Coraline prychnęła na wzmiankę o szampanie – nie dlatego, że uważała to za kiepski pomysł, a dlatego, że sama chętnie poczułaby drobne bąbelki na języku. Po alkohol sięgała rzadko, głównie za sprawą świeżo pochowanego ojczulka. Valentine przeraźliwie bała się uzależnienia, gdyż na własnej skórze – od najmłodszych lat – zmagała się z jego konsekwencjami. Dostrzegała niepokojące schematy jeszcze w czasach studenckich, gdy w obliczu natłoku akademickich obowiązków i niezaliczonych przedmiotów bez zastanowienia chwytała za butelkę z alkoholem. Krótkotrwałe znieczulenie każdorazowo kosztowało ją srogie wyrzuty sumienia i przygnębiającą myśl, że łączy ją z ojcem więcej, niż chciałaby przyznać.
— Szampan schłodzony w kostnicy razem z cielskiem ojca. Brzmi jak coś, co powinno stać się nową tradycją pogrzebową — wymamrotała, ponownie przenosząc wzrok na matkę. Roztrzęsiona kobieta zwracała na siebie uwagę pozostałych żałobników – płacz nie był niczym niecodziennym podczas takich uroczystości, a jednak każda kolejna fala szlochu zdawała się coraz mniej autentyczna.
Cora wzięła głęboki oddech, odwracając spojrzenie. Obraz zrozpaczonej rodzicielki wzbudzał w niej sprzeczne emocje – przeważała irytacja, lecz tuż za nią wlokło się współczucie. Giselle niezaprzeczalnie miała prawo czuć się źle, w końcu odszedł człowiek, z którym spędziła lwią część życia. Miłość i szczęście, jeśli już pojawiały się w ich związku, przemijały szybko – przyzwyczajenie jednakże było niełatwe do wygaszenia. Valentine współczuła konieczności przejścia przez ten żmudny proces, jednocześnie przyznając w duchu, iż matka zasłużyła na tę drobną niedogodność.
— Znam takiego jednego… Okropny typ, ale chyba nawet on nie zasłużył na taką drogę krzyżową. Zresztą, znając naszą mamusię, powiedziałaby mu, że za sesję zapłaci kochana Coraline — ostatnie słowa próbowała wymówić głosem matki. Wyszło jej to komicznie, co rozbawiło ją samą. Reszta wypowiedzi była boleśnie prawdziwa – Giselle potrafiła bezwstydnie czerpać korzyści i ignorować granice dobrego smaku, gdy chodziło o jej córki.
Valentine podejrzewała, że matka była zwyczajnie zazdrosna o urodziwe latorośle – dziewczyny skończyły szkoły, znalazły dobre prace i były zaradne życiowo. Co najważniejsze – żadna z nich nie tkwiła w relacji z beznadziejnym mężczyzną, który potrafił tylko płodzić dzieci i wypijać trunki duszkiem.
Constance, chociaż młodsza od Cory o rok, wzbudzała w niej opiekuńcze instynkty. Nawet jako dorosła kobieta, sprawująca wyjątkowo odpowiedzialny zawód, mogła liczyć na taryfę ulgową. Coraline chętnie odpowiedziała na powitalny uścisk – nie widywały się za często, a skalę tęsknoty dawało się poznać dopiero podczas spotkań.
Valentine zagryzła wnętrze policzka, jakby usiłowała powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś zbyt pochopnie. Nancy była istnym aniołem, więc jej troska nie wydała się nienaturalna, ale czuła, że należy sprowadzić najmłodszą z sióstr na ziemię. Reakcja Marcie była ostra i Cora uznała, że to odpowiedni moment na włączenie się do dyskusji.
— Marcie ma rację. Matka sobie poradzi — wzruszyła ramionami, jakby stwierdzała oczywisty fakt
— Rozumiem twoje przejęcie, ale moim zdaniem nie potrzebuje niczyjej pomocy — starała się być delikatna – użyła tonu, który zwykle towarzyszył jej w pracy. Przelonie uścisnęła ramię Nancy, by nadać swoim słowom większej mocy.
— Chętnie. Gdzieś w szafie mam ouija, więc tatuś będzie mógł powspominać razem z nami. Mamę też możemy zaprosić, żeby nie czuła się samotna. Po drodze kupi nam więcej alkoholu, w końcu to jedna z jej ulubionych czynności — zażartowała w odpowiedzi na propozycję Marceline. Babskie spotkanie dobrze im zrobi – zwłaszcza Constance, która na poważnie wzięła stan matki. Poczucie humoru Cory i Marcie w zaistniałej sytuacji nie zgrywało się z Nancy. Środkowa Valentine na powrót przybrała neutralny wyraz, skupiając się na młodszej siostrze. Nie chciała jej denerwować, ale nie potrafiła też powstrzymać się od uszczypliwości, nierozerwalnie związanych z tematem rodziców.
— Nancy, jeśli z matką nie będzie lepiej, osobiście zaprowadzę ją do specjalisty. Na razie widzę kobietę, która czuje się jak ryba w wodzie w roli świeżej wdowy i oczekuje zainteresowania ze strony innych — obiecała, wodząc wzrokiem między siostrami a matką powoli zmierzającą na miejsce stypy.
Valentine nie spieszyło się do sali – druga część przedstawienia z założenia miała być trudniejsza. Obecność ludzi, choć ograniczona, ciążyła jej jeszcze w trakcie nabożeństwa. Przyjmowanie kondolencji, anegdoty związane z życiem zmarłego i obcowanie z matką męczyły ją już teraz. A jednak wyprostowała się, zaciskając palce na kopertówce i odezwała się wbrew pragnieniu ucieczki:
— Chyba powinnyśmy dołączyć do reszty.
Nancy Valentine Marceline H. Valentine