You dress so beautiful
On those cliffs that took your soul
outfit
outfit
W przydymionym wnętrzu eleganckiej restauracji wpatrywała się w twarz mężczyzny trującego jej słuch swoimi bezwartościowymi przemyśleniami podczas gdy jej własne myśli gnały naprzód. Zapewnienia Salvatore'a powinny ją uspokoić. Miał w sobie tę samą manierę, z którą jej ojciec przemawiał wieczorami w salonie nie prosząc, a każąc jej przestać się martwić. Kładąc na jego dłoni fałszywy paszport, z którym przybyła do Toronto, przypieczętowała ich umowę, zgadzając się na powrót do imienia, które nadano jej przy narodzinach.
Ale jego słowa nie były nic warte dla strachu, który zakorzenił się u podstawy jej czaszki. Dostrzegając swoje nazwisko na liście tourne Giselle odczuła panikę, nie szczęście. Przechadzając się uliczkami jej nowego domu co rusz oglądała się przez ramię, spodziewając niebezpieczeństwa. Przywykła do fałszu - odziewała kłamstwa jak zbroję, warstwa po warstwie owijając się kokonem, który zapewniał jej kokon.
Bez nich wydawała się naga. Obdarta z tego fałszywego poczucia bezpieczeństwa, które dawały jej lewe dokumenty i obce imiona. Wpływy jej kuzyna nie miały żadnego znaczenia gdy zbyt przywykła do tamtego życia by powrócić do tego, które pozostawiła w Mediolanie. Złudzenie wolności okazało się tylko tym - mirażem namalowanym przez Salvatore'a, którego obraz każdego dnia wzbudzał w niej coraz większą frustrację.
- Elena, słuchasz mnie w ogóle? - drgnęła, gdy imię przywołane do teraźniejszości przez jej zdradzieckie myśli rozbrzmiało w powietrzu. Twarz spoglądająca na nią z naprzeciwka skąpana była w półmroku, który wyostrzał wcześniej przystojne rysy mężczyzny, z którym udała się na randkę. Anthony, Kenneth, James? Zmarszczyła brwi, usiłując przywołać jego imię z odmętów swojego zmroczonego alkoholem umysłu.
Nigdy nie piła na randkach - no, nie więcej, niż jedną lampkę wina. Stres ostatnich dni szukał w niej ujścia od dłuższego czasu - ujścia, które usiłowała znaleźć w krótkiej przygodzie z czarującym partnerem. Anthony, Kenneth, James... A może Donovan? Okazał się jednak próżnym, zapatrzonym w swoje odbicie i zakochanym w swoim dorobku biznesmenem i przy jego dłuższych wywodach na temat optymalizacji firmy niepostrzeżenie wlała w siebie zbyt wiele wina, niż powinna.
Odchrząknęła, porzucając próbę przypomnienia sobie jego imienia na rzecz przywołania pytania, które jej zadał. Gdzieś między jednym zwojem mózgowym a drugim, nagle cichy gwar pozostałych ludzi obsiadających restaurację zniknął. Rozejrzała się, przeczulona, szukając powodu nagłej ciszy wokół lecz siedząc w cichym zakątku obiektu, nie dostrzegła zmierzającego na miejsce pianisty.
Usłyszała za to pierwsze odgłosy muzyki, wdzierające się do jej duszy jak grom rozświetlający czerń nieba. Znajome nuty, który przywodziły na myśl wspomnienia gorącego, włoskiego słońca palącego jej skórę.
- Oczywiście - skłamała, sięgając po kieliszek wina i upijając kolejny, sowity łyk. - Może zatańczymy?
Melodia nie była energiczna, szybka, a jednak jej stopy same drgnęły pod stolikiem w jej rytm. Skrzywienie na twarzy jej towarzysza byłoby przewidywalne - gdyby nie alkohol, który otępił jej zmysły, wyciszył intuicję i przy tym pozbawił jakiegokolwiek, społecznego daru obserwacji.
- Nie tańczę - odrzucił od razu, zerkając na kieliszek w jej dłoni. - Nie uważasz, że wypiłaś już nieco...
- Twoja, kurwa, strata - warknęła instynktownie, niezbyt adekwatnie dobierając intensywność swojej odpowiedzi do wagi pytania, które zadała. Dla niej to było ważne. Cholernie ważne w tej chwili.
Dopiła jednym haustem wino nim wstała, z hukiem odsuwając krzesło od stolika - matka z pewnością przewracała się grobie - i ruszyła w stronę dźwięków, poszukując ich źródła.
vincent beauregard