Po rozmowie ze swoim policyjnym opiekunem, przesłuchaniu w związku z zajściem na stacji i później nieoczekiwanej, stresującej rozmowie z Bronte, Jake chodził napięty jak struna. Nie pomagła rozmowa z psychologiem i próby uspokajania się, że przecież wszystko jest pod kontrolą i nic mu nie grozi. Chuja, a nie nie grozi. Paranoja rozrosła się do takich rozmiarów, że na każdy głośniejszy nieoczekiwany odgłos reagował automatycznym spięciem i gwałtownym drgnięciem, jakby zaraz miał zacząć uciekać. Oblewające go zimne poty i nieprzyjemna gęsia skórka stały się elementem codzienności tak częstym, jak mruganie. Stan alertu i gotowości wrócił do takiego natężenia, jak rok temu, a cała trudna i mozolna praca nad sobą wzięła w łeb.
Nie wiedząc jak sobie z tym radzić, prawie nie wychodził z mieszkania, jeśli nie było to konieczne z jakiegoś powodu. Poza pracą i szybkimi zakupami, wchodził potrenować z workiem lub pobiegać, co było czymś absurdalnie paradoksalnym w jego stanie, bo właśnie w takich chwilach był najbardziej narażony na ewentualny atak. A jak już wychodził z mieszkania, to paranoja nakazywała mu zostawiać niektóre elementy w specyficznym ułożeniu, które znał tylko on, a których przemieszczenie byłoby znakiem, że zostały ruszone.
Tego wieczoru, po powrocie z pracy, panujący w głowie mętlik nie dawał mu spokoju. Pomimo ciemności i niekorzystnej pogody, wyszedł pobiegać, żeby jakoś wyładować przynajmniej mały procent nerwów. Wrócił po godzinie - przemoczony, spocony i wcale nie usatysfakcjonowany, chociaż może odrobinkę spokojniejszy.
Tylko że ten spokój został zastąpiony adrenalinowym lękiem, jak tylko zbliżył się do drzwi swojego mieszkania. Wycieraczka nie leżała tak, jak ją zostawił. Na klamce nie leżał ten mały zbitek kurzu, który tam zostawił. Włosy na karku stanęły dęba, po plecach przebiegł lodowaty, ścinający krew w żyłach dreszcz. Serce załomotało mocniej, nie mając nic wspólnego z ekscytacją. Ostrożnie przekręcił klucz w zamku, który - o dziwo - był zamknięty. Wisząca przy drzwiach kurtka nie spadła, kiedy powinna, a jak spojrzał na wieszak, zauważył odwieszoną ją dwa wieszaki dalej niż zostawił. Nie wszedł głębiej, momentalnie oblała go fala tego przerażające, niekomfortowego wrażenia, że coś mrocznego będzie kryło się za którąś ścianą. Zamknął szybko drzwi i przekręcił klucz w zamku. Stchórzył. A może jednak był to akt odwagi? Wyszedł z budynku i zadzwonił do swojego nadzorcy, powiedział mu o wszystkim, a ten obiecał kogoś wysłać.
I musiał wysłać właśnie
ją.
Zanim w ogóle zorientował się, że to ta konkretna, wkurwiająca go baba, na widok jadącego prosto na niego motoru serce podeszło do gardła. Dłonie zacisnęły się w pięści, w tym jedna na trzymanym nadal telefonie, a druga na kluczach do domu. Uczucie chłodu spowodowanego przemoczeniem zniknęło na rzecz uczucia bardzo niepokojącego, coś jak lodowaty gorąc wypełniający klatkę piersiową i ściskający żołądek w ciasny supeł. Zrobił krok w tył, gotów rzucić się do ucieczki, do której ciało rwało się od razu. Być może zadziałała wtedy podświadomość i rozpoznał motocykl zanim realnie przeanalizował szczegóły.
Wydał z siebie coś na kształt niezadowolonego, zdesperowanego stęknięcio-warknięcia, jak tylko Mickey zdjęła kask. No kurwa zajebiście, jeszcze tylko jej mu tu brakowało. Miał ochotę zadzwonić to Stuarta i wyrazić swój jakże entuzjastyczny zachwyt, że musiał mu wysłać tego babsztyla.
-
Z reguły nie zgadzam się na schadzki, a jednak oto jesteśmy. - Rzucił to z sarkastyczną słodyczą i wyraźną dezaprobatą do jej towarzystwa. -
Jakbym wiedział, że Stuart wyśle harpię, to już chyba wolałbym spędzić tę noc na dworcu. - Niby skierował te słowa do siebie samego, ale nawet nie obniżył tonu głosy, żeby jakkolwiek to ukryć. Nie podobało mu się jej towarzystwo, ani to, że to ona miała sprawdzić jego mieszkanie pod kątem wtargnięcia. A jeszcze gorzej, jak okaże się, że to jednak tylko jego paranoja, spodziewał się po niej niekończącej się złośliwości.
Mickey I. Gilmore