ODPOWIEDZ
33 y/o
For good luck!
186 cm
łyżwiarz figurowy wygnany po aferze dopingowej
Awatar użytkownika
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
typ narracji
czas narracji
postać
autor

we both know: the swiftest way to seal a wound is with the mouth



Do Ramadanu było jeszcze daleko. Prawie cztery miesiące, odliczane szelestem kalendarzowych stroniczek. Niemal sto czterdzieści dni zanim rozpocznie się post - czas abstynencji, rozsądku, umiarkowania. Refleksji. Powściągliwości. Ciszy.
Więcej, jeśli odliczać czas do ostatniego dnia, do chwili, w której ulice miast rozświetlą się błyskiem sztucznych ogni i roztętnią feerią głosów: modlitw i śpiewów; dziecięcego śmiechu, wznoszącego się w nocne niebo wraz z iskrami fajerwerków i melodią wygrywaną na qanun i oud.
Lazare nigdy nie obchodził nic więcej niż komercjalne tradycyjne święta: Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy. Z matką, jej siostrą, i ze stadkiem urodziwych i pustych jak wydmuszki kuzynów. Czasem też poza domem, na wyjeździe treningowym w ten czy inny zakątek sportowego światka. Aż do dzisiaj - środkiem jesieni, bez okazji i konkretnego planu - nie przyszło mu zatem do głowy poszukiwać w Toronto kahk.
Nie miał nawet kogo spytać - no bo skąd?
Jedynym jego łącznikiem ze światem daktyli i pistacji, ze światem pełnym kolorów i przypraw, ze światem szepczącym w języku, który brzmiał jak magia, ale którego Lazare nie potrafił pojąć, zawsze był przecież wyłącznie Nadir.

Nadir.
Nadir.
N a d i r.
Jedynym jego tłumaczem. Przewodnikiem. Jedyną drogą ucieczki z rzeczywistości pięknej i klaustrofobicznej jak wysadzana brylantami klatka.

Ale teraz - znowu - Nadira zabrakło, gdy bladym świtem, kiedy wreszcie wypuszczono ich ze szpitalnego budynku, nie tyle zapadł się pod ziemię, co został przez Lazare przegnany. Nie jak zła zjawa; raczej jak sen zbyt piękny by wierzyć w jego prawdziwość, i zbyt bolesny, by śnić go w nieskończoność.

- Wracaj do domu, Nadir. Proszę. Bez dyskusji. Dla mnie.
Zamówię ci taksówkę.

Nie pisał. Nie dzwonił. Nie materializował się w żadnej postaci, ilekroć Lazare - pomiędzy kompulsywnymi próbami zajęcia sobie uwagi czymkolwiek innym - nie wypatrywałby jego imienia na ekranie własnego telefonu, albo sylwetki gdzieś w sąsiedztwie, w ulubionych kawiarniach i księgarniach, które blondyn odwiedzał zbyt często, samotnie i z nudów. Tak było lepiej, próbował sobie wmawiać, i za każdym razem ponosił sromotną klęskę. Teraz, gdy nadal wydawało mu się, że wciąż czuje na ustach smak kahk nadirowych warg, wspomnienia o Al Khansie stały się nagle jedynym, o czym był w stanie myśleć.

Aż w końcu - bezmyślnie, niepowstrzymanie - stracił cierpliwość do własnej tęsknoty i zadzwonił po taksówkę.

To, że jego kierowca okazał się mieć podobny odcień skóry co Nadir, i tak samo dźwięczną zdolność do wymawiania ostrych spółgłosek, było albo zupełnym przypadkiem, albo prawdziwym cudem, zależy z jakiej strony by spojrzeć. To, że zapytany - o wiele bardziej wiarygodny niż Google, przy każdej próbie podające Lazare zupełnie inną informację - gdzie o tej porze nocy i roku można by znaleźć w mieście kształtne, obsypane cukrem pudrem słodkości, musiało być z jego strony aktem litości i troski. Wioząc Moreau pod właściwy adres, nie włączył nawet licznika kilometrów.

Potem droga była prosta, przez Lazare dyktowana taksówkarzowi z pamięci, z okazjonalnym zająknięciem i pomyłką. Nie był nawet pewien, do jasnej cholery, czy w ogóle udają się w odpowiednią stronę - przecież Nadir mógł już dawno się przenieść, znając jego tendencję do dezercji i wszelkich eskapad - i Lazare fatygowałby się na drugi koniec Toronto bez najmniejszego sensu. Ale akcja zawsze była lepsza niż bezruch. Bezruch doprowadzał Lazare do najgorszej formy szaleństwa.

Gdy w końcu dotarli na miejsce, zimny deszcz był tak gęsty, że przedzierać się przezeń należało jak przez teatralną kutynę. Kierowca radził Lazare, żeby ten przeczekał - żaden problem, przecież zmoknie!, ale blondyn nie miał już siły słuchać. Zanim dotarł pod odpowiednie drzwi, czułby się tak, jakby ktoś go rozcieńczył - rozmył chłostą ulewy, wypłukał z koloru. Ale pudełko słodyczy okutane w dwie warstwy pergaminu i żałosną powłokę plastikowej torebki trzymał dzielnie pod pazuchą, do ciała dociskane tą dłonią, którą nadal spowijał bandaż.

Nie powinien był przychodzić. Nie o tej porze, i nie bez zapowiedzi, a najlepiej wcale. Ale Nadir zawsze był dla niego jak narkotyk, jak klątwa i jak światło latarni morskiej jednocześnie. Czasem myślał, że będzie do bruneta wracał nawet i po własnej śmierci.

Zawahał się, zanim zapukał. Czuł krople deszczu spływające pod jego ubraniem rynienkami lędźwi, aż do szczytu pośladków. Drżał; może z zimna, a może z napięcia nawyku. Prawie śmiać mu się chciało na myśl, że otworzyć mu może ktoś zupełnie obcy.
Zamek w drzwiach kliknął cicho, ale w uszach Lazare dźwięk rozległ się jakby eksplozja, grzmot błyskawicy albo huk opadającej gilotyny. Zamrugał, przeganiając z powiek mgiełkę deszczu. Oczy uniósł ku otwierającym się drzwiom nieśmiało i z emocją obcą mu w ostatnich miesiącach jeszcze bardziej niż tradycje Ramadanu.

Spojrzał na Nadira z nadzieją.


nadir al khansa
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce
30 y/o
For good luck!
190 cm
łyżwiarz figurowy, wieczny uciekinier
Awatar użytkownika
most days I am a museum of things I want to forget
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracji
czas narracji
postać
autor

you are killing me and keeping me from dying

Konstelacja chaosu ginęła w cieniu rzucanym przez hebanową szafeczkę nocną, znajdującą się po prawej stronie łóżka, a raczej niedbale porzuconego materaca na drewnianych paletach otrzymanych w pobliskim sklepiku, których pomimo zarobionych pieniędzy nigdy już nie wymienił na nic porządniejszego. Kryjące się pod szafką jasne gwiazdy tabletki tuż przed ich tragicznym losem, skrupulatnie odmierzały czas Nadira.
Dzień za dniem, opakowanie za opakowaniem, kolejną receptą za receptą i potwornym uczuciem, iż rozpływał się w gęstej mgle wdzierającej się do płuc, dławiąc w nim każde wołanie o pomoc.
Teraz pozostały rzucone w wir niepamięci, gdy pewnego ranka w odruchu paniki oraz frustracji trzasnął otwartym słoiczkiem o blat drewnianej szafki, nie fatygując się następnie o ich dokładne wyzbieranie. N i e  p o t r z e b o w a ł i c h; powtarzane jak mantra tamtego dnia wyrywało go jakby z tego okropnego letargu. Teraz dzień z nocą powoli zaczęły coraz bardziej zacierać swe granice w życiu Al Khansy, a jedynym stałym punktem stały się treningi lub jak kto woli; uporczywe telefony od trenera na godzinę przed spotkaniem. Wszak w końcu nauczył się jak obcować ze swoim niesfornym uczniem, który po kwiecistej wiązance puszczonej w słuchawkę potrafił pędem zerwać się do względnej gotowości i stawić prawie niespóźnionym, odbierając utracone minuty w ukochanych karnych okrążeniach.
A potem nastawało wcale niewyczekiwane wolne, gdy nic nie wyrywało go siłą z tragedii ze splątanych nici prowadzących go do przeszłości... teraźniejszości? Do krwistego strumyku plamiącego blade wnętrze dłoni tego jednego umiłowanego cholernego nieszczęsnego mężczyzny; czyżby wrytego w jego duszę kpiącym z niego fatum? Spoglądając wyczerpanym spojrzeniem na ekran wygaszonej komórki nie odnajdywał odpowiedzi na żadne z dręczących go pytań. D l a c z e g o?
Nadir niewiele sypiał, a po odstawieniu leków umocnił się w tym jeszcze bardziej od ostatniego spotkania zdawał się połowę nocy kotłować we własnej pościeli niczym topielec, ginący w falach własnych myśli wybrzmiewających ciągle i ciągle tym jednym imieniem. Laz - mocno zaakcentowanym początkiem każdej myśli oraz wypowiedzianym jak desperackie wtłoczenie powietrza do płuc - are. Po powrocie wszystko miało wyglądać inaczej; tymi pustymi słowami karmił się w drodze powrotnej, mknąc załadowanym po brzegi wiekowym samochodem.
Bez dyskusji. Dla mnie. Szumem nadal panoszyło się w umyśle bruneta, gdy mimowolnie odtwarzał w nim ten wieczór raz za razem; znowu, znowu, znowu, znowu..... Dla niego teraz z własnych czterech kątów tworzył więzienie, które poza ucieczką najwyraźniej jako jedyne mogło uchronić go od popełnienia kolejnej głupoty.
Kiedyś - a teraz budzące się przy sprzyjających do tego okazjach i czasie - mieszkanie łyżwiarza tętniło życiem i stało się żywym muzeum z gablotami trzymającymi wspomnienia. Lampion zawieszony nad parapetem zostawił chłopak spotkany w chińskiej dzielnicy podczas świętowania Księżycowego Nowego Roku, na którym Nadir znalazł się w pełni nieintencjonalnie. Doniczkę (oraz dawno już zaschnięty kwiat) pozostawiła po sobie dziewczyna, która prawie potrąciła go pewnego razu skuterem. Porozrzucane wymyślne bardziej lub mniej instrumenty nie należały od zawsze do niego, a wygrywane niegdyś melodie w pamięci stawały się coraz cichsze. Gdy w końcu przeszło się przez masę mniej lub bardziej ważnych pamiątek, docierało się do tej jednej malutkiej półki z paroma rzeczami zagubionymi przez właściciela zapewne lata temu. Spoglądanie tam - na fanty spoczywające tuż za słownikiem angielsko-francuskim i tomikiem poezji w tymże języku - niekiedy bolało najmocniej, lecz nigdy nie znalazł w sobie na tyle siły, by sprzątnąć te w s p o m n i e n i a ze swojego życia. Teraz leżąc na prawie przykrótkiej dla niego kanapie, ledwo we wspomnieniach odszukiwał to ciepło tłumnie zbierających się gości. Wszelkich bliskich łączących go krwią (lub nie) nieprzesiadujących do porannych godzin, gdy słowa same układały się w historie i nostalgią trzymały go w ciepłych objęciach rodzinnych stron, by pozostał po tym zapach bakhoor unoszący się po całym pomieszczeniu wprost z babcinej kadzielnicy.
I to wszystko było dowodem, że niegdyś istniał; bez ciężkości ogarniającej każdy skrawek cholernego ciała i wzbierającym się w nim oceanie duszonych łez.
Żył; do pędzącego rytmu uderzeń serca.
Żył,
 żył,
   żył,
     żył!
Bum-bum; w układających się dźwiękach na tej pięciolinii pojawił się nieoczekiwany incydent, rozrywając rytmiczną melodię na strzępy. Wtrącenie układające się w zupełnie inną pieśń i unoszące się do niego z oddali. Uniósł powoli powieki, wsłuchując się jeszcze przez moment w bezruchu w stukanie w drzwi. Nie potrafił wszak w pamięci odszukać informacji czy dzisiaj powinien się kogokolwiek spodziewać, więc nieśpiesznie poderwał się z miejsca i pchany jedynie przez ciekawość, pokonał powoli dzielący go dystans od niezapowiedzianego gościa.
Uchylił niepewnie drzwi wejściowe, by za chwilę prawie zachłysnąć się powietrzem. Z rozchylonymi w zdziwieniu ustami, niespokojnie wędrował spojrzeniem po jasnowłosym mężczyźnie. I głupio serce zapragnęło przez to coś błyszczące w jego jasnych oczach, pochwycić go prędko w ramiona aż on sam stałby się mokry od deszczu, do zimna przenikającego do samej duszy. Nadir zdusił w sobie to tuż po prawie dostrzegalnym drgnięciu ciała. D l a c z e g o? Jego głośne westchnięcie przerwało symfonię ich oddechów, choć jeszcze przez chwilę słowa skrywały się głęboko w nim. Tańczyły palącymi krokami po języku Nadira, jakby rwąc się do ucieczki... lecz co właściwie powinien powiedzieć do widma swojej przeszłości i teraźniejszości?
- Jesteś przemoczony - Troska w głosie Al Khansy przemknęła delikatnie między wypowiadanymi spokojnie sylabami. Pchnął drzwi, by otworzyć je na całą szerokość i z niemym zaproszeniem wycofał się do środka na kilka kroków. Kątem oka obserwował jak Lazare przekracza próg, by samemu ze wbudowanej w ścianę z szafy wyciągnąć czysty ręcznik. Zacisnął szczupłe palce na miękkim materiale, bez zawahania się wyciągając go ku Moreau. Ostatecznie przegrywając z samym sobą, powiedział tylko cicho; - Niczego już nie rozumiem...

lazare moreau
33 y/o
For good luck!
186 cm
łyżwiarz figurowy wygnany po aferze dopingowej
Awatar użytkownika
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
typ narracji
czas narracji
postać
autor

Nadir niewiele sypiał -

było pierwszym, co - niezaskakująco, ale jednocześnie i nieoczekiwanie - przeszło Lazare przez myśl gdy zdążył już objąć Al Khansę spojrzeniem, przepuściwszy każdy kontur jego zbyt smukłej sylwetki przez pryzmat rozszerzonych tęsknotą źrenic. Niedobór godzin spędzonych w ramionach Morfeusza jawił się na twarzy Nadira akwarelą sińców rozlanych pod linią dolnej powieki i jedną czy dwiema nowymi zmarszczkami - ledwie widocznymi liniami subtelnymi jak żyłki w najwyższej jakości marmurze; spinał mu mięśnie ramion - pięknych, mocnych, ale obciążonych permanentnym rodzajem wycieńczenia; spowalniał kroki - ku drzwiom powzięte na fali ciekawości, a jednak jakby mozolne. Jakby do progu - na spotkanie z Lazare, jego nadejścia może nie oczekując, ale być może przeczuwając je gdzieś w kościach - przedzierał się nie przez jawę, lecz przez sen.
Nadir był zmęczony.
Obydwaj byli zmęczeni, i Lazare coraz trudniej przychodziło jednoznacznie stwierdzić czy to za sprawą wzajemnej za sobą tęsknoty, czy raczej nabytej na nowo świadomości, że ich wspólna historia nie skończyła się jeszcze, odreanimowana niedawno nieplanowanym zderzeniem ich światów na niepozornej tafli komercjalnego lodowiska.
Ale czy Moreau od dziecka nie uczono by zmęczenie zwyczajnie ignorować? By nie słuchać wyczerpanego ciała, by kneblować zdrowy rozsądek i wciąż, wciąż, wciąż na nowo przekraczać limity własnej wytrzymałości?

(Może właśnie dlatego wracali do siebie tak obsesyjnie; szaleńczo, jak człowiek co wbrew wszystkiemu cyklicznie sięga po ten sam zabójczy nałóg?)

Głębokie westchnienie opuszczające ciało Nadira przez rozchylone zaskoczeniem wargi rozniosło się w umyśle Lazare jak echo nuklearnej eksplozji. Drgnął w tej samej chwili, jakimś przedziwnym ostatkiem silnej woli wzbraniając się przed impulsem, by znaleźć się (jeszcze) bliżej, by wciągnąć w płuca ten sam tlen, który jeszcze chwilę temu kotłował się w ciele Al Khansy. Gdyby Lazare miał narzędzia, by to targające nim od lat pragnienie ubrać jakoś w słowa, rzekłby pewnie, że ponad wszystko chciałby zatrzeć wszelkie dzielące ich granice. Nie tyle stać się Nadirem, co złączyć z nim w jedność w nierozerwalnej fuzji żeby już nigdy nie musieć go tracić; i na niego czekać; i podejmować tych wszystkich decyzji, które teraz były dla niego codziennością.

(Czy wrócić? Czy odejść? Czy poświęcić wszystko, na co w pocie czoła pracował przez całe lata, a co relacja z Nadirem stawiałaby pod surowym znakiem zapytania?)

Patrzył. Na hebanowy splot kosmyków opadających na męską skroń i czoło. Na bose stopy - ostry kontrast nagiej skóry w spotkaniu z chłodem posadzki. Na ruch ręki, gdy Nadir posilił się wreszcie na więcej niż tylko płochliwe drgnienie, i wszystko zaczęło dziać się jakby w przyspieszonym tempie. Drzwi. Skrzypnięcie szafki. Nieznośna miękkość frotte dzieląca dłoń od dłoni, gdy Moreau przejął od Nadira świeżutki ręcznik, nie pozwalając ich palcom ani spotkać się, ani spleść na dłużej.

- To nic - wyrwało mu się. Trochę, jakby sam sobie dodawał otuchy - w obliczu deszczu, może, albo w obliczu przerażającego przypuszczenia, że Al Khansa mógł wcale go tu nie chcieć, nie teraz i nie nigdy. Nagły przestrach, że może Lazare zwyczajnie się wprasza - przez próg przenosząc nie tylko krople deszczu i chronione za pazuchą słodycze, ale i cały ten p i e r d o l o n y b u r d e l, który nosił w sobie na co dzień. Jakby Nadirowi potrzeba było w życiu więcej chaosu.

Ukorzył się.
Pochylił głowę, żeby - wyjątkowo nieporadnie jak na kogoś, kto za grację i harmonię ruchów zgarniał kiedyś przecież literalne medale - przetrzeć włosy i kark, i dopiero potem zajął się rozpinaniem kurtki, ni to unikając wzroku bruneta, ni to pragnąc czuć go na sobie jak najbardziej się dało - Nie musisz niczego rozumieć - rzucił, jakby przypadkiem, jakby wcale nie było to ważne, gdzieś pomiędzy zgrzytnięciem suwaka i odstawieniem na bok zsuniętych ze stóp butów.
Nawet skarpetki miał mokre.

- Przyniosłem ci kahk -  było kolejnym, co przyszło mu do głowy. Nie musimy porozmawiać, albo jestem tutaj, bo nie mogę przestać o tobie myśleć, i nie wiem co robić - Wiem, że to poza sezonem. Ale sprzedawca zarzekał się, że lepszych nie znajdę w całym mieście. Nie wyglądają na czerstwe, ale musiałbyś spróbować... - Obolałą nawet dłonią naznaczoną bielą mniejszego, ale wciąż koniecznego opatrunku, wyciągnął ku Nadirowi paczuszkę słodyczy - Jesteś zajęty? Mogę pójść, jeśli wolisz, żebym poszedł.

nadir al khansa
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce
30 y/o
For good luck!
190 cm
łyżwiarz figurowy, wieczny uciekinier
Awatar użytkownika
most days I am a museum of things I want to forget
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
typ narracji
czas narracji
postać
autor

Czyż nie był piękną zjawą?
Nieposkromioną tęsknotą mamiącą jego obolałe z szaleństwa serce, gdy przybrał postać Lazare stojącego w progu? Uwierz; szeptało mu coś trzepoczącego pod rzędem żeber, lecz otumaniony w s z y s t k i m rozum próbował racjonalizować każdy element tego spotkania. Czyż nie istniał cień szansy, iż za kilkanaście godzin wybudzi się z tego wszystkiego, gdyż jego spętany chorobą umysł kolejny raz spłata mu figla? Ileż to raz w kalejdoskopie wspomnień z trudem doszukiwał się fałszywych obrazów wymalowanych cudzą dłonią, która następnie wsunęła mu metaforyczny pędzel w jego własną. Widział teraz i czuł boleśnie; ten błysk w bezkresnym błękicie przeklętych oczu, kropelki wody jak diamenty lśniące na jasnych pasmach pozostających w nieładzie, kontur obojczyków niebezpiecznie zarysowany pod wilgotną od deszczu koszulką, swoja obezwładniająca nadzieja i pragnienie wprawiające dłonie w delikatne drżenie, że... Fikcja czy prawda, Nadirze?
Błagam, nie wyrywajcie mnie z tych sennych urojeń...
To n i c...
n i c?

Kąciki ust wręcz same drgnęły mu w oburzeniu do wymalowania delikatnego grymasu na ustach, kiedy nie zapanował nad nimi w porę. Jakże stan Moreau mógłby kiedykolwiek nic nie znaczyć dla Al Khansy? I za śladem pierwszego mocnego uczucia poszło kolejne; złość, iż on mógł kiedykolwiek tak o nim pomyśleć i poddać wątpliwości wszelkie wypowiedziane do niego wyznania. Dopiero na końcu pozostał w Nadirze gorzki smak żalu - Lazare nigdy nie stałby się niczym, bo był wszak w s z y s t k i m. Epicentrum chaotycznie krążących myśli bruneta i wszelkich uczuć sprawiających, że czuł w pełni swe życie.
Nic, do cholery?

Wstrzymał oddech, nim blondyn sięgnął po zaoferowany mu ręcznik, jakby w obawie nad popełnieniem jakiegokolwiek błędu. Czy jakby zadrżał mocniej, p r z y p a d k o w o wysunął spomiędzy palców zbyt prędko materiał... to ich skóry musnęłyby się przez ten wystarczający do ukojenia duszy czas? Uwolnioną niebawem ręką podrapał się prędko po karku, gdyż wyciągnięta ku niemu nawet o chwilę dłużej paliła go błagalnością własnego zachowania.
- Lazare, naprawdę? - Obolałe sylaby zatańczyły mu na języku, a powieki powoli opadły na dłuższą chwilę. Potrząsł delikatnie głową, wprawiając własne włosy w jeszcze większy nieład, by ostatecznie wyrwać się z letargu.

- Co... khak? - Zamrugał z niedowierzaniem, wsłuchując się w opowieść mężczyzny o jego niebywałej wyprawie po Toronto oraz niestrudzonych poszukiwaniach wraz z taksówkarzem. Nawet jego własna matka nie przygotowywała jeszcze khak do sprzedaży, bo to nie ten c z a s. I dlatego coś w Nadirze pękło, pozostawiło rysę na przybranej zachowawczej postawie. Zalała go momentalnie fala przyjemnie łaskoczącego ciepła - bo, na Allaha, Lazare odnalazł dla niego w tym przeklętym mieście dalekim od egipskiego domu - gdy spoglądał na opakowanie słodkości, chronionych tak dzielnie przed deszczem pod kurtką. - Przyjechałeś tu... by dać mi khak? - Zachłannym byłoby w to pragnąć w to uwierzyć, nieprawdaż? Żaden z potencjalnych innych scenariuszy nie wydawał się za to bardziej logicznym.
- Zostań... proszę - Załamał mu się głos w połowie wypowiadanego zdania, bo prawie ze świstem wypuścił powietrze z płuc, kiedy spojrzenie utkwiło się w końcu w bandażu znajdującym się na dłoni Lazare. Och... Przez moment wstrząsnęła nim myśl, iż ponownie umknie z jego życia przed nim jak tamtej nieszczęsnej nocy. Nadal męczyły go myśli; czy miał mu ten wypadek za złe?
- Ale... nie tak, dostaniesz zapalenia płuc. Wybierz sobie coś z szafy do przebrania... nic nie zmieniałem, chyba trafisz?- Wskazał głową w kierunku własnej sypialni, nie dając sobie nawet chwili na podważenie w umyśle własnej propozycji. Układ pomieszczania pozostał ten sam, a ściany nadal pozostawały obwieszone w przepychu godnym zbieracza-nomady; instrumenty, plakaty i wykonane przez niego malunki węglem... od abstrakcyjnych tworów po mniej lub bardziej kształtne portrety malowane przy zazwyczaj nietrzeźwym umyśle. Czy on dojrzałby tam siebie? P a m i ę t a s z? - Przygotuję nam sahlab, rozgrzejesz się - Dodane następnie pośpiesznie dla bezpiecznej zmiany tematu i dania sobie przestrzeni na wycofanie się z korytarza. I oddalenia się od wspomnianej wcześniej sypialni!

lazare moreau
33 y/o
For good luck!
186 cm
łyżwiarz figurowy wygnany po aferze dopingowej
Awatar użytkownika
I always wanted to die clean and pretty, but I'd be too busy on working days - so I am relieved that the turbulence wasn't forecasted, I couldn't have changed anyways.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkion/jego
typ narracji
czas narracji
postać
autor

Nie do wiary, jak potrafił niekiedy funkcjonować ludzki umysł - jak kapryśna bywała pamięć, jak wybiórcza uwaga, jak zachłanne myśli, wciąż i wciąż gotowe wybiegać w jednym tylko, i tym samym wciąż kierunku, wszystkie inne drogi ignorując bez najmniejszych skrupułów. Lazare nie pamiętał większości własnych występów. Za żadne skarby nie przypomniałby sobie bankietu wydanego przez jego matkę z okazji jej pięćdziesiątych urodzin. Zapytany o numer swojego konta, albo karty kredytowej, musiałby się oczywiście posiłkować zapisanym gdzieś w jednym z jego dzienników rządkiem cyfr - gdyby w pierwszej kolejności w ogóle przypomniał sobie, w którym to notatniku ów sekretne kody zapisał.
Ale rozkład nadirowego mieszkania?

Co z tego, że nieodwiedzanego od zbyt dawna, i we wszelkich świadomych wspomnieniach Moreau zawsze jakby osnutego lekką mgłą, i spowitego ciepłym, gęstym cieniem.
Rozkład nadirowego mieszkania pamiętał lepiej niż wszystkie wydarzenia z ostatniego roku. Pamiętał tak, jak się w dzieciństwie pamięta drogę do domu. Jakby na zawsze wyryty na wewnętrznych stronach powiek, potrafił odtworzyć go i po latach, nie musząc się nawet jakoś szczególnie nad tym wysilać. Dążąc do sypialni, trzeba było skręcić w lewo. Żeby odnaleźć salon - pójść na wprost, przekroczywszy niski i szeroki próg. We framudze, po prawej, znaleźć można było dwa wąskie wgłębienia - nikt nie wiedział skąd się wzięły, obecne tu od zawsze, ale ilekroć nadarzyła się okazja, Lazare lubił musnąć je opuszkami palców zanim wszedłby głębiej w pełną suwenirów i nostalgii gardziel mieszkania. Była jeszcze łazienka ze spękaną szachownicą kafelków podłogowych; kran, który nocą zdawał się czasem dławić nieprzełkniętą wodą. Kuchnia z ogromem szuflad i szufladek, z kolekcją przypadkowych kubków i niedobranych do siebie nawzajem łyżek; pachnąca - zawsze - feerią przypraw, z których nazwać Lazare potrafił może trzy albo cztery, i to wyłącznie wówczas, gdy bardzo się postarał.
Nadir miał, oczywiście, rację: choć zawartość jego eklektycznej kolekcji wciąż się rozrastała, jej charakter od lat pozostał ten sam: sentymentalny, poetycki, trochę przytłaczający nadmiarem kryjących się w nim emocji.
- Trafię - zapewnił, zbyt szybko by udało mu się doszczętnie stłamsić kryjącą się w jego tonie tremę. Niedorzeczne to było: że tak się, nagle, stresował - on, tak przyzwyczajony do występów przed publiką, tak nawykły do konieczności robienia na innych odpowiedniego wrażenia. Jakby miał nie trzydzieści trzy, a raptem trzynaście lat. Onieśmielony wszystkim, co jeszcze się nie stało, ale co mogło się przecież wydarzyć - Nie oszczędzaj na cynamonie - dodał jeszcze, zaskoczony, jak dokładnie pamiętał smak napoju w przeszłości przygotowanego mu przez Nadira tylko jeden czy dwa razy, jakby w przeszłym życiu.

Gdy tylko Nadir wykonał ten płynny, taktyczny unik, udając się w stronę kuchni, Lazare - pozostawiony samemu sobie w półmroku korytarza - nie bez ulgi ściągnął przemoczony podkoszulek, pozwoliwszy wilgotnej skórze pleców, piersi i ramion natychmiast pokryć się gęsią skórką. Zmiął mokry materiał w żałosny motek, z jakąś dozą nieprzemyślanej nonszalancji porzucając go w łazience. Nie zapalił nawet światła - tak dobrze potrafił, wyłącznie za sprawą samego instynktu, przewidzieć odległość od progu do umywalki. Przy każdym kroku, bose stopy klapały śmiesznie na gładzi posadzki. Nogawki spodni też miał przemoczone - aż do szczytów ud, które odrobinę przed chłostą deszczu uchroniła jego marna kurtka. Niewystarczająco.

Jakiś wewnętrzny przymus kazał mu się nie rozglądać - przynajmniej jeszcze nie teraz - i od razu skierować kroki prosto ku uchylonym drzwiom szafy, od zawsze będącej prawdziwą skarbnicą wiedzy o życiu Al Khansy. Jej wnętrze nadal pachniało tak samo - palo santo i piżmem, lawendą i proszkiem do prania. Kusiło go, żeby wśród znajomych zapachów szukać obcych - cudzych perfum, woni obcych ciał, jakichś nieznanych Lazare ludzi, w jego odbiorze w życiu Nadira nie będących gośćmi, a po prostu intruzami. Kusiło go, żeby wszystkie wiszące tu swetry, i złożone w kostkę podkoszulki przejrzeć jeden po drugim, znajdując te, których nie pamiętał. Te, które należeć mogły do innych. Ale co by wówczas zrobił?! Spalił je, rozdarł na strzępy? Czy może zignorowałby je, ból tłumiąc głosem rozsądku, akceptując tak, jak w dzieciństwie musiał czasem akceptować policzki wymierzane mu przez matkę?

Dziwne to było uczucie - ale ku jego przerażeniu bynajmniej nie nieprzyjemne - stać w sypialni Nadira w połowicznym, a potem niemal całkowitym negliżu, gdy pod wpływem dziwnego impulsu wyswobodził się też z wilgotnawych objęć spodni. Był świadom, że schudł - że w ubraniach Nadira, które kiedyś pasowałyby nań perfekcyjnie, jeśli nie okazałyby się wręcz miejscami odrobinę zbyt przyległe - może nie tyle utonie, ale z pewnością jeszcze bardziej zda sobie sprawę z mizerności własnego, nietrenowanego od miesięcy ciała.
Przebiegł dłonią wzdłuż wiszących na wieszakach ubrań: przez bawełnę, flanelę i jedwab. Zaplątał palce w gęsty splot starego swetra, który pamiętał jeszcze - zielony jak listki bluszczu - z ich dzielonej na dwóch młodości.
Kichnął - śmiesznie, bezbronnie - gdy w nozdrza połaskotał go aromat nadirowych perfum, zagubionych gdzieś wśród włókien materiału.

Zuchwałym było to, co robił - choć nie bez pozwolenia właściciela. Zuchwałym było przebrać się za Nadira w biały podkoszulek Al Khansy, i obszerny, ale nie bezkształtny, szary sweter. To, że nie fatygował się nawet aby poszukać czegokolwiek na dół - i że za chwilę stanąć miał w kuchennym progu tylko w górnych częściach garderoby, bokserkach i wełnianych skarpetkach znalezionych w szufladzie najprywatniejszej komody Al Khansy - nie było jednak aktem farsy, tylko jakiegoś kompletnego zaćmienia. Jakby zapomniał, że nie przyszedł tu po bliskość. Jakby zapomniał, że miał tu w ogóle nie przychodzić.

Miał już opuścić sypialnię, gdy nagle zdał sobie sprawę, że jest obserwowany - i że spogląda nań tuzin bystrych oczu, niby w bezruchu, a jednak jakby żywych, skierowanych nań z pergaminu i tektury rysunków Nadira. Jeśli dostrzegł samego siebie, to zarejestrował to wyłącznie podświadomie, zbyt skupiony na innych portretach.

Nie znał żadnej z przedstawionych na nich osób.
Dlaczego - do cholery! - nie znał żadnej z przedstawionych na nich osób?!

I właśnie wtedy do niego dotarło: nie chciał się nim dzielić. Z nikim, i nigdy więcej. Nie chciał musieć dzielić się Nadirem z nikim innym. Choć te decyzje oczywiście nie należały do niego. Już nie.

- Mogę coś zrobić? Jakoś Ci pomóc? - zapytał (naiwnie, głupio), gdy wreszcie wyszedł na spotkanie Nadirowi w rejonie rozpachnionej słodyczą i mlekiem kuchni. Storczyk męski - z całą niedorzecznością tej nazwy - wrzał w niewielkim rondelku. Lazare naciągnął rękaw swetra na (p)okaleczoną dłoń. Spoglądał na bruneta spode łba, jak skarcone dziecko - Nie wiedziałem, że nadal rysujesz, Nadir.

nadir al khansa
I walk alone, not because I have to, but because I choose to
judasz
przemocy względem zwierząt i rażąco niedbałej interpunkcji; poza tym, nic co ludzkie nie jest mi obce
ODPOWIEDZ

Wróć do „⋆ W czasie”