W tym wszystkim on, ustawiony pewnie na dźwigniach nóg. Mistrz ceremonii w postaci Marca Floresa.
Przekroczył próg kaplicy, już od wejścia budując nastrój odpowiedni dzisiejszemu dniu. Czerń koszuli symbolizowała godność i stratę, pochłaniała przy tym światło wokół niego. Przełamywał ją tylko delikatny połysk materiału marynarki w kolorach bordo. Ta układała się gładko wzdłuż płaszczyzn męskiej sylwetki, bez zbędnych wgnieceń, bez rozproszenia w postaci niechlujstwa, jakby i bez porad właściciela ubioru znała rytuał, który miał się zaraz w tym miejscu rozegrać i swą perfekcyjną formą oddawała szacunek zmarłemu.
Zamiast ozdoby w klapie, Marc nosił na sobie tymczasem bujną różę w kolorze karmazynu, spiętą srebrną szpilką i łańcuszkiem – był to znak powściągliwego hołdu. Pozostawał przy tym jak najmilszy gospodarz w najtrudniejszy dla rodzin dzień w roku – w dzień pochówku. Nie znikał wraz z ruchem gości, nie cofał się przed ciszą. Stał w miejscu, pomiędzy oddechami tych, którzy przyszli się pożegnać z nieboszczykiem.
— Witam Państwa w tej chwili, w której zatrzymujemy się, by wspomnieć życie, które dobiegło końca... — w gestach, w głosie i w uważnym spojrzeniu, we wszystkich tych elementach chował profesjonalizm. Dziś szedł śladem aury, o którą prosiła go rodzina. Pełen refleksji i szacunku dla zmarłego dawał słowom wybrzmieć, jak szept sentymentalnego wspomnienia lub dech ostateczności, osadzony na karku.
W przestrzeni rozlewał się zapach świec i kadzidła. Ciepły dym wznosił się w powietrzu i opadał na ramiona przybyłych, a w nim mieszała się woń drewna i popiołu. Łagodna, przenikliwa. To był jeden z tych miękkich niuansów, które sprawiały, że mimo okoliczności, Marc Flores niemal dał się lubić. Kiedy mówił, jego głos nie był donośny, ale zapamiętywalny. Przesączał się przez przestrzeń z cierpliwą, opanowaną nutą. Marc znał możliwości własnego ciała. Wiedział, w którym momencie głos powinien się napiąć, a w którym unieść, by dodać odwagi.
Wiedział też, w którym momencie skończyć i wzmocnić całość sobie specyficzną puentą. Kiedy bowiem zbliżał się do ostatnich słów dzisiejszego spotkania, w mowie Marca przewijała się ironiczna elegancja, tak charakterystyczna dla jego myślenia:
— W końcu ktoś, kto naprawdę dotrzymał słowa, że odpocznie — wiedziony wiedzą o tym, że staruszek w trumnie ostatnie tygodnie żegnał się z rodziną, świadomy tego, co go czeka, nawiązał właśnie do tej sytuacji. — Zazdroszczę mu punktualności... większość żywych spóźnia się nawet na pogrzeb — dodał pół-żartem, pół-serio, zerkając na dalekiego krewnego, właśnie przemykającego cichaczem na tyłach kaplicy. Nie na długo skupił jednak na nim uwagę, powracając cierpliwie wzrokiem do ogółu zebranych.
— Dziękuję wszystkim za przybycie.
Zwieńczył pogrzeb wyrazami wdzięczności, kiwając na pożegnanie głową. Dopiero, gdy ostatni z gości wyszedł, Marc wypuścił z płuc resztę powietrza, oddychając z ulgą. Teraz czekało ich tylko przewiezienie nieboszczyka do krematorium.
— A teraz, mon cheri, czas oddać naszego klienta ogniu. Przynajmniej ktoś dziś w końcu się rozgrzeje — uśmiechnął się z szelmowską nutą, odgarniając dłonią niesforną kaskadę włosów, opadającą mu właśnie na czoło.
Paisley Flores
