Teraz własnej dezercji doświadczył jakby w zwolnionym tempie - niby zewnętrzny obserwator, na dwie smukłe postaci na tafli lodowiska spoglądając spoza filmowej klatki. Jego własne ciało - o ironio, lżejsze niż jeszcze przed paroma miesiącami, teraz, gdy jego muskulatura zdążyła trochę już zmarnieć, i gdy nie miał już powodu, aby pilnować kaloryczności codziennych posiłków - poruszało się jakby w koszmarnym śnie, jak owad zatapiany w bursztynie. Najpierw nie mógł złapać oddechu, potem nagle wydawało mu się, że powietrze w płuca wciąga zdecydowanie za szybko, w histerycznym, wycieńczającym rytmie. Łyżwy zerwał ze stóp pół-świadomie, niesprawnie - bo dominującą dłoń nadal miał zajętą, i dopiero w chwili, w której ledwie uniknął upadku, zahaczywszy płozą o próg lodowiska. Jedyną rzeczą, na której potrafił skupić uwagę był węzeł, w który splotły się ich ręce. Jego palce - blade i chłodne, głodne kontrastu ciemniejszej, cieplejszej skóry Nadira. Trzymał się tego żaru jak
Na zewnątrz było ciemno -
Niebo milczało wymownie, rozwieszone nad ich głowami ciemną, bezgwiezdną płachtą. Z oddali niosło się echo syren policyjnych; jakaś kłótnia; szum silników mknących nieodległym wiaduktem z jednego punktu miasta, do drugiego, jak to w metropolii. Mimo to, milczenie Nadira było najgłośniejszym z dźwięków.
Lazare patrzył na niego - na te wysokie szczyty jarzma, na smolisty rys brwi, na ostry łuk nosa. Na drobniutką pajęczynkę żyłek wykwitłych na zamkniętych powiekach. Gdzie był teraz Nadir? W jakie zakamarki własnego umysłu uciekał, gdy nie patrzył na Moreau, lecz gdy zaglądał w siebie?
Pustka, którą poczuł, gdy brunet wysupłał dłoń z jego uchwytu, była jeszcze gorsza, niż pierwotna nieobecność Al Khansy.
(Mieć
(Jest gorzej, niż nie mieć
- Nie odpowiesz mi, prawda?
- Odpowiem - wypowiedziane zanim umysł przejąłby kontrolę nad emocjami, na jednym wydechu. Lazare zamrugał, nie po raz pierwszy tego wieczora zaskoczywszy samego siebie. Zmieniał się. Słabnął. Tracił panowanie nad własnymi impulsami - to, co kiedyś było dlań przecież głównym zasobem, co pozwalało mu się głodzić, katować nieustannymi treningami, co pozwalało mu trzymać się od Nadira z daleka tak długo, jak bliskość Al Khansy mogłaby kosztować go zwycięstwo w tych, albo innych zawodach. Ale teraz? Co miał do stracenia ten, który stracił (niemal) wszystko? - Tylko... nie rozumiem... - Unik. Żałosny, desperacki wybieg. Jedna część Lazare nadal nakazywała mu odejść. Druga - oddałaby wszystko za choćby najkrótszą możliwą wymianę zdań, za jeszcze jedną minutę w towarzystwie Nadira, za strzępek nadziei, którą mógłby się karmić w najbliższych miesiącach. Czasem wydawało mu się, że ich relację podtrzymuje przy życiu jak człowieka w dożywotniej śpiączce - bez nadziei, że to, co kiedyś ich łączyło, kiedykolwiek rozkwitnie w prawdziwy, szczery związek. Ale zakończyć to raz, i bezpowrotnie?
(Byłoby ostateczną zbrodnią popełnioną na własnym sercu.)
- O co mnie pytasz. Nie rozumiem, czego ode mnie chcesz, Nadir - Atak. Błaganie o jeszcze jedną minutę nadirowej atencji. Przed nikim innym na świecie Lazare - zawsze tak dumny - nie posunąłby się do aż takiego samo-upokorzenia - Po co - tutaj - do mnie wróciłeś?
Wet za wet. Cios za cios.
Własny ból Lazare najpierw usłyszał- w cichutkim, rytmicznym kapaniu krwi na asfalt, potem zobaczył - w postaci karminowego strumyka, który źródło swoje znalazł w centralnym punkcie jego lewej dłoni, i dopiero na koniec poczuł: dziwny, tępy, jakby jego własne ciało nie należało do niego. Najpierw na krwawą rysę przecinającą równo wszystkie najważniejsze linie: głowy, życia, serca spoglądał ze szczerym zdumieniem. Potem - gdy dotarło doń, jak głębokie musiało być skaleczenie - z przestrachem. Dopiero na koniec wzrok uniósł na Al Khansę. Nie musiał tłumaczyć, prawda? Że zdejmowanie łyżew słabszą ręką, w pogoni i w ciemności, tak się właśnie może skończyć. Szybko - równie szybko, jak miłość, albo jak życie.
- Ah, putain! - Bo francuski był dla Moreau językiem emocji, a teraz miejsca nie było na nic więcej, niż emocje właśnie.
nadir al khansa