-
Nic tak nie rozwiązuje problemu jak prawy na wątrobęnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiSierra/Leonepostaćautor
Karrion przysunął się nieco do przodu, opierając łokcie o stół, ale w jego ruchach wciąż było coś luźnego, niezobowiązującego. Na jego twarzy pojawił się półuśmiech, taki, jakby mówił sam do siebie, nie do niej.
– Brutal i praktyk… hm. Cóż, jeśli to twój typ, to chyba przynajmniej mam certyfikat autentyczności – mruknął, unosząc brew i stukając szkłem w blat, jakby dla podkreślenia wagi własnych słów. – Ale wiesz, nie każdy chce taki certyfikat na ścianie. Nie każdy lubi, kiedy ktoś pamięta, jak pachniało się benzyną i gumą do żucia.
Zerknął na nią kątem oka, kiedy wspomniała o czerwonym dywanie.
– Sloane Marlowe vs. Mercer – powtórzył, udając powagę, ale w jego oczach lśnił błysk rozbawienia. – Wersja na czerwonym dywanie… +100 do sławy? Może. Ale ryzyko pomidora w twarz też rośnie proporcjonalnie do szans na aplauz. – Wzruszył ramionami, upijając łyk whisky.
Gdy padło „daddy”, parsknął krótko, ale tym razem bez szorstkości.
– Oho – mruknął z lekkim ironicznym uśmiechem, potrząsając głową. – Tego o mnie jeszcze nie wiedziałem. Ciekawe, co powiedziałaby o tym moja skromna reputacja w świecie boksu...
Na jej komentarz o kalesoniarzu tylko przewrócił oczami i uśmiechnął się krótko.
– Casting, mówisz? – prychnął cicho. – Pewnie znalazłoby się kilka chętnych. Ale tak czy siak… nie jestem pewien, czy chciałbym, żeby ktoś za bardzo się grzał przy moim cieple. – Skłonił się lekko, jakby mówił coś oczywistego dla samego siebie. – Za ciasno, a ja nie przepadam za tłokiem.
Przypomnienie o pamiętniku sprawiło, że uniósł brew i przechylił głowę. Na jej słowa o portfelu przewrócił oczami, udając oburzenie.
– Och, więc to ty? – mruknął, powoli się rozluźniając. – Muszę przyznać, że sprytna. Dobrze, że przynajmniej portfel wrócił w jednym kawałku. Nie mam ochoty zgłaszać zaginięcia do policji.
Kiedy poruszyła temat bezpieczeństwa i przyzwyczajeń, pokiwał głową.
– Bezpiecznie nie znaczy dobrze. – powtórzył, tym razem miękko, z lekkim uśmiechem. – Ale… czasem trzeba coś znać, żeby wiedzieć, gdzie jest podłoga. Nawet jeśli nie jest idealna.
Na koniec uniósł szkło, stukając nim o stół w lekkim geście pojednania.
– Dobra, układ stoi. – powiedział powoli. – Ale wiedz jedno: czas, który ci dam… – przesunął wzrokiem po jej twarzy, unosząc brew – muszę mieć pewność, że nie zmarnuję. – Oparł się lekko, z tym luźnym dystansem, który zawsze pomagał mu trzymać emocje w ryzach. – Bo z tobą… szkoda marnować chwile.
Jego spojrzenie powoli wróciło do steka, ale w ruchach było coś mniej mechanicznego, bardziej naturalnego – tak, jakby przy niej mógł pozwolić sobie na drobny luz.
Sloane Marlowe
– Brutal i praktyk… hm. Cóż, jeśli to twój typ, to chyba przynajmniej mam certyfikat autentyczności – mruknął, unosząc brew i stukając szkłem w blat, jakby dla podkreślenia wagi własnych słów. – Ale wiesz, nie każdy chce taki certyfikat na ścianie. Nie każdy lubi, kiedy ktoś pamięta, jak pachniało się benzyną i gumą do żucia.
Zerknął na nią kątem oka, kiedy wspomniała o czerwonym dywanie.
– Sloane Marlowe vs. Mercer – powtórzył, udając powagę, ale w jego oczach lśnił błysk rozbawienia. – Wersja na czerwonym dywanie… +100 do sławy? Może. Ale ryzyko pomidora w twarz też rośnie proporcjonalnie do szans na aplauz. – Wzruszył ramionami, upijając łyk whisky.
Gdy padło „daddy”, parsknął krótko, ale tym razem bez szorstkości.
– Oho – mruknął z lekkim ironicznym uśmiechem, potrząsając głową. – Tego o mnie jeszcze nie wiedziałem. Ciekawe, co powiedziałaby o tym moja skromna reputacja w świecie boksu...
Na jej komentarz o kalesoniarzu tylko przewrócił oczami i uśmiechnął się krótko.
– Casting, mówisz? – prychnął cicho. – Pewnie znalazłoby się kilka chętnych. Ale tak czy siak… nie jestem pewien, czy chciałbym, żeby ktoś za bardzo się grzał przy moim cieple. – Skłonił się lekko, jakby mówił coś oczywistego dla samego siebie. – Za ciasno, a ja nie przepadam za tłokiem.
Przypomnienie o pamiętniku sprawiło, że uniósł brew i przechylił głowę. Na jej słowa o portfelu przewrócił oczami, udając oburzenie.
– Och, więc to ty? – mruknął, powoli się rozluźniając. – Muszę przyznać, że sprytna. Dobrze, że przynajmniej portfel wrócił w jednym kawałku. Nie mam ochoty zgłaszać zaginięcia do policji.
Kiedy poruszyła temat bezpieczeństwa i przyzwyczajeń, pokiwał głową.
– Bezpiecznie nie znaczy dobrze. – powtórzył, tym razem miękko, z lekkim uśmiechem. – Ale… czasem trzeba coś znać, żeby wiedzieć, gdzie jest podłoga. Nawet jeśli nie jest idealna.
Na koniec uniósł szkło, stukając nim o stół w lekkim geście pojednania.
– Dobra, układ stoi. – powiedział powoli. – Ale wiedz jedno: czas, który ci dam… – przesunął wzrokiem po jej twarzy, unosząc brew – muszę mieć pewność, że nie zmarnuję. – Oparł się lekko, z tym luźnym dystansem, który zawsze pomagał mu trzymać emocje w ryzach. – Bo z tobą… szkoda marnować chwile.
Jego spojrzenie powoli wróciło do steka, ale w ruchach było coś mniej mechanicznego, bardziej naturalnego – tak, jakby przy niej mógł pozwolić sobie na drobny luz.
Sloane Marlowe
31 y/o, 170 cm
ratownikcza medyczna, która po godzinach ratuje życie typom spod ciemnej gwiazdy

-
Obsession is the devil, it will take you to the dark side.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Unosząc brew, spojrzała na niego, jakby oceniała nie jego słowa, a ton, który w nich usłyszała. Ten półuśmiech, luz w jego ruchach, stuknięcie szkła o blat. Znała go. A jednak coś w tym wszystkim zabrzmiało inaczej. Albo może tylko ona była już kimś trochę innym niż wtedy.
Zanim dokończyła myśl, sięgnęła po widelec i odkroiła mały kawałek steka. Jadła powoli, z wyczuciem, jakby każdy kęs był częścią rytuału, który miał jej pomóc zapanować nad tym, co działo się w środku.
- No i widzisz. Certyfikat autentyczności to trochę jak przeterminowane mleko. Niby naturalne, ale kto to trzyma na wierzchu? - rzuciła lekko, z tym swoim charakterystycznym tonem, który zawsze zawieszał się między drwiną a czułością. - A jeśli ktoś pamięta, jak pachniałeś benzyną… to może znaczy, że był z tobą wystarczająco blisko i wystarczająco długo, żeby cię lubić nie za to, że masz pieniądze i jesteś sławny w pewnych kręgach.
Spojrzała na niego, dłużej, uważniej, z tą ostrożnością, którą zwykle rezerwowała dla rannych pacjentów - tych, którzy jeszcze się trzymali, ale już byli na granicy. Bo Karrion miał w sobie właśnie coś takiego: stabilność, która nie zawsze znaczyła spokój.
Wbiła wzrok w talerz, pozwalając sobie na jeszcze jeden kęs, jakby mięso mogło ją uziemić.
Parsknęła przy „oho”, kiwając głową teatralnie, jakby chciała jeszcze go podpuścić, ale nie zrobiła tego.
- Twoja reputacja w świecie boksu jest bezpieczna. Nikt cię nie widział z latte ani z różowym szlafrokiem. Chociaż… - zmrużyła oczy, patrząc na niego jakby przez mgłę - był kiedyś taki poranek po imprezie u Leny…
Nie musiała kończyć zdania. I tak oboje wiedzieli, że on w tym szlafroku wyglądał zbyt wygodnie, żeby mógł udawać twardziela. Ewentualnie wtedy, kiedy zrobiła mu maseczkę na twarz z zimnego jogurtu, bo to dla urody i żeby opuchlizna zeszła szybciej. To dopiero było besties SPA.
Uśmiechnęła się pod nosem, sięgając po kolejną porcję warzyw i zerkając na niego z boku, jakby szukała potwierdzenia, że też to pamięta.
Jej spojrzenie nieco złagodniało, kiedy on mówił o cieple i tłoku. Zaskoczyło ją to. Nie dlatego, że nie wierzyła mu. Tylko dlatego, że coś w tym brzmiało jak odbicie jej własnych myśli.
- No widzisz. Tyle że ja właśnie mam tendencję do przyciągania ludzi, którzy na początku chcą się grzać, a potem się duszą. – Przesunęła palcem po krawędzi szklanki. - Więc przynajmniej wiemy, jak wygląda scenariusz.
Mimo pozornej lekkości, nie oderwała od niego wzroku. I kiedy znowu wspomniał o portfelu, uśmiechnęła się, ale tym razem bez kpiny.
- Portfel wrócił. Jasne. Ale może nie wszystko, co się kradnie, da się oddać.
I właśnie dlatego uciekła spojrzeniem. Bo kiedy mówiła takie rzeczy, nie lubiła widzieć reakcji rozmówcy. Szczególnie, gdy był kimś, kto widział ją więcej niż raz bez pancerza.
Słuchała jego słów o „podłodze” i przez chwilę milczała. A potem tylko skinęła lekko głową - jakby wiedziała, że nie musi nic dodawać. Że czasem jedyne, co można zrobić, to zgodzić się z kimś, kto właśnie powiedział coś prawdziwego.
Ale jego ostatnie zdanie - to o tym, że „z tobą szkoda marnować chwile” - sprawiło, że się zatrzymała. Nie w ruchach, ale w środku. Coś w niej się spięło.
Nie uśmiechnęła się od razu.
- Co masz na myśli? - zapytała, spokojnie, miękko, ale z nutą podejrzliwości. Jakby chciała mieć pewność, że rozumie to dobrze. Wolała mieć jasność
- Wiesz… niby robimy z tego tylko umowę o ciasto i czasie. Ale to nie jest bez znaczenia, okej? - rzuciła cicho, ale wyraźnie. - Chcę mieć w życiu ludzi, którzy zostają. I choćbym miała sto powodów, żeby uciec… to też czasem chcę zostać.
Zamilkła na chwilę, pozwalając ciszy zapaść między nimi. Tej cichej, miękkiej, która nie bolała, ale coś wyciągała z wnętrza. Potem zaśmiała się krótko, choć w jej oczach dalej czaił się cień.
- A tak poza tym - dodała z nagłą zmianą tonu - nie mów mi, że chcesz się ustatkować, bo będę musiała ci poszukać jakiejś samotnej nauczycielki jogi. Najlepiej z kotem. I maniakalną potrzebą planowania wesela.
Spojrzała na niego z tym swoim zgryźliwym uśmiechem, ale w środku coś ją ścisnęło. Może dlatego, że wiedziała, że sama nie była tą osobą, z którą można było planować cokolwiek. Może dlatego, że istniał Marco. I Bradley. I ta cholera nieumiejętność bycia tam, gdzie ktoś się nią przejmował.
- Chociaż nie ukrywam… też mam trochę wzięcia. Jeden lubi whisky, drugi wódkę. Jeden jest chodzącym kłopotem, drugi ratuje mnie z opresji. Obaj… trudni do zignorowania – rzuciła, jakby mówiła o filmach, nie o mężczyznach, którzy odciskali się jej pod skórą bardziej, niż powinna na to pozwolić. - Więc może to ciasto to będzie moją jedyną spokojną relacją.
I wtedy się uśmiechnęła – szeroko, ale miękko. Taki uśmiech, który znali tylko ci, którym pozwalała zajrzeć za zasłonę. Taki, który mówił: „wciąż tu jestem”.
Odstawiła widelec, cicho stukając nim o porcelanę, i zerknęła z satysfakcją na pusty talerz.
- Stek zjedzony. Warzywa też. I nawet nie marudzę - rzuciła, jakby właśnie wygrała jakiś mały zakład. - Możesz uznać wyzwanie za zakończone sukcesem.
Karrion Mercer
Zanim dokończyła myśl, sięgnęła po widelec i odkroiła mały kawałek steka. Jadła powoli, z wyczuciem, jakby każdy kęs był częścią rytuału, który miał jej pomóc zapanować nad tym, co działo się w środku.
- No i widzisz. Certyfikat autentyczności to trochę jak przeterminowane mleko. Niby naturalne, ale kto to trzyma na wierzchu? - rzuciła lekko, z tym swoim charakterystycznym tonem, który zawsze zawieszał się między drwiną a czułością. - A jeśli ktoś pamięta, jak pachniałeś benzyną… to może znaczy, że był z tobą wystarczająco blisko i wystarczająco długo, żeby cię lubić nie za to, że masz pieniądze i jesteś sławny w pewnych kręgach.
Spojrzała na niego, dłużej, uważniej, z tą ostrożnością, którą zwykle rezerwowała dla rannych pacjentów - tych, którzy jeszcze się trzymali, ale już byli na granicy. Bo Karrion miał w sobie właśnie coś takiego: stabilność, która nie zawsze znaczyła spokój.
Wbiła wzrok w talerz, pozwalając sobie na jeszcze jeden kęs, jakby mięso mogło ją uziemić.
Parsknęła przy „oho”, kiwając głową teatralnie, jakby chciała jeszcze go podpuścić, ale nie zrobiła tego.
- Twoja reputacja w świecie boksu jest bezpieczna. Nikt cię nie widział z latte ani z różowym szlafrokiem. Chociaż… - zmrużyła oczy, patrząc na niego jakby przez mgłę - był kiedyś taki poranek po imprezie u Leny…
Nie musiała kończyć zdania. I tak oboje wiedzieli, że on w tym szlafroku wyglądał zbyt wygodnie, żeby mógł udawać twardziela. Ewentualnie wtedy, kiedy zrobiła mu maseczkę na twarz z zimnego jogurtu, bo to dla urody i żeby opuchlizna zeszła szybciej. To dopiero było besties SPA.
Uśmiechnęła się pod nosem, sięgając po kolejną porcję warzyw i zerkając na niego z boku, jakby szukała potwierdzenia, że też to pamięta.
Jej spojrzenie nieco złagodniało, kiedy on mówił o cieple i tłoku. Zaskoczyło ją to. Nie dlatego, że nie wierzyła mu. Tylko dlatego, że coś w tym brzmiało jak odbicie jej własnych myśli.
- No widzisz. Tyle że ja właśnie mam tendencję do przyciągania ludzi, którzy na początku chcą się grzać, a potem się duszą. – Przesunęła palcem po krawędzi szklanki. - Więc przynajmniej wiemy, jak wygląda scenariusz.
Mimo pozornej lekkości, nie oderwała od niego wzroku. I kiedy znowu wspomniał o portfelu, uśmiechnęła się, ale tym razem bez kpiny.
- Portfel wrócił. Jasne. Ale może nie wszystko, co się kradnie, da się oddać.
I właśnie dlatego uciekła spojrzeniem. Bo kiedy mówiła takie rzeczy, nie lubiła widzieć reakcji rozmówcy. Szczególnie, gdy był kimś, kto widział ją więcej niż raz bez pancerza.
Słuchała jego słów o „podłodze” i przez chwilę milczała. A potem tylko skinęła lekko głową - jakby wiedziała, że nie musi nic dodawać. Że czasem jedyne, co można zrobić, to zgodzić się z kimś, kto właśnie powiedział coś prawdziwego.
Ale jego ostatnie zdanie - to o tym, że „z tobą szkoda marnować chwile” - sprawiło, że się zatrzymała. Nie w ruchach, ale w środku. Coś w niej się spięło.
Nie uśmiechnęła się od razu.
- Co masz na myśli? - zapytała, spokojnie, miękko, ale z nutą podejrzliwości. Jakby chciała mieć pewność, że rozumie to dobrze. Wolała mieć jasność
- Wiesz… niby robimy z tego tylko umowę o ciasto i czasie. Ale to nie jest bez znaczenia, okej? - rzuciła cicho, ale wyraźnie. - Chcę mieć w życiu ludzi, którzy zostają. I choćbym miała sto powodów, żeby uciec… to też czasem chcę zostać.
Zamilkła na chwilę, pozwalając ciszy zapaść między nimi. Tej cichej, miękkiej, która nie bolała, ale coś wyciągała z wnętrza. Potem zaśmiała się krótko, choć w jej oczach dalej czaił się cień.
- A tak poza tym - dodała z nagłą zmianą tonu - nie mów mi, że chcesz się ustatkować, bo będę musiała ci poszukać jakiejś samotnej nauczycielki jogi. Najlepiej z kotem. I maniakalną potrzebą planowania wesela.
Spojrzała na niego z tym swoim zgryźliwym uśmiechem, ale w środku coś ją ścisnęło. Może dlatego, że wiedziała, że sama nie była tą osobą, z którą można było planować cokolwiek. Może dlatego, że istniał Marco. I Bradley. I ta cholera nieumiejętność bycia tam, gdzie ktoś się nią przejmował.
- Chociaż nie ukrywam… też mam trochę wzięcia. Jeden lubi whisky, drugi wódkę. Jeden jest chodzącym kłopotem, drugi ratuje mnie z opresji. Obaj… trudni do zignorowania – rzuciła, jakby mówiła o filmach, nie o mężczyznach, którzy odciskali się jej pod skórą bardziej, niż powinna na to pozwolić. - Więc może to ciasto to będzie moją jedyną spokojną relacją.
I wtedy się uśmiechnęła – szeroko, ale miękko. Taki uśmiech, który znali tylko ci, którym pozwalała zajrzeć za zasłonę. Taki, który mówił: „wciąż tu jestem”.
Odstawiła widelec, cicho stukając nim o porcelanę, i zerknęła z satysfakcją na pusty talerz.
- Stek zjedzony. Warzywa też. I nawet nie marudzę - rzuciła, jakby właśnie wygrała jakiś mały zakład. - Możesz uznać wyzwanie za zakończone sukcesem.
Karrion Mercer
-
Nic tak nie rozwiązuje problemu jak prawy na wątrobęnieobecnośćniewątki 18+takzaimkiSierra/Leonepostaćautor
Karrion uniósł brew, ale zanim zdążył odpowiedzieć, drzwi restauracji rozwarły się z takim hukiem, że kilka kieliszków na barze poszło w drzazgi. Do środka wpadł Frank Drebin, w pełnym mundurze, z miną człowieka, który właśnie uratował świat… albo pomylił knajpę z komisariatem.
– Nic się nie martwcie! – krzyknął z całą powagą. – Opanowałem sytuację. Wszyscy spokojnie, jestem z policji.
Kelner stojący obok wywrócił oczami. – Ale tu nie było żadnej sytuacji…
– A więc świetnie mi idzie – odparł Drebin, poprawiając marynarkę.
Za nim wytoczył się Nordberg, oczywiście zaplątany w obrus, który ciągnął za sobą pół zastawy. Starał się uśmiechać, jakby to było częścią planu, ale szklanki, talerze i sztućce rozrzucały się po całej sali.
– Wszystko w porządku, Nordberg? – spytał Ed Hocken, wchodząc ostatni, trzymając pod pachą gazetę i przypadkiem głośno dodając: – To najgorsze miejsce na schadzki, jakie widziałem od czasu, kiedy moja żona odkryła Tindera.
Karrion spojrzał na nich spokojnie, niczym Janusz Korwin-Mikke na wolny rynek.
Drebin usiadł przy stoliku obok i nachylił się w stronę rozmowy:
– Słyszałem coś o certyfikatach autentyczności… – przerwał, wskazując palcem na talerz. – To broń biologiczna?
– To stek – odparła chłodno Karrion.
– Stek… jasne – Drebin kiwnął głową, po czym mruknął konspiracyjnym tonem: – Niech pan pamięta, żeby go nie zbliżać do mikrofali. Tam się zaczyna każdy międzynarodowy konflikt.
Nordberg tymczasem usiadł na krześle, które natychmiast złamało się pod nim. Wylądował na podłodze, ale zamiast się podnieść, rozłożył gazetę, jakby to była plaża.
– Dobrze ci tam? – spytał Ed.
– Tak, mam widok na sufit – odpowiedział Nordberg, a potem dodał, zupełnie od czapy: – Kapitanie, myślę, że musimy rozważyć kwestię smażenia steków.
Frank w tym czasie złapał karafkę z wodą i zaczął nią „przesłuchiwać” roślinę doniczkową stojącą na barze.
– Mów! Kto cię tu posadził?!
Karrion wbił spojrzenie w rozmówczynię i parsknął.
– Widzisz? Prawda jest bolesna jak jazda na rowerze bez siodełka.
Zanim ona zdążyła odpowiedzieć, Drebin zwrócił się wprost do niej:
– Proszę się nie martwić. Prowadzę tę sprawę. A jeśli ktoś coś ukradł… – po czym zawiesił głos i machnął ręką w kierunku Karriona – …to zapewniam, że odzyskamy portfel, honor i, jeśli trzeba, nawet te nieszczęsne różowe szlafroki.
Zapanowała cisza. I wtedy Ed, jakby nigdy nic, powiedział: – Frank, pamiętasz, jak mówiłeś: „To nie to, na co wygląda”?
– Tak – Drebin przytaknął. – I wtedy wyglądało to dokładnie na to, na co wyglądało.
Wszyscy milczeli. Nawet kelner. Przysłuchiwali się za to rozmowie z żoną Nordberga, która weszła do restauracji.
- Mój biedny Nordberg. Był takim dobrym człowiekiem. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Kto mógł mu to zrobić?
- Trudno powiedzieć. - odparł Ed, spoglądając na zaślinionego Nordberga leżącego na ziemi.
- Banda zbirów, szantażysta, rozsierdzony mąż, kochanek-pedał. - dodał Frank.
- Frank, opanuj się. - rzucił Ed.
- Dobry glina bezsensownie zabity przez tchórzliwych bandziorów. - pokiwał zrezygnowany głową Drebin.
- Człowiek nie powinien tak umierać. - w głosie Eda słychać było smutek.
- Racja, Ed. Gdy spadochron się nie otworzy, to jest dopiero śmierć. Wpaść w tryby kombajnu albo stracić jaja w zębach Laponki, tak ja chciałbym zginąć. - powiedział pewnym głosem porucznik wydziału specjalnego.
- Nie martw się, Wilmo, twój mąż wydobrzeje, bądź spokojna. Bądź dobrej myśli, nie dopuszczaj do siebie wątpliwości. - pocieszył żonę przyjaciela Ed.
- Dobrze mówi. Ale nie czekałbym z podpisaniem zgody na pobranie organów. - dorzucił Frank.
- Gdy tylko Nordberg wydobrzeje, powitamy go w Wydziale Specjalnym z otwartymi ramionami. - uśmiechnął się szerzej Ed.
- Chyba że zamieni się w zaślinione warzywo, ale to oczywiste. - zakończył Frank.
Karrion tylko westchnął. Wiedział, że to moment, w którym żadne słowa nie uratują wieczoru. Wstał więc powoli od stołu, poprawił kołnierz koszuli i spojrzał w stronę drzwi, gdzie zza szyb widać było płonące pomarańczem niebo.
Wszystko ucichło – gwar knajpy, tłuczone szkło, a nawet mamrotanie Nordberga spod pianina. Został tylko jego spokojny, ciężki oddech i ten rytm kroków, które dudniły jak werble westernu.
Bez słowa, bez gestu pożegnania, wyszedł na ulicę. Światło nocnego słońca rozlało się po chodniku, a jego sylwetka odcinała się ostro, jakby ktoś wyrzeźbił ją z samego zmierzchu. Kroki niosły się echem między budynkami. W tle gdzieś, wbrew logice, zabrzmiał gwizd Ennio Morricone, a potem dźwięk samotnej harmonijki.
Kowboj z wielkiego miasta. Facet, który odchodził nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że tak mówi obyczaj.
Za jego plecami chaos trwał dalej – Frank Drebin walczył tym razem z ekspresem do kawy, który zaczął puszczać parę jak lokomotywa. Ed próbował spisywać raport na serwetce, a Nordberg miał chyba jakiś atak.
- Każdy ryzykuje, wstając rano, przechodząc przez ulicę albo wtykając nos w wentylator. Pozdro Zay - rzucił do siebie Mercer.
Drzwi zamknęły się za Karrionem. A wraz z nimi cały absurd – jakby dwie rzeczywistości rozeszły się na dwa różne światy. On szedł dalej, w stronę słońca, zostawiając po sobie tylko echo. Echo obecności kogoś, kto nie należał już ani do chaosu, ani do ciszy.
zt
Sloane Marlowe
– Nic się nie martwcie! – krzyknął z całą powagą. – Opanowałem sytuację. Wszyscy spokojnie, jestem z policji.
Kelner stojący obok wywrócił oczami. – Ale tu nie było żadnej sytuacji…
– A więc świetnie mi idzie – odparł Drebin, poprawiając marynarkę.
Za nim wytoczył się Nordberg, oczywiście zaplątany w obrus, który ciągnął za sobą pół zastawy. Starał się uśmiechać, jakby to było częścią planu, ale szklanki, talerze i sztućce rozrzucały się po całej sali.
– Wszystko w porządku, Nordberg? – spytał Ed Hocken, wchodząc ostatni, trzymając pod pachą gazetę i przypadkiem głośno dodając: – To najgorsze miejsce na schadzki, jakie widziałem od czasu, kiedy moja żona odkryła Tindera.
Karrion spojrzał na nich spokojnie, niczym Janusz Korwin-Mikke na wolny rynek.
Drebin usiadł przy stoliku obok i nachylił się w stronę rozmowy:
– Słyszałem coś o certyfikatach autentyczności… – przerwał, wskazując palcem na talerz. – To broń biologiczna?
– To stek – odparła chłodno Karrion.
– Stek… jasne – Drebin kiwnął głową, po czym mruknął konspiracyjnym tonem: – Niech pan pamięta, żeby go nie zbliżać do mikrofali. Tam się zaczyna każdy międzynarodowy konflikt.
Nordberg tymczasem usiadł na krześle, które natychmiast złamało się pod nim. Wylądował na podłodze, ale zamiast się podnieść, rozłożył gazetę, jakby to była plaża.
– Dobrze ci tam? – spytał Ed.
– Tak, mam widok na sufit – odpowiedział Nordberg, a potem dodał, zupełnie od czapy: – Kapitanie, myślę, że musimy rozważyć kwestię smażenia steków.
Frank w tym czasie złapał karafkę z wodą i zaczął nią „przesłuchiwać” roślinę doniczkową stojącą na barze.
– Mów! Kto cię tu posadził?!
Karrion wbił spojrzenie w rozmówczynię i parsknął.
– Widzisz? Prawda jest bolesna jak jazda na rowerze bez siodełka.
Zanim ona zdążyła odpowiedzieć, Drebin zwrócił się wprost do niej:
– Proszę się nie martwić. Prowadzę tę sprawę. A jeśli ktoś coś ukradł… – po czym zawiesił głos i machnął ręką w kierunku Karriona – …to zapewniam, że odzyskamy portfel, honor i, jeśli trzeba, nawet te nieszczęsne różowe szlafroki.
Zapanowała cisza. I wtedy Ed, jakby nigdy nic, powiedział: – Frank, pamiętasz, jak mówiłeś: „To nie to, na co wygląda”?
– Tak – Drebin przytaknął. – I wtedy wyglądało to dokładnie na to, na co wyglądało.
Wszyscy milczeli. Nawet kelner. Przysłuchiwali się za to rozmowie z żoną Nordberga, która weszła do restauracji.
- Mój biedny Nordberg. Był takim dobrym człowiekiem. Nigdy nikogo nie skrzywdził. Kto mógł mu to zrobić?
- Trudno powiedzieć. - odparł Ed, spoglądając na zaślinionego Nordberga leżącego na ziemi.
- Banda zbirów, szantażysta, rozsierdzony mąż, kochanek-pedał. - dodał Frank.
- Frank, opanuj się. - rzucił Ed.
- Dobry glina bezsensownie zabity przez tchórzliwych bandziorów. - pokiwał zrezygnowany głową Drebin.
- Człowiek nie powinien tak umierać. - w głosie Eda słychać było smutek.
- Racja, Ed. Gdy spadochron się nie otworzy, to jest dopiero śmierć. Wpaść w tryby kombajnu albo stracić jaja w zębach Laponki, tak ja chciałbym zginąć. - powiedział pewnym głosem porucznik wydziału specjalnego.
- Nie martw się, Wilmo, twój mąż wydobrzeje, bądź spokojna. Bądź dobrej myśli, nie dopuszczaj do siebie wątpliwości. - pocieszył żonę przyjaciela Ed.
- Dobrze mówi. Ale nie czekałbym z podpisaniem zgody na pobranie organów. - dorzucił Frank.
- Gdy tylko Nordberg wydobrzeje, powitamy go w Wydziale Specjalnym z otwartymi ramionami. - uśmiechnął się szerzej Ed.
- Chyba że zamieni się w zaślinione warzywo, ale to oczywiste. - zakończył Frank.
Karrion tylko westchnął. Wiedział, że to moment, w którym żadne słowa nie uratują wieczoru. Wstał więc powoli od stołu, poprawił kołnierz koszuli i spojrzał w stronę drzwi, gdzie zza szyb widać było płonące pomarańczem niebo.
Wszystko ucichło – gwar knajpy, tłuczone szkło, a nawet mamrotanie Nordberga spod pianina. Został tylko jego spokojny, ciężki oddech i ten rytm kroków, które dudniły jak werble westernu.
Bez słowa, bez gestu pożegnania, wyszedł na ulicę. Światło nocnego słońca rozlało się po chodniku, a jego sylwetka odcinała się ostro, jakby ktoś wyrzeźbił ją z samego zmierzchu. Kroki niosły się echem między budynkami. W tle gdzieś, wbrew logice, zabrzmiał gwizd Ennio Morricone, a potem dźwięk samotnej harmonijki.
Kowboj z wielkiego miasta. Facet, który odchodził nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że tak mówi obyczaj.
Za jego plecami chaos trwał dalej – Frank Drebin walczył tym razem z ekspresem do kawy, który zaczął puszczać parę jak lokomotywa. Ed próbował spisywać raport na serwetce, a Nordberg miał chyba jakiś atak.
- Każdy ryzykuje, wstając rano, przechodząc przez ulicę albo wtykając nos w wentylator. Pozdro Zay - rzucił do siebie Mercer.
Drzwi zamknęły się za Karrionem. A wraz z nimi cały absurd – jakby dwie rzeczywistości rozeszły się na dwa różne światy. On szedł dalej, w stronę słońca, zostawiając po sobie tylko echo. Echo obecności kogoś, kto nie należał już ani do chaosu, ani do ciszy.
zt
Sloane Marlowe