Lawrence nie mógł sobie dzisiaj od rana znaleźć miejsca, była sobota, więc po prostu siedział w domu, chociaż siedział to za dużo powiedziane, bo on poranek spędził koło łóżka na podłodze rysując z pamięci twarz Cynthii węglem w notatniku, a później przeniósł się na kanapę, gdzie zalegał ze swoim psem oglądając telewizję. Na dobrą sprawę nawet nie wiedział co ogląda, w końcu postanowił to przerwać. Zapiął Pomidora na smycz i postanowił wyjść z nim na długi spacer. Jego stary basset nie był nigdy za bardzo sprytny, więc Lawrence nawet nie za bardzo zwracał na niego uwagę w parku dla psów. Wciąż coś kreślił w notesie, tym razem szkicował realistyczne serce ołówkiem, też z pamięci, nie ze zdjęcia. Dopiero po jakimś czasie wstał i zaczął wołać swojego psa, ale nigdzie go nie było. Pomidor nigdy mu tego nie robił, zazwyczaj spał obok niego na trawie, czasem poganiał z innymi psami, ale nigdy nie opuszczał swojego Pana. Lawrence naprawdę się wystraszył, ten pies był z nim od małego chłopca, nie wybaczyłby sobie, gdyby go zgubił. Obszedł park wzdłuż i wszerz, pytał po drodze chyba każdego, ale nikt nie widział jego psa. W końcu wrócił do domu sam, już miał zrobić objazd po wszystkich schroniskach w okolicy, gdy zadzwoniła do niego jego petsitterka, oznajmiła mu że Pomidor się znalazł i jest bezpieczny. Lawrencowi spadł kamień z serca, chwycił smycz i wyszedł znowu z mieszkania, czekał tylko, aż dziewczyna wyśle mu adres, pod którym ma odebrać psiaka. Naprawdę się ucieszył, że nic mu nie jest, ale kiedy dostał wiadomość, to mina mu zrzedła.
Wysiadł z taksówki pod blokiem Cynthii, wcale nie chciał jej widzieć... Chciał najbardziej na świecie, ale przecież ją pożegnał. Przecież ona nie chciała jego. Do klatki wszedł za jakąś miłą starszą Panią, z którą nawet chwilę porozmawiał o pogodzie, ale kiedy powiedział jej do kogo przyszedł, to starowinka popatrzyła na niego jakoś dziwnie.
Wszedł po schodach, nie skorzystał z windy, bo nie chciał żeby znowu jego myśli wracały do tamtej nocy. A wracały wciąż i na okrągło, ale potem wracały też do ich ostatniej rozmowy. Stanął przed jej drzwiami i nacisnął na dzwonek, ale stanął tak, żeby nie widziała go w wizjerze, bo bał się, że wcale mu nie otworzy.
Kiedy jednak Cynthi stanęła w drzwiach, to wyciągnął przed siebie smycz swojego czworonoga.
- Przyszedłem po psa - powiedział od razu, ale nie ruszył się z miejsca, nie przekroczył jej progu jak wcześniej, bez zaproszenia, z tą swoją nieodzowną pewnością siebie. Dzisiaj był niepewny.
Cynthia A. Ward