23 y/o, 189 cm
pracownik baru w kinie fox theatre
Awatar użytkownika
it's complicated, dude.
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

03.
Now she's back in the atmosphere
With drops of Jupiter in her hair


Księżyc już dawno świecił na niebie, kiedy ciężkie, zimowe buty wbijały się w ostały śnieg, wydając z siebie rytmiczne skrzypienie. Lucas trzymał w jednej ręce torbę z resztami jedzenia, których razem z Charlotte nie byli w stanie wepchnąć w siebie podczas imprezy zaręczynowej jej najlepszej przyjaciółki, w drugiej natomiast kurczowo zaciskał dłoń ukochanej. Humory mieli przednie, szczególnie biorąc pod uwagę, że wszystko poszło zgodnie z planem i Jules wypowiedziała charakterystyczne tak, kiedy jej wieloletni partner uklęknął na jedno kolano i zadał tak ważne, życiowe pytanie. 
Miller lubił celebrować miłość. Wywodził się z domu, w którym rodzice zawsze wspierali się za wszelką cenę i tak jak obiecali kochać się do grobowej deski, tak jak na razie wywiązywali się z tego w stu procentach. W domu zawsze panowało ciepło. Nigdy nie zaznał dziecięcej samotności, wychowany na zasadach rodzina jest najcenniejszym skarbem, jaki kiedykolwiek otrzymasz, dlatego pielęgnuj te relacje. I przez większość czasu tak właśnie robił. Chociaż nie był jeszcze gotowy sam wykonać tak wielkiego kroku jak oświadczyny, często zastanawiał się, jak wyglądałoby życie z Charlotte na pełnoprawnych papierach. Czy już zawsze robiłaby mu kawę o poranku, a on smażył dla niej najlepsze omlety, jakie kiedykolwiek jadła? Czy dużo by się kłócili? Czy gdyby faktycznie powiedział sakramentalne tak, byłby w końcu w pełni spełnionym człowiekiem? Nie znał odpowiedz na te pytania i chyba nawet nie był jeszcze gotowy je poznać. Było dobrze i tego na razie postanowił się trzymać. 
Kupisz nam coś na wieczór? — głos Char przebił się przez gwar ulicy, a dłoń, która spleciona była z tą Lucasa uniosła się ku górze, wskazując na wciąż otwarty sklep monopolowy. 
Jeszcze nie masz dość? — zażartował, przypominając jej tym samym, że wypili już tego wieczoru z dobre kilka butelek wina. — Jak ty ledwo na nogach stoisz — pstryknął ją prosto w niebieską, wełnianą czapkę, uśmiechając się szczerze. Może faktycznie chodzili nieco koślawo, emanując beztroskością, ale z drugiej strony jutro miał przecież wolne. Nie musiał stresować się wczesnym wstawaniem do pracy, więc pod tym względem noc była jeszcze młoda. 
Proszę — jej słodki, lekko zachrypnięty głos przedarł się w końcu przez niewielki mur oporu w głowie Lucasa i szybko rozmiękczył stanowcze myśli. Kim on był, żeby odmawiać dobrej zabawy własnej kobiecie? Skierował kąciki ust delikatnie w górę, po czym złożył na jej policzku przelotnego całusa. 
Zaraz wracam — tylko tyle zdążył powiedzieć, zanim nogi poprowadziły go na drugą stronę ulicy. Pewnym ruchem chwycił za klamkę i przekroczył próg sklepu. Niewielki dzwoneczek tuż przy framudze zadzwonił wysokim tonem, podczas gdy Miller strzepywał z głowy nadmiar puchatego śniegu, zastanawiając się, kiedy w końcu przestanie padać. 
A potem podniósł wzrok, w sekundę stając w kompletnym bezruchu. 
Chociaż w rzeczywistości wszystko trwało może kilka sekund, w jego głowie rozgrywała się prawdziwie godzinna gonitwa myśli. W pierwszej chwili myślał, że się przewidział. To przecież niemożliwe. Był przekonany, że to głowa płata mu figle, a dziewczyna za ladą była jedynie bardzo podobna do kogoś, kogo kiedyś znał jak własną kieszeń. 
Kogoś, z kim dzielił marzenia, smutki i chwile uniesienia. 
Kogoś, kto był jego ostatnią myślą na dobranoc i pierwsza zaraz po przebudzeniu, 
Kogoś, kto zniknął z dnia na dzień z jego życia, pozostawiając setkę pytań bez odpowiedzi. 
Problem w tym, że tych oczu nie dało się podrobić. 
Nie dało się tak po prostu przypominać spokojnego oceanu w słoneczny dzień. 
Czy może jednak on po prostu zwariował? 
Indie? — spytał cicho, wydając z siebie kompletnie zdezorientowane westchnienie, połączone z równie zdezorientowanym prychnięciem. Śnił? Miał zwidy? A może ktoś po prostu dosypał mu coś w knajpie i dopiero teraz narkotyki zaczynały działać? Tylko dlaczego na sam ten widok cały jego żołądek podskoczył do gardła, a wokół serca zawinęła się niewidzialna nić, uciskając je aż do bólu? 

Indie Caldwell
kasik
Używania AI i brak ciągnięcia fabuły do przodu.
23 y/o, 171 cm
sprzedaje bilety w fox theatre
Awatar użytkownika
everything i've ever let go of has claw marks on it
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/on, i don't mind
postać
autor

Wbite bezwstydnie w leżącą na ladzie krzyżówkę spojrzenie Indie w pierwszej chwili nie podniosło się nawet o marny centymetr, gdy dźwięk dzwonka oznajmił o przybyciu nowego klienta. Jej zainteresowanie byciem dobrym pracownikiem było, jak sama określała, umiarkowane, więc nie miała w zwyczaju przeszkadzać sobie za każdym razem, gdy ktoś wchodził do lokalu, przeważnie bardziej przejęta krzyżówką właśnie, książką, nowym osobistym rekordem w Candy Crush albo innymi bzdetami, które umilały okresy niewielkiego ruchu. Wywiązywała się jednak z absolutnego minimum, którym w tym przypadku było obserwowanie męskiej sylwetki kątem oka, odrobinę od niechcenia, ale względnie uważnie — wystarczająco, żeby w końcu podnieść wzrok, gdy ta utknęła w wejściu zamiast zacząć kręcić się między półkami tak, jak powinna.
Sekundę, możliwe, że nawet mniej. Tylko tyle musiała spędzić patrząc nieznajomemu w oczy, żeby zrozumieć, że wcale nie był nieznajomym. A potem jej imię, wypowiedziane w tonie równie zdezorientowanym, co ona sama. Głos był przejmująco znajomy i brzmiał jak rześki, sierpniowy wieczór. Jak wspinaczka na najwyższą belę siana i wplątana w ciemne kosmyki włosów słoma. Jak odcięta równą linią rękawa opalenizna, którą słońce zostawiło na skórze jako pamiątkę najcieplejszych dni lata.
Co?
Ponownie złapany na ułamek sekundy kontakt wzrokowy i kolejna ucieczka od spojrzenia, którego nie pomyliłaby przecież z żadnym innym.
Nie wydawało jej się.
Mh-m — wydała z siebie dziwny, bliżej nieokreślony dźwięk, który docelowo miał być chyba próbą wykrztuszenia jakiegoś powitania (albo w zasadzie czegokolwiek innego), ale ostatecznie wybrzmiał jak idiotyczna, zupełnie niepotrzebna odpowiedź na jego retoryczne pytanie. Nie wiedziała, czy rzeczywiście jej reakcje spowolniły aż tak mocno, jak jej się teraz wydawało, czy po prostu każda sekunda dłużyła się tak, jakby była małą wiecznością, ale mogłaby przysiąc, że gapiła się na Lucasa już pół nocy i że odezwać próbowała się już od kilku godzin, a nie minuty czy dwóch.
Ostatni raz taka ogłupiona była... ciężko powiedzieć, pewnie po jednym z jej (wielu) spektakularnych upadków na głowę? Albo tym jednym razem, kiedy mając dziesięć lat z Colonelem zderzyła się głowami tak mocno, że na chwilę straciła przytomność? Różnica była taka, że wtedy gardło nie splotło się w ciasny, nierozwiązywalny supeł, więc nie musiała wówczas stać niezręcznie i czekać na cud, którym byłoby powiedzenie chociaż jednego, pełnoprawnego słowa. Tylko kurwa jakiego? I było w tym niedelikatnym pytaniu dużo sensu, bo prawda była taka, że powiedzenie czegokolwiek byłoby z jej strony bezczelne. Szkoda tylko, że milczenie też było bezczelne, więcej, bezczelna w sumie była ona cała, sam fakt, że pojawiła się z powrotem w tym świecie dokładnie tak, jak pierwotnie z niego zniknęła — bez jakiegokolwiek ostrzeżenia.
Kurwa, mów. Naprawdę pilnie musiała coś powiedzieć.
Teraz. Już. Cokolwiek.
Ja pierdolę. — Świetnie! Mistrzowsko rozegrane. Tyle dobrego, że jakkolwiek nie na miejscu, te słowa były absolutnie najbardziej szczerą odpowiedzią jakiej mogłaby teraz udzielić, dokładnie taką, jakiej można byłoby się po niej spodziewać. Pierdolnij się, Indie. Bardzo by chciała, ale nie wypadało tu i teraz perfidnie trzepnąć się w łeb, więc usiłowała zrobić to raz w myślach, niestety bez spektakularnych efektów. A potem drugi, trzeci i kolejny, aż w końcu cudem przebiła się przez ciężką zasłonę mgły, którą otoczony wydawał się jej umysł i z powodzeniem dobiła się gdzieś. Nie tam, gdzie chciała, jak się zaraz okazało, ale na odwrót było za późno, bo usta otworzyły się same i nagle myśli miała nie zero, a tysiące na raz. — Prz... ja pi- bo to nie tak miało by... Kurwa, chciał— no bo Tek- ...a ja... — zaczęła bełkotać, bo rzucanie na oślep pojedynczymi sylabami ciężko było nazwać mówieniem. W myślach serdecznie pogratulowała sobie elokwencji i kultury, którymi emanowały jej dotychczasowe wypowiedzi, a przy okazji napluła sobie w brodę, że właśnie taką spotykał ją Lucas. Żałosną, bo tylko za żałosny można było uznać popłoch, w którym do końca nie wydukała jeszcze ani jednego słowa. Nie, koniec....nieważne — dokończyła, tym razem znacznie ciszej, a spojrzeniem natychmiast spróbowała uciec jeszcze dalej, tak daleko od jego twarzy, jak tylko było to fizycznie możliwe.
Indie nie bała się pająków, ognia, wysokości, małych przestrzeni ani tłumów. Nie bała się (niestety) rzucać z pięściami na dorosłych mężczyzn ani dostać od nich w mordę, przed niczym nie powstrzymywała jej też świadomość, że większość tych burd z góry zaczynała na przegranej pozycji. Nie bała się stawiać na swoim ani swoim sposobem bycia zajmować tyle przestrzeni, ile jej się tylko żywnie podobało. Niewiele rzeczy budziło w niej prawdziwy lęk, więc...
Więc jakim prawem bała się teraz spojrzeć Lucasowi w oczy? Przecież wszystkim wkręcała, że nie bała się niczego. I przecież za zielenią tych oczu tęskniła tak, jak za niczym innym do tej pory.

Lucas Miller
Ostatnio zmieniony pt wrz 05, 2025 10:25 pm przez Indie Caldwell, łącznie zmieniany 3 razy.
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
leo
wszystko git, ale daj proszę znać przed rozgrywką
23 y/o, 189 cm
pracownik baru w kinie fox theatre
Awatar użytkownika
it's complicated, dude.
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

Pamiętał dokładnie dzień w którym zniknęła.
Jego głowa jakby to było wczoraj potrafiła w sekundę przywołać treść wysłanych rano smsów i obszernej głosówki, w której dokładnie opowiedział jej o swoim najnowszym śnie — banda przebranych w stroje bananów bandytów próbowała spalić ich ulubiony most nad jeziorem i nie wiedzieć kiedy Indie wyciągnęła z kieszeni miotacz ognia niczym prosto z GTA piątki i spaliła wszystkie biegające banany na marny popiół, tym samym odbijając ich ulubione miejsce na ziemi. Pamiętał, jakby dumny z niej był. Jak na koniec wiadomości zarzucił krótkim żartem, że nawet kiedy świat opanują złowrogie warzywa, będzie można na nią liczyć.
Pamiętał dokładnie każdy wyciągnięty telefon z tylnej kieszeni co pół godziny, by sprawdzić, dlaczego jeszcze nie dostał odpowiedzi.
Pamiętał pierwszy wykonany telefon tuż po skończonej zmianie. Trzy sygnały i cisza.
Pamiętał ściągnięte brwi, zdezorientowanie i strach, że może coś złego się stało.
Pamiętał wyprawę do jej mieszkania, tylko po to, by usłyszeć że wyjechała. W co oczywiście nie uwierzył. Jak wyjechała? Gdzie? Bez niego? Niemożliwe. Nie zrobiłaby tego.
Pamiętał zapach deszczu, który odbijał się od mokrego chodnika, kiedy biegał po miasteczku, zahaczając o wszystkie jej ulubione miejsca.
Pamiętał ciszę w pokoju, którą przerywał jedynie sygnał głuchy połączenia, kiedy kolejny raz próbował się do niej dodzwonić.
Pamiętał nadzieje, która z każdym dniem opuszczała go coraz bardziej.
Pamiętał smak słonej łzy, która spłynęła po jego policzku, kiedy uświadomił sobie, że naprawdę zniknęła.
Pamiętał pustkę.
Pamiętał złość, zawód i tęsknotę.
Nie pamiętał jedynie momentu, w którym się z tym pogodził.
Nie pamiętał, czy przyszło to nagle czy jednak z czasem. Kompletnie przestał zauważać dni, w których jego myśli w końcu obierały inne tory. W których pamięć o błękitnych oczach spokojnego oceanu oddalały się niczym statek na otwartym akwenie, płynący z wiatrem.
A jednak kiedy teraz stała przed nim, w pełnej okazałości i z kompletnie zdezorientowaną miną, Lucas czuł się, jakby od jej wyjazdu minął zaledwie marny tydzień. Niby wyglądała inaczej, doroślej, a jednak wciąż tak samo.
Co ty tu robisz? — kompletnie zignorował jej szamotaninę słów oraz zdenerwowany ton. Nie miał na to miejsca we własnej głowie, w której trwała osobna bitwa. Część myśli i emocji cieszyła się na jej widok. Cieszyła się tym, że stała przed nim cała i zdrowa, w pełnej okazałości i przede wszystkim tutaj. Ale była też ta druga strona, przez krótką przemawiał żal, złamane serce i kompletne niezrozumienie dla sytuacji. Tyle pytań na które nigdy nie dostał odpowiedzi nagle zawaliły jego myśli, sprawiając, że głowa w sekundę przybrała dodatkowe dziesięć kilogramów ciężkości. Co robiłaś? Gdzie byłaś? Dlaczego wyjechałaś? Tęskniłaś?
Ciche westchnięcie ponownie wydarło się z jego ust, zwiastując ciągłe niedowierzanie. A może jednak śmiał na jawie?. Wykonał niewielki krok w przód, zaciskając palce na czapce, jakby bał się, że zaraz wszystko po prostu pryśnie. Serce wybijało tylko sobie znany rytm, a klatka piersiowa nierówno unosiła się w górę, opadając ze zdwojoną siłą.
Indie Caldwell — ponownie wyszeptał jej imię, jednak już z wiekszą pewnością i fascynacja niż za pierwszym razem, dodając do tego nazwisko, jak za starych czasów, kiedy rozmowy między nimi nabierały powagi. Nogi niepewnie ruszyły do przodu i chociaż jego głowa wciąż nie była gotowa na tą konfrontacje, serce za bardzo łaknęło potwierdzenia. Nim się obejrzał, stał już przy ladzie, przyglądając się z jej z niedowierzaniem a chłodne dłonie oparł na drewnianej desce tuż przed kasą fiskalną. — Gdzieś ty się do cholery podziewała, co?

Indie Caldwell
kasik
Używania AI i brak ciągnięcia fabuły do przodu.
23 y/o, 171 cm
sprzedaje bilety w fox theatre
Awatar użytkownika
everything i've ever let go of has claw marks on it
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/on, i don't mind
postać
autor

Nie tak to sobie wyobrażała.
W głowie Indigo to spotkanie nie zaczynało się szokiem i niedowierzaniem. Poprzedzał je kontakt i obustronna zgoda na to, aby po tym wszystkim spojrzeć sobie nawzajem w oczy; poza tym, miało miejsce gdzieś, gdzie byli bezpieczni — to znaczy gdzieś, gdzie Indie nie miała w zwyczaju zapierać się rękami i nogami przed wyrażaniem jakichkolwiek uczuć, tak, jak robiła to w przestrzeniach publicznych, a już zwłaszcza w pracy. W tej idealnej rzeczywistości mogłaby od razu powiedzieć najważniejsze: że dobrze było go widzieć. Tam doskonale wiedziała, jak przeprosić, ale też jak przeboleć brak przebaczenia. W tej alternatywnym świecie wydoroślała nie tylko twarz Indie, ale też ona cała. Niestety, w tym prawdziwym, do tego zakutego łba nie dotarło na czas, że tym razem mogłaby dla odmiany nie uciekać przed konfrontacją z naiwną nadzieją, że problemy albo rozwiążą się same, albo zgubią się gdzieś po drodze. Bo tym razem zależało jej za bardzo, żeby uciec i tak po prostu się z tą stratą pogodzić.
Co Ty tu robisz? Nie mogła nie powiedzieć niczego.
No... pracuję — palnęła idiotycznie, dopiero po fakcie reflektując się, że brzmiało to nie tylko durnie, ale i odrobinę bezczelnie. — Znaczy tu. — Zdecydowała, że tym sposobem właśnie oficjalnie zapracowała sobie na pozycję na liście dziesięciu najgłupszych osób na świecie. Zrobiło jej się tak wstyd, że na kilka sekund musiała autentycznie schować twarz w dłoniach, bo tylko tak mogła z tej sytuacji zniknąć. Niestety nieskutecznie i niestety nie na stałe. — Mieszkam.Morda już. Chyba tak, chyba już starczy.
Miała wrażenie, że jej umysł nie do końca dotrzymywał kroku rzeczywistości — mogłaby przysiąc, że Lucas dystans pomiędzy wejściem a kasą pokonał w nanosekundę, tak, że z początku wcale nie dotarło do niej jakim cudem nagle znalazł się tuż przed nią. Nie chciała patrzeć zbyt długo i zbyt uważnie, bo widok Lucasa urzeczywistniał cały ten koszmar i czynił go boleśnie prawdziwym, ale mając go na wyciągnięcie ręki nie potrafiła ani chwili dłużej spędzić gapiąc się w losowy punkt na ścianie, podłodze albo ladzie. Musiała spojrzeć i sprawdzić, czy to na pewno on. Czy w tęczówkach nadal mieszkała kwitnąca łąka, czy brązowe kosmyki kręciły się tak samo i czy spadały na czoło dokładnie tam, gdzie kiedyś, czy patrząc się na niego z lekko uniesioną głową widziała to, w co wpatrzona spędziła wiele lat.
Tak, tak, tak, tak. I tak.
Może nie powinna była się tak gapić. Przestała w samą porę, tuż przed tym, gdy padło kolejne pytanie.
Um, w Vancouver — dopiero kiedy powiedziała to na głos zauważyła, że odpowiedź, choć jedyna prawidłowa, ujmowała trochę powadze tej chwili. W teorii nie powinna, ale wystarczyło powiedzieć sobie to w myślach dwa razy: zniknęła na ponad rok i ze wszystkich miejsc na ziemi, do których mogła uciec od swojego dotychczasowego życia, podziewała się w Vancouver. I najgorsze, że nawet nie do końca wiedziała po co akurat tam, bo kierunek wyjazdu wybrała oczywiście tak samo impulsywnie, jak podejmowała większość kluczowych decyzji w swoim życiu. Na pewno nie po to, żeby się faktycznie uczyć i nie po to, żeby jakiś fagas z uniwersyteckiego bractwa nauczył ją obsługiwać broń palną, bo to już potrafiła (nie mówcie Edwardowi ani Jo), więc... więc nie wiadomo, po co, czy raczej — jak powiedziałaby Indie — na jaki chuj wybrała sobie akurat Vancouver.
Milczała nie dlatego, że na myśl nie przychodziło nic, co chciałaby powiedzieć, ale dlatego, że wyrazić w tym momencie chciała stanowczo zbyt wiele. Po pierwsze, Lucasowi należały się przeprosiny, nie tylko za to, że zniknęła. Po drugie, dawno nie czuła ulgi tak wielkiej jak teraz, gdy wiedziała, że miał się chyba naprawdę dobrze, a przynajmniej tak wyglądał. Po trzecie, wraz z jego widokiem wróciła cała tęsknota, która od długich miesięcy zbierała się w sercu, w tym momencie tak przytłaczająca, że Indie czuła się nieustannie o krok od faktycznego, fizycznego zgięcia się od niej w pół. Tych rzeczy było dużo, dużo więcej, każda kolejna trudniejsza od poprzedniej, a ich suma czyniła Indigo tak w tych wszystkich emocjach nieporadną i zagubioną, że aż śmieszną. Niestety nie w ten dobry sposób.
Myślała, Indie cały czas bez przerwy myślała, od czego zacząć i jak to zrobić. Rzecz w tym, że gdy już znów udało jej się zmusić, aby jeszcze raz podnieść spojrzenie z powrotem na Lucasa, nie do końca wiedziała, jak je znów od niego oderwać. A wpatrzona w niego tak, jakby próbowała w kilka minut nadrobić roczne zaległości, nie była w stanie skoncentrować się na niczym innym poza komfortem tego znajomego widoku.
Lucas, ja... — wyrwało jej się nagle, tylko po to, żeby zaraz znów zamilkła całkowicie, bo wcale nie wiedziała, co ona. Niepotrzebnie się odzywała, bo teraz cisza, przerywana tylko miarowym dźwiękiem mrugającej nad nimi żarówki, była teraz jeszcze głośniejsza niż dotychczas. Chyba zbierało jej się na przeprosiny, ale — o zgrozo — odnosiła wrażenie, że coś w niej było niebezpiecznie blisko kompletnego pęknięcia, bo tego wszystkiego było w ostatnim czasie już za dużo. Nawet dla niej. I chociaż cały organizm domagał się od niej, żeby dała tej presji jakieś ujście, Indie prędzej znalazłaby się sześć metrów pod ziemią, niż rozkleiła na oczach osoby trzeciej, a już zwłaszcza tej osoby trzeciej, więc przerwała sobie szybko i stanowczo, niezależnie od tego, czy zatrzymanie się w tym miejscu było taktowne czy nie.
(Nie, nie było, ale okej.)

Lucas Miller
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
leo
wszystko git, ale daj proszę znać przed rozgrywką
23 y/o, 189 cm
pracownik baru w kinie fox theatre
Awatar użytkownika
it's complicated, dude.
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

Lucas patrzył na nią w milczeniu. Patrzył i czuł, jak rzeczywistość, do której zdążył się przyzwyczaić, powoli się przesuwa, jakby ktoś delikatnie, ale nieubłaganie zmieniał jej ostrość.
Wciąż nie miał pojęcia, co czuł. Czy to było zaskoczenie, gniew, rozczarowanie, a może zwykłe niedowierzanie? Stał w miejscu, choć wydawało mu się, że ziemia przesunęła się gdzieś pod jego stopami. Przed sobą miał Indigo – żywą, realną, wcale nie będącą tylko projekcją jego wspomnień.
Zniknęła tak po prostu. Bez słowa. Bez wyjaśnienia. Zostawiła po sobie pustkę, którą z początku próbował ignorować, później zagłuszyć, a w końcu zaakceptować jako kolejną stratę, której nie zrozumie, ale z którą trzeba się pogodzić. Ostatecznie uznał, że nie było sensu zastanawiać się, dlaczego to zrobiła. Nie mógł pozwolić, by brak odpowiedzi trzymał go w miejscu. Musiał iść dalej. A teraz? Teraz stała przed nim, wyglądając jak ktoś, kto sam nie do końca rozumie, jak się tu znalazł.
Miesiąc. Albo cztery. Może pięć.
Patrzył na nią uważnie, ale nie przerywał. Zawsze miała talent do ukrywania się za żartem, ale tym razem jej oczy zdradzały więcej, niż pewnie by chciała. Była spięta. A on po raz pierwszy w życiu nie przejmował się jej nerwami, sam powoli tracąc cierpliwość. Na moment zastanowił się, ile czasu musiałoby minąć od ich ponownego spotkania, żeby nie poczuł w sercu żalu, że nie dała znaku życia. Dzień? Dwa? Cóż, na pewno nie miesiąc, a tym bardziej nie trzy.
Ściągnął delikatnie brwi do środka, jawnie pokazując, że głowa pracowała na pełnych obrotach, jakby sam do końca nie wiedział, jak powinien przetrawić informację, którą właśnie został nakarmiony.
A ile czekałbym na wiadomość, gdybym tu dzisiaj nie przyszedł? — jego ton był spokojny i opanowany, chociaż w środku cały wrzał. Indie nie była przecież zwykłą koleżanką — była jego muszkieterem, partnerem na dobre i złe, ramieniem do płaczu i powodem do radości. To z nią po raz pierwszy łamał prawo, palił trawkę i rozmawiał o tym dlaczego dziewczyny są nie w sosie kiedy mają okres. Zawsze byli ze sobą szczerzy, razem planowali przyszłość. Dlaczego więc tera stojąc tu przed nią, Lu miał wrażenie, jakby nie mówiła mu całej prawdy? Jakby łgała mu prosto w twarz, wcześniej nie konsultując się z własnymi oczami, by przypadkiem nie wysypały jej przykrywki.
Vancouver — znowu odbił wypowiedziane słowa niczym lustrzane odbicie, bardziej do siebie niż do niej. Nie był pewien, co z tym zrobić. Nie było w tym żadnej logiki – nie ucieka się do Vancouver ot tak. Nie znika się na ponad rok, żeby nagle wrócić i zachowywać się, jakby to była rozmowa o pogodzie. Ale to była Indie. Jeśli ktoś miał podjąć irracjonalną decyzję i uciec, nie mówiąc nic nikomu, to właśnie ona. Ponownie pokiwał głową, a usta zacisnęły się w wąską linie. Jeszcze przez kilka sekund obserwował jej twarz, próbując pogodzić to z myślami, błądzącymi w jego głowie, by następnie odepchnąć się od lady i ruszyć wzdłuż lodówki z piwami. — Podobno żyje tam więcej niedźwiedzi niż ludzi — cmoknął ciekawostką, przechadzając się po sklepie. Jego wzrok lawirował po etykietach przeróżnych alkoholi, co jakiś czas faktycznie łapiąc w dłonie pojedyncze butelki i przyglądając im się uważnie. — Ale w sumie nie widzę różnicy między jednym a drugim — przewrócił między dłońmi brązowiutką butelkę Grant’sa, jednak zawyżona cena na skrawku papieru szybko zmusiła go do odłożenia jej na miejsce. Chociaż to nawet nie tak, że planował kupować whisky, po prostu próbował zająć się czymkolwiek, tylko nie patrzeniem w stronę Indie. Chociaż po chwili nawet w tym skapitulował. — Chociaż niedźwiedzie raczej nie mają tendencji do uciekania, kiedy robi się ciężko— wbił spojrzenie w jasne, niebieskie oczy, unosząc na którką chwile brwi ku górze. Sam do końca nie wiedział, gdzie dokładnie zmierzał z podjudzaniem tematu, jednak był gotów zrobić cokolwiek, by Indie w końcu przestała zachowywać się, jakby to całe jej zniknięcie było niczym specjalnym. Jakby wyjechała sobie po prostu na wakacje na weekend i wróciła z torba pocztówek, przeprowadzać się do miasta, w którym i on mieszkał. Bo rok był zdecydowanie dłuższy niż weekend, a i po pocztówkach nie było ani śladu.

Indie Caldwell
kasik
Używania AI i brak ciągnięcia fabuły do przodu.
23 y/o, 171 cm
sprzedaje bilety w fox theatre
Awatar użytkownika
everything i've ever let go of has claw marks on it
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/on, i don't mind
postać
autor

Ile czekałby na wiadomość? Boże, jak ona strasznie nie chciała odpowiadać.
Zamiast tego Indigo chciała powiedzieć mu, że n i g d y o nim nie zapomniała. Że uważnie przeczytała wszystkie nieotwarte wiadomości, powiadomienie po powiadomieniu, z palcem ostrożnie zawieszonym na ekranie tak, aby przyglądać się im tylko z podglądu i nie przeczytać ich tylko po to, żeby ostatecznie i tak nie odpisać. Że jeszcze nigdy w życiu nie zdarzało jej się przeginać na imprezach tak często, jak robiła to w Vancouver. I że za każdym razem, gdy ktoś miłosiernie trzymał jej włosy, a potem odprowadzał do akademika, w stuporze przyznawała, jak bardzo chciała do niego zadzwonić. Że nawet w głośnym, tłocznym mieście nie znalazła nikogo, nawet w połowie tak wyjątkowego jak on.
A on pytał, ile jeszcze kazałaby mu czekać. I miał rację. Nie mogła zniknąć, wrócić bez żadnej zapowiedzi, migać się od niewygodnych pytań, a potem kompletnie przeczyć własnym czynom i wykrztusić cały monolog o tym, jak ważny dla niej był.
Nie wiem — przyznała zgodnie z prawdą, bo najwyraźniej w końcu zgodziła się przyjąć do wiadomości, że to nie był właściwy czas na żarty, a na zbędne kłamstwa tym bardziej, więc odpowiadać mogła już tylko szczerze, nawet jeśli te odpowiedzi wcale nie były o wiele lepsze niż kiepski dowcip. Bo co to niby znaczy, że nie wiem? Powinna wiedzieć, ale to, w co chciałaby wierzyć — że nie czekałby już wcale, ani dnia więcej — daleko rozmijało się z rzeczywistością, skoro pierwotnie nie miała najmniejszego zamiaru unikać go nieskończenie długo, może z kilka dni. Prawda była taka, że nie wiedziała. Może tydzień, może rok? Nie chciała w to wierzyć, ale skonfrontowana z problemem, w dodatku przez osobę, którą do niedawna nazywała najważniejszą, zaczęła mimowolnie zauważać, że kłamała już trochę zbyt dużo, żeby skłamać również na ten temat; bezczelnie powiedzieć, że aktywnie próbowała to wszystko naprawić, a nie czekała na cud. A czekać mogła równie dobrze w nieskończoność.
Było... to znaczy jest mi wstyd — niepewnie zaproponowała krótkie wyjaśnienie, widocznie coraz ostrożniej dobierając słowa, czuła na frustrację Lucasa. To nie pierwszy raz, gdy widziała go w podobnym stanie, ale po raz pierwszy, ten stan dotyczył tylko jej i to nie jakiejś byle głupoty, którą przypadkiem zdarzyło jej się zrobić albo powiedzieć, bo tych akurat było wiele. Jak wtedy na przykład, kiedy w liceum Indie zaczęła forsować teorię, że Tupac tak naprawdę nadal żyje, a potem bezwstydnie nazwała Lu idiotą, kiedy odmówił przyznania jej racji. To nie było to samo. Choć przyczyną niezmiennie była kompletna bezmyślność Indigo, tym razem popisała się nią na taką skalę, że odczekanie kilku godzin, przeproszenie i machnięcie na to wszystko ręką nie wystarczało.
Problem był taki, że Indigo nie potrafiła wyplątać się z czegokolwiek inaczej niż żartem albo zręcznym unikiem — klasyczną ucieczką, zmianą tematu lub, w najgorszym wypadku, jawnym odwróceniem kota ogonem. Żadne z tych rozwiązań nie wchodziło w grę, bo chociaż jej znajomość z Lucasem oficjalnie figurowała już chyba jako zakończona, wciąż zależało jej na nim zbyt mocno, aby pokłócić się z nim teraz tylko dlatego, że cierpiała na poważne braki w komunikatywności. Tylko dlatego, że kiedy rozmowa robiła się trudna, jej pierwszym impulsem było zakończenie jej w trybie natychmiastowym, nieważne, w jaki sposób.
Cały czas stała w zasadzie w tym samym miejscu, nieomal nieruchomo, spojrzeniem bezmyślnie wodząc za Lucasem. Ledwo docierało do niej, co dokładnie do niej mówił — słyszała wszystko, ale z jakiejś dziwnej przyczyny słowa przestawały mieć sens, gdy tylko łączyły się w pełne zdania. Vancouver. Myślami usiłowała kurczowo złapać się tego hasła, zupełnie jakby łapała się tego hasła w głupiej nadziei, że ich rozmowa na tym się skończy. Jak się okazało, trudziła się zupełnie niepotrzebnie, bo emocje — wciąż niezłomnie odpychane w obawie przed zdradzeniem zbyt wiele — kompletnie zagłuszały każdą inną myśl, nieważne, jak bardzo starała się je ignorować.
W pewnym momencie Indie miała wrażenie, że w ogóle nie wiedziała, o czym mowa i nie potrafiła udawać, że było inaczej, więc mimowolnie skrzywiła się w niezrozumieniu, ze ściągniętymi brwiami wpatrując się w przyjaciela. Albo... byłego przyjaciela, tak chyba powinna o nim myśleć. Och.
Co? — spytała wprost, nawet nie próbując już kryć, że zaczynała kompletnie tracić wątek. W bardziej standardowych okolicznościach zadałaby to pytanie jeszcze dosadniej albo poprosiłaby, żeby już nie pierdolił, ale tym razem szczęśliwie coś — szczątkowe ilości zdrowego rozsądku? — podpowiedziało jej, że ta sytuacja wymagała drobnych (albo nie) zmian w jej standardowym tonie. — Albo nie, nieważne, nie odpowiadaj — poprawiła się raptem kilka sekund później, gdy w przypływie odwagi zdecydowała, że ktoś musiał to przerwać, a potem zrozumiała, że mogła zrobić to tylko ona. — Przepraszam. — UUtrzymanie kontaktu wzrokowego kosztowało Indie dużo więcej energii i odwagi, niż pierwotnie zakładała, ale tym razem nie pozwoliła sobie na to, aby spojrzeniem w popłochu uciec w bliżej nieokreślonym kierunku. Wcale nie chciała wiedzieć, jak wyglądała reakcja Lucasa — była wystarczająco samoświadoma, żeby spodziewać się, że nie miała być natychmiastowo pozytywna. Takich rzeczy nie wybaczało się w trzydzieści sekund. — Zjebałam, strasznie zjebałam — przyznała, a ponad wymuszony spokój, z którym usiłowała teraz mówić, przebiła się dziwna, całkiem jej niepodobna desperacja. — Niczego już w ten sposób nie cofnę, ale przepraszam — powtórzyła się pospiesznie, zupełnie jakby bała się, że gdyby zatrzymała się teraz w połowie zdania, nie potrafiłaby go dokończyć. — Nie chciałam... — mówiła dalej, ale słowa znów zaczęły stawać się krótkie, spięte, urywane niezdarnie w próbach zachowania twarzy. Nie zamierzała kończyć, pewna, że głos znów ugrzęźnie w zaciśniętym nerwami gardle, ale czuła, że te niedokończone, niewiele mówiące zdania były tylko kolejną formą ucieczki; w głowie echem obijało się krótkie, dosadne przestań, to samo, którym upominała się za każdym razem, gdy zbliżała się do wybełkotania czegoś, czego mogłaby żałować. — Przysięgam, że nie chciałam Cię skrzywdzić, ani żeby to wszystko wyszło... tak. Nie wiem, co chciałam. Nie wiem, co myślałam. Raczej niewiele — wyrzuciła z siebie praktycznie na bezdechu, po raz setny udowadniając, że nie miała zielonego pojęcia, jak wziąć za to wszystko odpowiedzialność. Jak skleić coś, co pękło z impetem tak wielkim, że jego części przestały do siebie pasować. — I ja wiem, kurw- — ...moment, może wcale nie chciała popisywać się teraz faktem, że najwyraźniej nie zmieniła się ani trochę, skoro nawet w tak poważnej sytuacji nadal potrafiła mówić tylko w możliwie najbardziej nieelegancki, prostacki sposób, jaki można było sobie wyobrazić...? — ...naprawdę wiem, że to żadna wymówka. Nie mam żadnej wymówki — dokończyła minimalnie grzeczniej, nawet nie zdając sobie sprawy, że podświadomie starała się teraz udowodnić, że chociaż w jednym aspekcie zmieniła się na lepsze.
Gówno prawda.

Lucas Miller
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
leo
wszystko git, ale daj proszę znać przed rozgrywką
23 y/o, 189 cm
pracownik baru w kinie fox theatre
Awatar użytkownika
it's complicated, dude.
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

— Skacz, Ind!! — donośny głos szesnastoletniego chłopca wybrzmiał w eter, obijając się o liczne skarpy, przy których się znajdowali. Słońce prażyło wysoko w swojej pełnej okazałości, pozostawiając na skórze lekkie zaczerwienienie, podczas gdy na niebie nie było nawet pojedynczej chmurki. Lucas i Indie nie raz wymykali się ze szkoły, by w ukryciu przed wszystkimi zaszyć się nad lokalnym jeziorem, wygrzewać na deskach drewnianego pomostu i rozmawiać o marzeniach, jednak po raz pierwszy wylądowali na skarpach poza miasteczkiem. Roztrzaskane przez matkę naturę skały prezentowały się magicznie, a liczne rośliny wyrastające z pęknięć tworzyły krajobraz piękniejszy niż na obrazie malowanym pędzlem prawdziwego artysty. — Obiecuję, że cię złapie — krzyknął ponownie, malując na twarzy wart zaufania uśmiech. Podczas gdy on stał już na samym dole, przed Indy była ostatnia prosta - kilkunastometrowa skała, z której trzeba było zeskoczyć. Nie było innej dogi, nawet takiej prostrzej, dookoła. Jeśli Caldwell chciała znaleźć się obok niego i zamoczyć stopy w chłodnej wodzie, musiała mu zaufać. A nie były to przecież proste rzeczy. Ludziom nie dało isę ufać w pełni, bezgranicznie. Zawsze w tyłu głowy pojawiała się te jedna, głupia myśli co jeśli… Strach często dyktował nam jak żyć i potrzeba było wielkiej odwagi, by wygrywać z nim pojedynki. Całe szczęście Indie była prawdziwą fighterką. To akurat wiedział na pewno.
— Hej, hej popatrz na mnie — mimo dzielących ich metrów widział w jej oczach prawdziwy strach, widział obawę przed wykonaniem ruchu i panikę wzbierającą się w ciele. Machnął ręką, kierując na siebie jej całą uwagę, a kiedy w końcu zamknęli na sobie spojrzenia, twarz Lucasa złagodniała. Za każdym razem, kiedy Indie spoglądała w jego oczy, bez względu na okazję, coś się w nim poruszało. Nie umiał tego nazwać, ale gdyby mógł do czegoś porównać, zdecydowanie byłoby to swego rodzaju prywatna przestrzeń, zarezerwowana jedynie dla pary ich oczy, nikogo innego, w której świat zewnętrzny po prostu przestawał istnieć. Nie było go. Nie było strachu, zawodu czy hałasu. Tylko oni. — Złapie cię — ponownie zapewnił ją w swoich planach, nie zdejmując z niej spojrzenia. I chociaż nie miał pewności, czy Indie w końcu się zdecyduje, jej noga finalnie drgnęła do przodu, a w następnej sekundzie już cała leciała w dół, prosto w jego ramiona.
Złapał ją. Oczywiście, że tak. Akurat w łapaniu był bezbłędny - niezależnie od tego czy łapał piłkę lecącą z połowy boiska, czy drobną przyjaciółkę skaczącą ze skarpy. Zrobił to bezbłędnie, a wystraszone oczy Indigo szybko zamieniły się w pełen ulgi uśmiech.
— Mówiłem, że to zrobię — nie potrafił ukryć dumy w głosie ani tym bardziej wielkiego uśmiechu, który bezczelnie cisnął mu się na twarz. — Zawsze złapie cię, gdy będziesz spadać — złożył obietnicę, której w swoim szesnastoletnim ciele był pewien co do ostatniej kości. Niczego nie był bardziej pewien niż tego.


Teraz stojąc w słabo oświetlonym sklepie monopolowym, zaglądając w te same oczy co kilka lat temu, wcale nie był już tego taki pewien. Kiedyś wskoczyłby za nią w ogień, teraz Indie nawet nie dałaby mu znać, że płonie.
Czuł żal. Było to coś, czego pomimo wielkich chęci nie potrafił ukryć. Nie potrafił udawać, że wszystko było dobrze, że nie chował urazy, kiedy jego serce wciąż zbierało w całość rozbite na drobne części kawałki. Nie rozumiał również dlaczego teraz, kiedy udało mu się wyjść na prostą, ona ponownie wróciła do jego życia. Cóż, wróciła to zdecydowanie za mocne słowo, biorąc pod uwagę to, że sama nie miałą zamiaru nawet oznajmiać mu o swoim pobycie w Toronto.
I dobrze — wyrwało mu się kompletnie niekontrolowanie nim Indie zdążyła jeszcze w pełni skończyć własną wypowiedź. — Powinno być ci wstyd — ponownie wrócił pod ladę, nachylając się w jej kierunku i zaglądając w oczy już z bardziej bliska. — Powinno być ci kurewsko wstyd za to, że wyjechałaś bez żadnej wiadomości. Powinno być ci wstyd za każdy, pojedynczy, zignorowany telefon i wszystkie na raz — wyrzucał z siebie co to kolejne słowa, czując jak wzrastają w nim emocje i chociaż chciałby, by były one same negatywne, nie potrafił kompletnie ignorować faktu, że w głebi serca po prostu cieszył się, że wszystko z nią dobrze. Cieszył się, że znowu widzi ją na żywo w jednym kawałku. Że pomimo najczarniejszych scenariuszy wcale nikt nie sprzedał jej na czarnym rynku meksykańskiej mafii. Była. I to samo w sobie było poniekąd wystarczające, Chociaż nie do końca.
I świetnie, że przepraszasz. Powinnaś. Ba, powinnaś przyjść pod mój dom i przepraszać mnie z wielkim, jebaniutkim bannerem prosto z Love actually z zespołem wynajętych mariaci w tle, śpiewajacym najpiękniejsze przeprosinowe piosenki, jakie widziała ta planeta — przez jego twarz mimowolnie przemknął delikatny uśmiech, który szybko postarał się ukryć. Właśnie takim konsekwentnym człowiekiem był Lucas Miller — idiotą, który wybaczał zdecydowanie za szybko i nawet w najbardziej poważnych momentach potrafił rozbawić się własnym żartem.
Ale przede wszystkim, powinnaś się po prostu odezwać — wychylił się jeszcze głębiej, ściszając ton do bardziej stonowanego i spokojniejszego, chociaż dało się w nim dosłyszeć porządną dawkę szczerego żalu. — Kurwa, Indy. Ja myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę — to zaś wyszeptał już ledwo słyszalnie, wodząc spojrzeniem po jej bladej twarzy.

Indie Caldwell
kasik
Używania AI i brak ciągnięcia fabuły do przodu.
23 y/o, 171 cm
sprzedaje bilety w fox theatre
Awatar użytkownika
everything i've ever let go of has claw marks on it
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/on, i don't mind
postać
autor

Miał do tych wszystkich słów święte prawo, więc choć dziwnie i źle było zauważać złość dźwięczącą w jego głosie i rozumieć, że była skierowana tylko w jej stronę i niczyją inną, Indie stała prosto, całkowicie nieruchomo i słuchała. Po prostu słuchała, patrząc mu w oczy – nie dlatego, że chciała, ale dlatego, że przynajmniej tyle była mu teraz winna. Jednego nie zamierzała: udawać, że jej się to wszystko nie należało, więc niezależnie od tego, co działo się w jej głowie (a działo się bardzo, bardzo wiele), wytrwale czekała, aż Lucas skończy mówić. Wyjątkowo nie musiała pilnować się, aby przypadkiem nie wejść mu w słowo, bo nie miała nic do powiedzenia w swojej obronie. Miała rację, zjebała. I jeśli ta świadomość sama w sobie nie wystarczała, aby wziąć sobie tę myśl do serca, z pewnością robiła to ich obecna sytuacja.
Uśmiechnęła się niemrawo, gdy Miller zdobył się na żart, ale sposób, w jaki natychmiast spróbował ukryć własny uśmiech, sprawił, że twarz Indie szybko spoważniała na nowo.
Sorry, wszyscy mariachi w okolicy byli wybookowani na kolejny rok — nieśmiało odbiła w (docelowo) rozbawionym tonie, ale brak przekonania sprawił, że wypowiedź wybrzmiała marnie: żartobliwie, ale niezbyt śmiesznie. W tym momencie już nie bardzo było jej do śmiechu, ale nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała po raz kolejny wybrnąć z okoliczności dowcipem.
Z szacunku dla Lucasa i jego uczuć Indie całą sobą starała się zachować skupienie, nie pozwolić sobie na to, aby myślami oddalić się gdzieś indziej, w bezpieczne, fikcyjne miejsce, w którym ta kłótnia nie była prawdziwa. Tam, gdzie mogłaby teraz rozluźnić spięte ramiona i zarzucić je na szyję przyjaciela, bo choć kontrowersyjne byłoby nazwanie jej wylewną czy otwarcie czułą, od tej możliwości była odcięta zbyt długo, żeby mimowolnie za nią nie tęsknić. Jej usilne starania nie były bez znaczenia, bo w mniejszym lub większym stopniu przetwarzała wszystko, co do niej mówiono, ale jakaś cząstka Indie tak czy inaczej przeniosła się do innej, lepszej rzeczywistości, tej, którą z własnej woli porzuciła.
Doskonale pamiętała popołudnie na skarpach, słońce, które piekło w odsłonięte ramiona, i spokój, którego Indigo z reguły zaznawała tylko w całkowitej samotności. Lucas od lat był jedynym wyjątkiem od tej zasady – nie potrafiłaby powiedzieć, co dokładnie sprawiało, że w tym sensie tak bardzo różnił się od jej pozostałych bliskich i przyjaciół, ale przy nim czuła się bezpiecznie. W głowie serią przebłysków pojawiła się długa lista sytuacji i okoliczności, w których to bezpieczeństwo potrafił jej zapewnić. Rzeczywiście łapał ją zewsząd, nawet (albo może zwłaszcza...?) wtedy, kiedy o to nie prosiła – z drzew, skarp, dachów, płotów, bel słomy i wielu innych miejsc, każde bardziej niedorzeczne od poprzedniego Czasem dąsała się o nieproszoną asystę, mamrocząc coś pod nosem o tym, że sama też by sobie przecież poradziła, tylko po to, aby potem przyznać mu od niechcenia, że bez niego może byłoby jej trudno. Nikomu innemu nie pozwoliłaby na to samo; nie ufała Lucasowi tylko z tym, że na pewno miał ją złapać, ale też z tym, że naprawdę wiedział, kiedy potrzebowała tego łapania. Nie kazał jej prosić o pomoc, która była jej niezbędna, bo wiedział, że nie do końca potrafiła to robić. Zwłaszcza wtedy, gdy wcale nie chodziło o lot z gałęzi ich ulubionej wierzby nieopodal Cartwright's Ranch, a o dni, w których zaczynała pękać fasada silnej, niewzruszonej Indie, która nie obawiała się nawet najgorszego. Wtedy, kiedy cały dzień potrzebowała siedzieć w całkowitej ciszy, a on siedział z nią, ot tak, po prostu, zgadzając się na to, aby godzinami nie zamienić z nią słowa, a po prostu być w pobliżu. Czasem pytał, czy chciałaby, żeby jej coś opowiedział, a kiedy nieśmiało kiwała głową, ze szczegółami relacjonował jej swój ostatni sen, głupią kłótnię z rodzeństwem albo trening, na którym prawie dostał piłką w łeb. Ale za to nigdy, n i g d y nie naciskał, aby powiedziała mu coś, czego ewidentnie powiedzieć nie umiała, nawet wtedy, gdy jej uparte milczenie miało prawo być zwyczajnie frustrujące.
Tęskniła za tamtą Indie, bo ona nie pozostawała Lucasowi jakkolwiek dłużna. Bo wtedy jej największą dumą był fakt, że nie pozwoliła mu poddać się kompletnie, gdy z dnia na dzień legły jego marzenia. Pamiętała wszystkie szczegóły – dzień, w którym bezczelnie wprosiła się na kanapę Millerów i zamieszkała na niej na dobry tydzień, bo nie chciała, żeby musiał być wtedy sam. Pamiętała trud, z którym przychodziło jej szukanie słów pocieszenia, a potem łatwość, z którą wymyślała najgłupsze sposoby na zajęcie go czymkolwiek innym niż myślami o już wtedy pewnym końcu jego kariery sportowej. Znalazło się ich wiele – chociażby wieczór, w którym doszła do wniosku, że skoro jej w kryzysowych momentach pomagało okazjonalne impulsywne ścięcie włosów, z pewnością w taki sam sposób zadziałałoby to na Lucasa, więc przekonała go, żeby spróbował podciąć jej końcówki. Włosy do talii skończyły na długości ramion i komicznie krzywe, więc Indie na balu pojawiła się w strategicznym koczku, ale ani trochę nie żałowała tej decyzji, bo awangardową fryzurę w stu procentach wynagradzał fakt, że pod koniec tamtego wieczora brzuchy bolały ich ze śmiechu.
Wiem – przyznała, gdy Lu skończył, zatrzymując się znów na temacie jej ciszy. Oczywiście, że powinna była się odezwać, cholera wie, dlaczego ostatecznie tego nie zrobiła. Na raptem kilka sekund spojrzenie, wbrew jej woli, uciekło gdzieś na bok, pełne wstydu i rozżalenia, ale ich oczy błyskawicznie spotkały się na nowo. Zrobiła to sama, na własne życzenie, więc sama musiała za to odpowiadać, nawet jeśli z każdą kolejną minutą niewidzialna siła naciskała na klatkę piersiową coraz mocniej. – Przepraszam – powtórzyła, mając jednak przykrą świadomość, że te wtórne przeprosiny były niczym w obliczu tego, co zrobiła. – Nie zamierzałam zniknąć na zawsze, tylko na... nie wiem, kurwa. Tylko na trochę. – Momentalnie zadała sobie pytanie po jaki chuj to w ogóle mówiła?, ale nie dała sobie szansy na kolejną serię spanikowanego bełkotu, zamiast tego milknąc na moment, głównie w obawie o to, że miała znów palnąć coś głupiego, niepotrzebnego albo wręcz bezczelnego. – I to już może nie jest moja sprawa, ale... wszystko w porządku? – Wiedziała, że zadawanie tego pytania trąciło hipokryzją, bo sama bezpośrednio przyczyniła się do tego, że pewnie w porządku było mniej, niż powinno, a przynajmniej na jakiś czas, ale nie potrafiła się powstrzymać. Musiała spróbować. – W sensie – poprawiła się, w nerwach znów nabierając lekkiego rozpędu, z którym kontynuowała: – świetnie wyglądasz, ale... jest późny wieczór i jesteś sam w monopolowym, tacy klienci przeważnie... no, nie mają się najlepiej. – Mówiła ostrożnie, nie chcąc, aby Lucas odebrał pytanie jak zarzut, bo kierowała nią wyłącznie troska. Troska, do której może nie miała już prawa, ale której nigdy nie potrafiłaby wyplenić z serca. Do tej pory zakładała, że Miller miał się naprawdę dobrze, ale poważnie zmartwiła ją myśl, że pił samotnie. To nigdy nie był dobry znak.

Lucas Miller
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
leo
wszystko git, ale daj proszę znać przed rozgrywką
23 y/o, 189 cm
pracownik baru w kinie fox theatre
Awatar użytkownika
it's complicated, dude.
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

Naprawdę myślał, że już więcej jej nie zobaczy. Ludzie nie znikali tak po prostu bez słowa, żeby wyjechać na wakacje i wrócić do domu po dwóch tygodniach. Zazwyczaj robili to po to, by już nie wrócić. Lucasowi bardzo dużo czasu zajęło oswojenie się z tą myślą. Każda nieprzespana noc, każdy przegapiony zjazd podczas jazdy główną drogą, bo za bardzo się zamyślił — to wszystko wywracało jego codzienność każdego dnia, nie pozwalając zapomnieć. Zastanawiał się co zrobił źle, a przede wszystkim co innego mógł zrobić, żeby została. Głowa odgrywała ostatnie wspólne wspomnienia jak zepsuty film, a donośny śmiech Indie brzęczał w jego uszach niczym głosy u chorego na schizofrenię. Szalał, wariował, tracił zmysły… aż w końcu serce przestało boleć. Codzienność powoli stawała się znośna, słoneczne dni nawet szczęśliwe, a kiedy w jego życiu pojawiła się Charlotte nawet zaczął na nowo lubić swoją mizerną egzystencje. Indie nie wróci, a ty musisz iść przed siebie, powtarzał sobie jak mantrę, która w końcu wbiła się do głowy.
Tyle że teraz wszystko poszło się jebać, kiedy stała przed nim, jakby gdyby nigdy nie odeszła. Jasne, może atmosfera była inaczej gęsta w porównaniu do ostatniego ich wspólnego wyjścia, jednak spojrzenia wciąż krzyżowały się w ten swój prywatny, niepowtarzalny sposób. Do tego stopnia, że Lucas nie mógł nic poradzić na delikatnie drgający kącik ust, pnący się ku górze. Nie dużo. Minimalnie. Jednak to wystarczyło, by zaraz za nim ukazały się delikatne dołeczki, naciągające skórę.
Wszystko w porządku — odpowiedział w końcu na jej pytanie, wykonując kilka nieznacznych kroków w przód aż natrafił na brzeg lady, przy której stała. Kilka kręconych kosmyków osunęło się na czoło, odbijając niezdarnie od skóry. Nie kłamał. Było u niego dobrze. Stabilnie. Może i jego życie nie posunęło się bardzo do przodu odkąd ostatni raz się widzieli — bo wciąż nie dorobił się przecież domu, dziecka, psa ani zasadzonego drzewa — ale miał się dobrze. A dobrze było przywilejem, z którego trzeba było się cieszyć. — A nawet bardzo w porządku — dodał, zwisając nad blatem i chwiejąc się na nim nieznacznie w przód i tył. — Tak dobrze, że aż pokuszę się na to Chardonnay z zieloną etykietką — leniwym gestem wskazał wyższą półkę tuż za Indie, gdzie w równym szeregu znajdowały się półwytrawne wina w ponadprzeciętnej cenie. Czemu akurat to? Tak sobie wymyślił. Bo etykieta była ładna, a cena czymś pomiędzy przeciętną jakością a dobrym smakiem. Jasne, wciąż pracował na dostawczaku ale przecież to nie znaczyło, że nie było go stać na lepsze wino. Tym bardziej nie chciał, by Indie myślała, że szlajał się po nocach po monopolowych, żeby łasić się na małpki, bo jego życie kompletnie rozpadło się na milion drobnych kawałeczków. A nawet gdyby tak było, pewnie nie chciał dawać jej tej satysfakcji. Coś w środku nad czym kompletnie nie panował chciało, żeby Caldwell zobaczyła go w tym najlepszym wydaniu, podczas gdy ich spojrzenia wciąż krzyżowały się w zupełnie oddzielnej rozmowie.
Natomiast coś czego nie planował stało się nagle, obwieszczone delikatnym dzwoneczkiem, który jeszcze kilkanaście minut temu zwiastował i jego przybycie do sklepu.
Lu? — wysoki, kobiecy głos wybrzmiał za jego plecami, wymuszając po raz pierwszy od kilku dobrych chwil oderwanie wzroku od dziewczyny za ladą i przeniesienie go na tą przy drzwiach. Charlotte stała oparta o lodówkę z piwami, a dłonie kurczowo trzymała skrzyżowane na piersi, co jasno wskazywało na to, że na zewnątrz robiło się zdecydowanie coraz zimniej. — Wszystko dobrze? — jej ton był czymś pomiędzy zmartwieniem a poirytowaniem. I dopiero to sprawiło, że doszło do niego jak długo kazał na siebie czekać.
Wszystko dobrze — powtórzył zaraz po niej, odpychając się od lady i prostując kręgosłup. Char bardzo szybko znalazła się tuż przy nim, zwinnie wciskając się pod męskie ramie jak robiła to już od kilku dobrych miesięcy, po czym przyjrzała się Indie z podejrzliwym wyrazem twarzy. Pewnie gdyby Lucas miał trochę oleju w głowie domyśliłby się, że miało to coś wspólnego z tą odwieczną kobiecą intuicją, jednak całe szczęście jako typowy facet nie widział w zaistniałej sytuacji nic dziwnego. — Ah, tak. To Indie… — zawahał się na moment, próbując odnaleźć w głowie odpowiednie słowo, jakim mógłby opisać ich obecną relacje. Problem w tym, że na ten moment była ona przecież jednym wielkim znakiem zapytania. Postawił więc na suchą szczerość. —…Stara znajoma — dziwny ciężar spoczął na jego sercu, kiedy wypowiadał te słowa, chociaż jeszcze sam do końca nie mógł zrozumieć, co było tego dokładnym powodem. A przede wszystkim nie miał na to czasu. Za dużo się działo. Spojrzał na Caldwell. — Charlotte — przedstawił kobietę, którą właśnie trzymał w obięciach.
Dziewczyna Lucasa — dodała energicznie, wystawiając rękę przed siebie i z wyczekiwaniem przyglądając się drugiej kobiecie w pomieszczeniu.

Indie Caldwell
kasik
Używania AI i brak ciągnięcia fabuły do przodu.
23 y/o, 171 cm
sprzedaje bilety w fox theatre
Awatar użytkownika
everything i've ever let go of has claw marks on it
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/on, i don't mind
postać
autor

Wszystko w porządku. Gdyby tylko mogła, westchnęłaby głośno z ulgą. Wszystko w porządku. Miała nadzieję, że to co mówił było zgodne z prawdą. Na takie przynajmniej brzmiało, poza tym – wcale nie kłamała mówiąc, że wyglądał dobrze, ba, gdyby miała zgadywać, wcale nie powiedziałaby, że istniały jakiekolwiek powody żeby było inaczej.
Pierwotnie jego odpowiedź wydawała się adekwatna, neutralna, ale powtarzane w kółko słowa szybko zaczęły brzmieć jakby drwiąco i kazały Indie zadać sobie samej pytanie: czy zupełnie szczerze oceniał swoją sytuację, czy może po prostu czuł, jak łatwe będzie sprawienie, żeby momentalnie poczuła się o to bardzo w porządku samolubnie zazdrosna? Chyba, że to bzdura i po prostu właśnie dopowiadała sobie zmyślone szczegóły, motywy i zamiary, bo czuła się bezsilna wobec świadomości, że jest taka szansa, że życie Lucasa było tak najzwyczajniej w świecie lepsze bez niej...?
Może.
Setki razy wyobrażała sobie, jak mogła wyglądać jego nowa codzienność. W myślach odtworzyła dotąd niezliczoną ilość najróżniejszych potencjalnych scenariuszy, których głównym fundamentem były jej wspomnienia – punktem odniesienia był nie sam Lucas, a zaledwie jego wyobrażenie, najpewniej już nieadekwatne przez upływ czasu. Spędziła tak wiele czasu starając się odgadnąć, co, gdzie i z kim robił w ciągu tych kilkunastu miesięcy, że całkiem abstrakcyjna wydawała się teraz myśl, że mogła o to wszystko po prostu spytać. Mogła, teoretycznie. I chciała, widać było, że na końcu jej języka zaczynała formować się jakaś odpowiedź – najpierw pewnie coś o tym, jak to dobrze, że jednak wszystko w porządku, a potem może nawet ostrożnie zadane pytanie, niezbyt poważne, tak, aby przypadkiem nie zahaczyć o coś przykrego, ale działający na pełnych obrotach umysł zamiast cywilizowanej, pełnej odpowiedzi wyprodukował tylko krótkie kiwnięcie głową, wraz z nim – coś na podobieństwo niemrawego uśmiechu, zbyt nędznego, żeby rzeczywiście wybrzmieć jako szczery, choć przecież zupełnie szczerze cieszyła ją wieść, że Lucas miał się d o b r z e.
Wskazana przez Millera butelka była fantastyczną wymówką, aby chociaż na krótką chwilę wycofać się z tej rozmowy, a ponieważ Indigo bardziej niż przerwania tej konwersacji chciała teraz tylko spalić dwa pety ciągiem i zapaść się pod ziemię (w tej kolejności), nie spieszyła się specjalnie, ciesząc się każdą sekundą, której nie musiała spędzać, patrząc mu w oczy. Znajomy dźwięk dzwonka owszem, na czas dotarł do podświadomości, ale Caldwell nie zwróciła na niego większej uwagi; podniósłszy więc spojrzenie z niespiesznie zeskanowanej etykiety na Lucasa, przez moment była odrobinę zdezorientowana obecnością dziewczyny, tym bardziej, że nie rozpoznała w niej nikogo znajomego. Wzrokiem odprowadziła ją pod ramię Millera i ironicznie to właśnie ten widok sprawił, że wróciła na ziemię. Mniej lub bardziej.
Stara znajoma. Nie miała prawa czuć się tym określeniem urażona, bo ten status wywalczyła sobie zupełnie sama, na własne życzenie, ale była całkowicie bezsilna wobec niewidzialnego ciężaru, który wraz z dźwiękiem tych słów osiadł ciężko na barkach. Nie miała okazji porządnie przetworzyć ich nawet w połowie – gdyby wiedziała lepiej, miałaby świadomość, że miało jej to zająć dużo, dużo dłużej niż minuta, godzina, dzień czy nawet pięć – nim padło kolejne hasło, które zbiło ją z tropu tak bardzo, że Indie musiała zatrzymać się w bezruchu, przez parę sekund tępo wgapiona w Charlotte. Wróć, poprawka, w dziewczynę Lucasa.
Nie wypadało jej zachowywać się jak gbur (a szkoda), więc otrząsnąwszy się z pierwotnego zaskoczenia – szczęśliwie nie trwało zbyt długo – zgodziła się uścisnąć rękę, którą wyciągnęła do niej dziewczyna. Dopiero teraz Indigo znalazła czas na to, aby rzeczywiście móc przyjrzeć się nieznajomej, dotychczas zbyt zaaferowana, żeby zarejestrować coś więcej niż mętny ogół.
Śliczna. Zauważyła to niechętnie, z naciskiem dziwnego rozżalenia rozłożonym równo na całej klatce piersiowej. Z niepodważalnym trudem Indie walczyła teraz o to, aby zachować pozór komfortowo zdystansowanej; ogromny ułamek tego trudu stanowił fakt, że niemożliwe do ujarzmienia spojrzenie ukradkiem błądziło po postaci Charlotte, a każda próba zajęcia oczu dosłownie jakimkolwiek innym widokiem sprawiała wrażenie idiotycznie naiwnej, gdy wzrok koniec końców i tak wracał do punktu wyjścia. Wyjebane w to – drobne kłamstwo, które wypowiedziane na głos z pewnością wybrzmiałoby komicznie, bo cała jej postawa była jedną wielką manifestacją faktu, że bardzo ją to obchodziło. Mimowolnie rejestrowała wszystko, szczegół za szczegółem, każdy mniej istotny od poprzedniego, w niewytłumaczalny sposób kompletnie niezdolna do powstrzymania się od tej szybkiej oceny. Na myśl momentalnie nasunęło się też tysiąc pytań, przede wszystkim takich, do których zadawania absolutnie nie miała teraz prawa, więc na przekór własnej przejmującej ciekawości milczała. Ale hej, no przecież mogła chyba być po prostu ciekawa, czy ta cała Charlotte była w jego typie, nie? Taki miał typ? Od dawna się tak przedstawiała? Ile czasu minęło, zanim zaczęła mówić mu per "Lu"? Zresztą, skąd on ją niby w ogóle wziął?
N i e w a ż n e, nie było teraz przecież powodu, żeby to wszystko miało ją teraz obchodzić. Dziewczyna Lucasa. No i?
Okej – odpowiedziała sucho, jak zwykle zbyt nieprzejęta konstruktem dobrych manier, by posilić się nawet na grzecznościowy uśmiech, a już zwłaszcza na jakieś "miło mi" czy inną uprzejmość podobnego przekroju. Status starej znajomej nie zobowiązywał jej do spoufalania się z jego gąskami, toteż na tym jednym, krótkim słowie i skinięciu głowy Indie zamierzała całkowicie poprzestać, ale nie udało jej się zignorować świadomości, że Charlotte niczym jej nie zawiniła i tym samym zasługiwała na nieco cieplejsze powitanie. – To fajnie. – Od razu lepiej! To pierwszorzędne ocieplenie przekazu wydawało jej się całkowicie adekwatne i wystarczające samo w sobie, więc wyraz entuzjazmu nie został uzupełniony pasującym uśmiechem, przychylnym spojrzeniem ani żadnym innym zbędnym gestem spoufalenia.
Jebie mnie to, a nie fajnie. Całe szczęście, że przynajmniej w myślach mogła zachować szczerość.
Wzrok osunął się z powrotem na ladę i zatrzymał na odrobinę przykurzonym Chardonnay. No tak. Zdążyła o nim zapomnieć.
Czternaście dolarów – oznajmiła, nieznacznie przesuwając butelkę w kierunku ich dwójki, w międzyczasie wodząc spojrzeniem to po kasie, to po własnych rękach, patrząc gdziekolwiek, byle nie przed siebie. Tak miało być jej łatwiej. Ile sekund tak wytrzymała, dwie, trzy? Tyle wystarczyło, aby na przekór własnym postanowieniom jednak podniosła wzrok; nie na nich, nie na Charlotte, tylko na niego. – I dowód – dodała nieco ciszej, po czym poprawiła się pospiesznie, gdy tylko przypomniało jej się, że nie mówiła tylko do Lucasa: – Właściwie to dowody. Oba. – Znacznie chętniej darowałaby sobie formalności i odesłałaby ich z powrotem na zewnątrz już teraz, zaraz, ale musiała przypomnieć sobie samej, że wydłużenie tej męki o kilka minut mimo wszystko wciąż było dużo lepsze niż bezrobocie. Chyba. W każdym razie bardzo starała się, aby w to faktycznie uwierzyć.

Lucas Miller
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
For good luck!
leo
wszystko git, ale daj proszę znać przed rozgrywką
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ W czasie”