Na złośliwe stwierdzenie Vincenta oraz na jawną wrogość, którą aktualnie intensywnie emanował, oczy Melusine niezdrowo
r o z b ł y s ł y, a wargi przyozdobił groteskowo szeroki uśmiech - jakby w tym momencie spiła z jego ust najczulszy komplement, a nie kolejną do kolekcji obelgę.
Była chora.
Była
z a c h w y c o n a.
Każdym skrzywieniem warg; każdym gromem rzucanym z oczu - ta bijąca od niego niechęć była tak namacalna, że niemalże żałowała, iż nie miała pod ręką pędzla i płótna, by uwiecznić ją na dłużej. I choć instynkt samozachowawczy bił na alarm, nie mogła się powstrzymać od przysunięcia się bliżej, od zagrania na jeszcze jednej naderwanej strunie nerwów, na moment zapominając o celu tej nocnej wizyty - który przecież zdecydowanie nie był
t o w a r z y s k i.
—
Oboje wiemy, że nie jest to prawdą — zaprzeczyła psotnie, opuszkami palców - nadal ubrudzonymi farbą po wcześniejszym twórczym napadzie - przesuwając po męskim policzku, wzrokiem przez chwilę ślepo błądząc po jego twarzy, by w końcu zawiesić go tam, gdzie lubiła najbardziej - na wbitych w nią z pogardą oczach.
N a p r a w d ę mogłaby go namalować. I dopiero gdy gdzieś w oddali rozległ się dźwięk policyjnej syreny, zapewne pędzącej do kolejnej ulicznej tragedii, do Melusine dotarło, że jej dłoń nie zadawała
b ó l u. Panicznie zaczerpnęła powietrza i cofnęła się o krok, do kości zdumiona własnym odruchem; tak
o b c y m, tak
z w y c z a j n y m, a jednocześnie będącym okrutnym pogwałceniem złożonej sobie obietnicy. I jakby za karę - że zapomniała - zacisnęła dłoń w ciasną pięść, długie paznokcie wbijając - tym razem - we własną skórę.
Nie miała jednak zbyt wiele czasu, by podywagować nad własną ułomnością, ponieważ powróciwszy do rzeczywistości, jej energia całkowicie skumulowała się na kartce z nabazgraną groźbą. Och, nie mogło to zwiastować niczego dobrego. Czym innym byłoby, gdyby tylko ona jedna otrzymała pogróżki, w końcu nie należała do najsympatyczniejszych osób, a lista wrogów zdawała się rosnąć wprost proporcjonalnie do żywionej głęboko niechęci do ludzkiej populacji. Natomiast jeżeli Vincent również miał zza kulisami kogoś, kto najwyraźniej czyhał w cieniu na jego życie, to nie mógł być zwyczajny przypadek.
S e r e n e.
Wspólny mianownik, który zdawał się ich prześladować nawet zza światów. Zignorowała niespodziewane uczucie rozżalenia na widok emocji przechodzących przez twarz Vincenta i wzruszyła ramionami z obojętnością, która w tej chwili naprawdę kosztowała ją sporo pokładów energii.
—
Nie wiem. Może ktoś wie coś, czego nie powinien, a może... to kara. Niemalże poetycko, prawda? — okrucieństwo jej słów dorównywało zimnej ekspresji, którą w którymś momencie nieświadomie przywdziała. Potrząsnąwszy głową, cisnęła przeklętym skrawkiem papieru o podłogę. Choć lęk mącił jej myśli, wiedziała, że nie mogła mu się poddać. —
Co by to nie było, nie zamierzam dać się zabić. I dowiem się, kto za tym stoi — tu nagle spauzowała i zacisnęła mocno szczęki, jakby sama nie dowierzała w to, co zamierzała zaraz zrobić. A mimo to westchnęła ciężko i wyciągnęła przed siebie rękę, znów wzrok lokując na twarzy Vincenta. —
Chwilowy rozejm? — ach, pakt z
d i a b ł e m.
vincent beauregard