31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy

-
Obsession is the devil, it will take you to the dark side.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Wyczuła, że podszedł bliżej zanim się odezwał. Charakterystyczny ciężar kroków. Nieśpieszne tempo, które nie chciało przestraszyć, ale i nie musiało niczego udowadniać. Gdy położył dłoń na jej ramieniu, nie odsunęła się. Nie spięła. Pozwoliła, żeby ten gest się wydarzył. Na jego pytanie nie odpowiedziała od razu. Wzięła głębszy wdech.
- Tak - odparła, krótko. Nie spuszczając z niego wzroku. - Ale nie pytaj, czy na pewno.
Głos miała spokojny. Słowa były wyważone jak u kogoś, kto całe życie pilnował, żeby nie mówić więcej niż trzeba. Ale jego wzrok był wyczulony. Zobaczył, że coś się w niej przesunęło. Że coś właśnie wracało na swoje miejsce.
Kiedy odsunął się i skrzyżował ramiona, znowu przypomniała sobie, jaki był kiedyś. Obserwujący. Cichy. Konkretny. I choć minęło tyle lat, nadal potrafił jednym spojrzeniem zatrzymać w niej ruch.
Sloane spojrzała na niego jak ktoś, kto próbuje rozgryźć, czy słyszy truizm, czy coś więcej. Chciała powiedzieć, że ma wątpliwości. Że nie wszystko da się ująć w złotą myśl z treningów, ale… zamilkła. Westchnęła przez nos. Bo może i coś w tym było.
- Może i wąski - przyznała. - Ale to chyba nie była złość.
Zsunęła rękawicę z jednej dłoni i przesunęła palcami po karku. Nie chodziło o zmęczenie. Chodziło o to, że pierwszy raz nie była w stanie wyczyścić głowy z emocji.
Słuchała go i dobrze znała ten ton. Wiedziała, że nie mówił tego z góry, a z doświadczenia. Ale i tak uniosła wzrok, jakby chciała zaznaczyć, że do niej też należy jakieś „ale”.
- Nie zdarzają mi się takie wybuchy. Nigdy. - To była prawda. Naprawdę jej się nie zdarzają. Była tą, która trzyma się w ryzach. Która nie płacze w pracy. Która nie podnosi głosu, kiedy ktoś zawali. Która dźwiga trupy, nie rozklejając się na miejscu zdarzenia.
Może właśnie dlatego ten worek ją zaskoczył.
Kiedy nazwał ją siostrzyczką, kąciki ust Sloane drgnęły ledwo zauważalnie. To było czułe, ale w bezpieczny sposób. Nie naruszało jej granic. Nie próbowało jej rozczulić. Raczej przypominało, że są z jednej gliny. Że nie musi wszystkiego wypluwać w jednej chwili.
Spojrzała na niego z dołu, przesuwając wzrokiem po jego sylwetce i utkwiła spojrzenie na jego twarzy. Nie analizowała. Po prostu była.
- Odwiozłam kogoś wczoraj do kostnicy - powiedziała w końcu. - Młody. Strzał w brzuch, później duszność, krew z ust. Dwadzieścia minut.
Zamilkła. Nie było w niej dramatyzmu. Ani żalu. Raczej coś jak… zmęczenie. Skondensowane. Ciężkie.
- I cały dzień próbowałam się nie wkurwić. Nawet przez sekundę - dodała, zerkając gdzieś w bok, jakby nie chciała widzieć jego reakcji. — To nie był mój pierwszy trup, nawet nie dziesiąty. Każdego przeżywam tak samo, nie mogę się później długo pozbierać. Chyba potrzebuje urlopu.
Nie mówiła więcej. To nie była spowiedź. To było tyle, ile mogła dziś dać. Podała mu to na dłoni. Wystarczająco, by ktoś, kto znał ją dobrze, zrozumiał.
A potem sięgnęła po drugą rękawicę. Zsunęła ją i potrząsnęła palcami, by rozluźnić ścięgna.
- Przepraszam - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Głos miała znów ten sam, co zawsze. Opanowany. Spokojny. Ale gdzieś pod spodem wciąż coś drgało.
Usiadła na ławce i na moment schowała twarz w dłoniach. Jej życie było skomplikowane od dłuższego czasu. Praca była satysfakcjonująca, ale i wyczerpująca jednocześnie. Zabierała dużo z człowieczeństwa.
Była jeszcze druga strona medalu. Piwnica w domu i każdy szemrany koleś z miasta do którego jechała na telefon, żeby go zszyć, wyjąć kule po postrzale, bo w szpitalu zadawali by za dużo pytań. Na koniec była koperta wypchana pieniędzmi, które pozwolił jej spłacić długi dziadka i nie stracić domu w którym nadal mieszkała z babcią.
Był też napad, który popchnął ją do tego, żeby przyjść na te zajęcia. Jakaś chęć odzyskania kontroli nad swoim życiem. Szczególnie, że Sloane nienawidziła nie mieć kontroli.
Sięgnęła po butelkę z wodą i znowu upiła łyki:
- Chyba się dzisiaj już nie nadaje do niczego sensownego - posłała mu smutny uśmiech.
Karrion Mercer
- Tak - odparła, krótko. Nie spuszczając z niego wzroku. - Ale nie pytaj, czy na pewno.
Głos miała spokojny. Słowa były wyważone jak u kogoś, kto całe życie pilnował, żeby nie mówić więcej niż trzeba. Ale jego wzrok był wyczulony. Zobaczył, że coś się w niej przesunęło. Że coś właśnie wracało na swoje miejsce.
Kiedy odsunął się i skrzyżował ramiona, znowu przypomniała sobie, jaki był kiedyś. Obserwujący. Cichy. Konkretny. I choć minęło tyle lat, nadal potrafił jednym spojrzeniem zatrzymać w niej ruch.
Sloane spojrzała na niego jak ktoś, kto próbuje rozgryźć, czy słyszy truizm, czy coś więcej. Chciała powiedzieć, że ma wątpliwości. Że nie wszystko da się ująć w złotą myśl z treningów, ale… zamilkła. Westchnęła przez nos. Bo może i coś w tym było.
- Może i wąski - przyznała. - Ale to chyba nie była złość.
Zsunęła rękawicę z jednej dłoni i przesunęła palcami po karku. Nie chodziło o zmęczenie. Chodziło o to, że pierwszy raz nie była w stanie wyczyścić głowy z emocji.
Słuchała go i dobrze znała ten ton. Wiedziała, że nie mówił tego z góry, a z doświadczenia. Ale i tak uniosła wzrok, jakby chciała zaznaczyć, że do niej też należy jakieś „ale”.
- Nie zdarzają mi się takie wybuchy. Nigdy. - To była prawda. Naprawdę jej się nie zdarzają. Była tą, która trzyma się w ryzach. Która nie płacze w pracy. Która nie podnosi głosu, kiedy ktoś zawali. Która dźwiga trupy, nie rozklejając się na miejscu zdarzenia.
Może właśnie dlatego ten worek ją zaskoczył.
Kiedy nazwał ją siostrzyczką, kąciki ust Sloane drgnęły ledwo zauważalnie. To było czułe, ale w bezpieczny sposób. Nie naruszało jej granic. Nie próbowało jej rozczulić. Raczej przypominało, że są z jednej gliny. Że nie musi wszystkiego wypluwać w jednej chwili.
Spojrzała na niego z dołu, przesuwając wzrokiem po jego sylwetce i utkwiła spojrzenie na jego twarzy. Nie analizowała. Po prostu była.
- Odwiozłam kogoś wczoraj do kostnicy - powiedziała w końcu. - Młody. Strzał w brzuch, później duszność, krew z ust. Dwadzieścia minut.
Zamilkła. Nie było w niej dramatyzmu. Ani żalu. Raczej coś jak… zmęczenie. Skondensowane. Ciężkie.
- I cały dzień próbowałam się nie wkurwić. Nawet przez sekundę - dodała, zerkając gdzieś w bok, jakby nie chciała widzieć jego reakcji. — To nie był mój pierwszy trup, nawet nie dziesiąty. Każdego przeżywam tak samo, nie mogę się później długo pozbierać. Chyba potrzebuje urlopu.
Nie mówiła więcej. To nie była spowiedź. To było tyle, ile mogła dziś dać. Podała mu to na dłoni. Wystarczająco, by ktoś, kto znał ją dobrze, zrozumiał.
A potem sięgnęła po drugą rękawicę. Zsunęła ją i potrząsnęła palcami, by rozluźnić ścięgna.
- Przepraszam - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Głos miała znów ten sam, co zawsze. Opanowany. Spokojny. Ale gdzieś pod spodem wciąż coś drgało.
Usiadła na ławce i na moment schowała twarz w dłoniach. Jej życie było skomplikowane od dłuższego czasu. Praca była satysfakcjonująca, ale i wyczerpująca jednocześnie. Zabierała dużo z człowieczeństwa.
Była jeszcze druga strona medalu. Piwnica w domu i każdy szemrany koleś z miasta do którego jechała na telefon, żeby go zszyć, wyjąć kule po postrzale, bo w szpitalu zadawali by za dużo pytań. Na koniec była koperta wypchana pieniędzmi, które pozwolił jej spłacić długi dziadka i nie stracić domu w którym nadal mieszkała z babcią.
Był też napad, który popchnął ją do tego, żeby przyjść na te zajęcia. Jakaś chęć odzyskania kontroli nad swoim życiem. Szczególnie, że Sloane nienawidziła nie mieć kontroli.
Sięgnęła po butelkę z wodą i znowu upiła łyki:
- Chyba się dzisiaj już nie nadaje do niczego sensownego - posłała mu smutny uśmiech.
Karrion Mercer
-
Nic tak nie rozwiązuje problemu jak prawy na wątrobęnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiSierra/Leonepostaćautor
Karrion trenował w wielu miejscach, z wieloma ludźmi i z wieloma trenerami. Nie zliczy, ile różnych historii orbitowało wokół zwykłego worka do napieprzania, stąd też wiedział, że często ludzie przychodzili tutaj, by się wyżyć. Na dłuższą metę odreagowywanie w taki sposób nie było właściwe i on to doskonale wiedział, choć daleko było mu też do tego, by mocno z tym walczyć. Ostatecznie to po stronie danego człowieka było, czy uda mu się przezwyciężyć własną słabość i odnajdzie sens w samym boksie, a nie przeniesie swoje problemy na obiekt. Starał się jednak w tym pomagać poprzez krzewienie wśród uczniów swojej filozofii treningu, która przed laty naznaczyła jego karierę i w dużej mierze właśnie dzięki niej uniknął wielu problemów, które przydarzały się jego kolegom po fachu.
Obserwował ją, gdy pozbywała się pierwszej rękawicy, zdając sobie sprawę, że ich trening właśnie się zakończył.
- Więc jesteś niezwykle silną osobą - przyznał, nie ukrywając podziwu. Jeśli takie wybuchy się jej nie zdarzały, to osiągnęła coś, na co wielu pracuje całe swoje życie. On sam potrafił się wyciszyć i trzymać nerwy na wodzy, ale nie znał zbyt wielu podobnych do siebie, więc tym bardziej był dumny ze swojej przyjaciółki. A to, że zdarzył jej się jeden wybuch? Nie była robotem.
Przechylił lekko głowę i westchnął. Specyfika pracy Sloane była ciężka i na pewno nie była dla ludzi o słabych nerwach. Zapewne widziała w trakcie jednego dnia więcej trupów niż on przez całe swoje życie, a przecież był na kilku pogrzebach.
- Podziwiam cię za to, że jesteś w stanie znieść takie rzeczy - śmierć niemal zawsze była tragedią. Jeśli nie dla samej ofiary, to dla rodziny i przyjaciół, którzy często wylewali swoją frustrację, niemoc czy żal na innych. Marlowe pewnie nie raz nie dwa oberwało się za coś, za co nie powinna nigdy dostać, a jednak dalej trwała w tym zawodzie i się w nim spełniała. Od małego mówiła, że zostanie lekarzem i słowa dotrzymała.
Zajął miejsce obok niej na ławce i położył jej rękę na ramieniu, chcąc wesprzeć ją w tym trudnym momencie. Zaraz jednak przesunął ją dalej i tym razem objął ją, przysuwając bliżej siebie.
- Nie masz za co przepraszać, Sally - odezwał się spokojnym, ciepłym głosem jak zawsze, kiedy potrzebowała jego wsparcia. - Jesteś silniejsza od wszystkich tutaj razem wziętych - zaczął. - No może poza Moralesem, bo on jest chirurgiem - rzucił żartem, chcąc trochę rozładować atmosferę i pomóc ogarnąć się Sloane. Nie miał doświadczenia w pocieszaniu, nie potrafił też odnieść się w dużym stopniu do pracy w branży medycznej, więc musiał postawić na to, w czym był najlepszy - na bycie sobą. Karrionem Mercerem, braciszkiem, który może i czasami jest jak miś o bardzo małym rozumku, ale przynajmniej dobrze przytula. I lubi miodek.
- Nie przejmuj się treningiem. Nadrobimy lekcje - posłał jej ciepły uśmiech w odpowiedzi na ten jej smutniejszy. - Tymczasem, może chcesz odpocząć w moim gabinecie? Mam wygodniejszy fotel niż te ławeczki - stuknął wolną ręką o zwykłą drewnianą ławkę.
Sloane Marlowe
Obserwował ją, gdy pozbywała się pierwszej rękawicy, zdając sobie sprawę, że ich trening właśnie się zakończył.
- Więc jesteś niezwykle silną osobą - przyznał, nie ukrywając podziwu. Jeśli takie wybuchy się jej nie zdarzały, to osiągnęła coś, na co wielu pracuje całe swoje życie. On sam potrafił się wyciszyć i trzymać nerwy na wodzy, ale nie znał zbyt wielu podobnych do siebie, więc tym bardziej był dumny ze swojej przyjaciółki. A to, że zdarzył jej się jeden wybuch? Nie była robotem.
Przechylił lekko głowę i westchnął. Specyfika pracy Sloane była ciężka i na pewno nie była dla ludzi o słabych nerwach. Zapewne widziała w trakcie jednego dnia więcej trupów niż on przez całe swoje życie, a przecież był na kilku pogrzebach.
- Podziwiam cię za to, że jesteś w stanie znieść takie rzeczy - śmierć niemal zawsze była tragedią. Jeśli nie dla samej ofiary, to dla rodziny i przyjaciół, którzy często wylewali swoją frustrację, niemoc czy żal na innych. Marlowe pewnie nie raz nie dwa oberwało się za coś, za co nie powinna nigdy dostać, a jednak dalej trwała w tym zawodzie i się w nim spełniała. Od małego mówiła, że zostanie lekarzem i słowa dotrzymała.
Zajął miejsce obok niej na ławce i położył jej rękę na ramieniu, chcąc wesprzeć ją w tym trudnym momencie. Zaraz jednak przesunął ją dalej i tym razem objął ją, przysuwając bliżej siebie.
- Nie masz za co przepraszać, Sally - odezwał się spokojnym, ciepłym głosem jak zawsze, kiedy potrzebowała jego wsparcia. - Jesteś silniejsza od wszystkich tutaj razem wziętych - zaczął. - No może poza Moralesem, bo on jest chirurgiem - rzucił żartem, chcąc trochę rozładować atmosferę i pomóc ogarnąć się Sloane. Nie miał doświadczenia w pocieszaniu, nie potrafił też odnieść się w dużym stopniu do pracy w branży medycznej, więc musiał postawić na to, w czym był najlepszy - na bycie sobą. Karrionem Mercerem, braciszkiem, który może i czasami jest jak miś o bardzo małym rozumku, ale przynajmniej dobrze przytula. I lubi miodek.
- Nie przejmuj się treningiem. Nadrobimy lekcje - posłał jej ciepły uśmiech w odpowiedzi na ten jej smutniejszy. - Tymczasem, może chcesz odpocząć w moim gabinecie? Mam wygodniejszy fotel niż te ławeczki - stuknął wolną ręką o zwykłą drewnianą ławkę.
Sloane Marlowe
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy

-
Obsession is the devil, it will take you to the dark side.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Siedziała w ciszy, z dłońmi nadal lekko zaciśniętymi, jakby jeszcze nie do końca zeszło z niej napięcie. W półcieniu sali, wśród śladów potu na matach, stukotu ciosów i zapachu skóry i pyłu, nagle zrobiło się… cicho. Jakby wszystko zwolniło.
Kiedy usłyszała jego słowa - o tym, że jest silna - nie zaprzeczyła. Uniosła lekko brwi, jakby próbowała przeanalizować, czy on naprawdę to widzi. Ale nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego pozwoliła, by usiadł obok, blisko, a gdy poczuła jego dłoń na ramieniu… nie poruszyła się. Ani trochę.
A kiedy objął ją i przyciągnął do siebie, nie tylko nie uciekła. Wtuliła się w niego, cicho, bez słowa. Jakby na sekundę zniknęło w niej całe to napięcie, które tak długo trzymała. Oparła czoło o jego obojczyk i przez chwilę po prostu tam była.
Dawało jej to dziwne poczucie bezpieczeństwa. Tego, którego nie czuła już od lat. Może to kwestia jego ramion - szerokich, twardych, jakby mogły ją ochronić przed wszystkim. A może to przez pamięć. Bo przecież był moment w jej życiu, kiedy to on był jej bezpiecznym miejscem. Gdy została sama, gdy umarli rodzice, to do niego mogła wracać. I wtedy się nie bała.
Kiedy ich drogi się rozeszły, już nie miała takiego miejsca. Zbudowała sobie pancerz, ale nie znalazła nikogo, przy kim mogłaby go zdjąć.
Na jego słowa o podziwie uśmiechnęła się półgębkiem i pokręciła głową.
- To nie o podziw chodzi - odpowiedziała. - Każdy się jakoś chroni. Ja po prostu nauczyłam się cierpieć w milczeniu.
Nie brzmiała, jakby się żaliła. Bardziej jak ktoś, kto zna granice swojego ciała i duszy. Kto długo wszystko w sobie dusił, ale właśnie nauczył się robić małe wyłomy. Tylko w bezpiecznych miejscach.
Kiedy rzucił tekstem o Moralesie, wydała z siebie cichy śmiech. Krótki, ale prawdziwy.
- Jeśli Morales jest chirurgiem, to chętnie go poznam. Potrzebuje kilku lekcji - odsunęła się lekko. Jej spojrzenie na chwilę złagodniało, jakby chciała mu podziękować właśnie za to. Za próbę rozładowania atmosfery. Za bycie sobą.
Gdy zaproponował gabinet, pokręciła głową i zaczęła wstawać, sięgając po swoją butelkę i ręcznik.
- Obiecałam babci, że pomogę jej z sadzeniem nowych kwiatów przed domem - powiedziała, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Ale jej głos miał w sobie coś więcej. Jakby po tym, co się wydarzyło, potrzebowała właśnie tego: grzebania w ziemi, układania roślin, bycia przy kimś, kto niczego nie oczekuje.
Zebrała swoje rzeczy i wsunęła je do torby. Spojrzała na niego jeszcze raz. Długo.
- Dziękuję - powiedziała cicho. Bez zbędnych słów, bez wyjaśnień. Wiedziała, że on zrozumie.
Zanim się odwróciła, zatrzymała się jeszcze raz w półkroku.
- Mój numer się nie zmienił - rzuciła, zerkając na niego przez ramię. - Jak kiedyś będziesz miał ochotę zjeść ze mną tą kolację i powspominać stare czasy to dzwoń.
A potem po prostu wyszła. Tak jak zawsze – pewnym, równym krokiem. Ale w środku… już nie do końca taka sama.
Karrion Mercer
Kiedy usłyszała jego słowa - o tym, że jest silna - nie zaprzeczyła. Uniosła lekko brwi, jakby próbowała przeanalizować, czy on naprawdę to widzi. Ale nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego pozwoliła, by usiadł obok, blisko, a gdy poczuła jego dłoń na ramieniu… nie poruszyła się. Ani trochę.
A kiedy objął ją i przyciągnął do siebie, nie tylko nie uciekła. Wtuliła się w niego, cicho, bez słowa. Jakby na sekundę zniknęło w niej całe to napięcie, które tak długo trzymała. Oparła czoło o jego obojczyk i przez chwilę po prostu tam była.
Dawało jej to dziwne poczucie bezpieczeństwa. Tego, którego nie czuła już od lat. Może to kwestia jego ramion - szerokich, twardych, jakby mogły ją ochronić przed wszystkim. A może to przez pamięć. Bo przecież był moment w jej życiu, kiedy to on był jej bezpiecznym miejscem. Gdy została sama, gdy umarli rodzice, to do niego mogła wracać. I wtedy się nie bała.
Kiedy ich drogi się rozeszły, już nie miała takiego miejsca. Zbudowała sobie pancerz, ale nie znalazła nikogo, przy kim mogłaby go zdjąć.
Na jego słowa o podziwie uśmiechnęła się półgębkiem i pokręciła głową.
- To nie o podziw chodzi - odpowiedziała. - Każdy się jakoś chroni. Ja po prostu nauczyłam się cierpieć w milczeniu.
Nie brzmiała, jakby się żaliła. Bardziej jak ktoś, kto zna granice swojego ciała i duszy. Kto długo wszystko w sobie dusił, ale właśnie nauczył się robić małe wyłomy. Tylko w bezpiecznych miejscach.
Kiedy rzucił tekstem o Moralesie, wydała z siebie cichy śmiech. Krótki, ale prawdziwy.
- Jeśli Morales jest chirurgiem, to chętnie go poznam. Potrzebuje kilku lekcji - odsunęła się lekko. Jej spojrzenie na chwilę złagodniało, jakby chciała mu podziękować właśnie za to. Za próbę rozładowania atmosfery. Za bycie sobą.
Gdy zaproponował gabinet, pokręciła głową i zaczęła wstawać, sięgając po swoją butelkę i ręcznik.
- Obiecałam babci, że pomogę jej z sadzeniem nowych kwiatów przed domem - powiedziała, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Ale jej głos miał w sobie coś więcej. Jakby po tym, co się wydarzyło, potrzebowała właśnie tego: grzebania w ziemi, układania roślin, bycia przy kimś, kto niczego nie oczekuje.
Zebrała swoje rzeczy i wsunęła je do torby. Spojrzała na niego jeszcze raz. Długo.
- Dziękuję - powiedziała cicho. Bez zbędnych słów, bez wyjaśnień. Wiedziała, że on zrozumie.
Zanim się odwróciła, zatrzymała się jeszcze raz w półkroku.
- Mój numer się nie zmienił - rzuciła, zerkając na niego przez ramię. - Jak kiedyś będziesz miał ochotę zjeść ze mną tą kolację i powspominać stare czasy to dzwoń.
A potem po prostu wyszła. Tak jak zawsze – pewnym, równym krokiem. Ale w środku… już nie do końca taka sama.
z/t