ale czy tak naprawdę nią była?
Czy ludzie, którzy się nienawidzą tak sobie patrzą w oczy, jakby zaglądali sobie w sam środek duszy?

Chciał ją pocałować najbardziej na świecie, nie raz, nie krótko, ale teraz, w tej chwili. A jednak się zawahał, bo Wyatt Ward od śmierci Rose nie całował żadnej innej kobiety. A zresztą tej, która stała przed nim nie powinien chyba całować najbardziej. Pragnął jej, nie dało się temu zaprzeczyć, jego niebieskie tęczówki błądziły po jej twarzy, zatrzymując się na jej pełnych wargach.
Kiedy się odsunęła z jego płuc wyrwało się westchnienie, pełne rozczarowania, pełne gniewu i pożądania jednocześnie. Bo w pierwszej chwili naprawdę sobie pomyślał, że ona to teraz kończy, a jednak kiedy Daisy sięgnęła za plecy, żeby odsunąć zamek Wyatt utkwił w niej intensywne spojrzenie niebieskich tęczówek. Kiedy materiał zsunął się z jej gładkich ramion na podłogę, podążył za sukienką wzrokiem. Ale już po chwili prześlizgiwał się w górę po jej sylwetce, powoli, wolniej niż powinien, po kształtnych nagich udach, koronkowej bieliźnie, brzuchu i piersiach, którym poświęcił nieco więcej czasu, w końcu spoczął na jej twarzy, jeden kącik jego ust drgnął ku górze. Czekał na to, pragnął tego, a najgorsze jest to, że w jego głowie nie było teraz żadnej myśli, że to jest niestosowne, że to jest złe. Zrobił krok w jej kierunku, a kiedy złapała go za koszulę i przyciągnęła do siebie, to odruchowo oparł dłonie na jej tali, przesunął nimi w dół po jej gładkiej skórze na biodra. Pocałunek odwzajemnił od razu, mocno, głęboko, do utraty tchu, jakby całe życie czekał na to, żeby poczuć smak jej ust. Przesunął kciukami po gładkiej skórze na jej brzuchu, zatrzymując się na moment pod linią jej piersi, ale czy powinien jeszcze się hamować, kiedy Daisy przecież sama tego chciała? Kiedy chcieli tego oboje, tak bardzo jak niczego innego na świecie? Jego ręce podjechały wyżej, kciukami zahaczył o jej sutki. Wszystkie wątpliwości pękły w nim w momencie, kiedy Daisy pociągnęła go na ścianę, kiedy oplotła go nogą, jakby odbierając ostatnią drogę ucieczki.
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Daisy Jenkins
31 y/o, 172 cm
nauczycielka w Beaches Montessori
Awatar użytkownika
Don't call me "baby"
Look at this godforsaken mess that you made me
You showed me colors you know I can't see with anyone else
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona
postać
autor

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description



Wyatt J. Ward
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
stokrotka
ODPOWIEDZ

Wróć do „Lakeshore Lodge”