outfit
Jej kalendarz przepełniony był okazjami do świętowania, małymi i dużymi. Oczywiste, takie jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc, zapisywała na czerwono. Mniejsze, jak osobiste upamiętniania swoich osiągnięć czy relacji, markowała na niebiesko. W normalnych warunkach nie miałaby do tego specjalnie dwóch pisaków, ale tylko w ten sposób mogła zaznaczać szansę na to, że jej ojciec zjawi się na celebracjach. Czerwona - na pewno, inaczej matka nie da mu spokoju aż do następnego roku. Niebieska - prawdopodobnie wyśle kwiaty i prezent w przeprosiny, zajmując się rodzinnym biznesem. Był dla niego wszystkim, choć czasem miała wrażenie, że nie całość tego sformułowania, a ta biznesowa część trafiała do niego bardziej.
U niej było odwrotnie.
Uwielbiała świadomość rodziny zbierającej się w ich posiadłości, ich obecność, ich ż y c i e przedzierające się przez ściany niezależnie od tego, który pokój okupowała. Uwielbiała celebrować bliskich, cieszyła się ze spontaniczności, którą oferowali. Rocznice i święta przełamywały rutynę jej wysoce uporządkowanego życia, wprowadzały coś więcej niż pobudkę o szóstej, treningi i próby od dziewiątej do siedemnastej, wciśnięte między to wartościowe (lub mniej) posiłki i pełne wyczerpania noce. Robiły to w podobny sposób jak spektakle, które z tego samego powodu stały się jej ulubionym elementem nowego życia i pracy w Toronto.
Teraz rocznice były cierniem w jej boku, o którym za wszelką cenę starała się zapomnieć.
Udawała, że nie pamięta, ile lat miałby teraz jej starszy brat. Jeszcze wczorajszego dnia tak samo udawała, że wcale nie pamięta daty jego urodzin - grudniowych, bezsensownych, w końcu są tak blisko świąt, że nie można odpowiednio ich celebrować. Po pierwszej lampce wina błysk gwiazd wymalowanych na ścianach zdobionego atrium obserwatorium, w którym się znalazła, stał się lekko przyćmiony. Po drugiej pomyślała, że w ostatnich latach przestał pijać je do obiadu, przerzucił się na mocniejszy trunek, pieprzony alkoholik.
Taniec pod gwiazdami, organizowana przez kogoś z obserwatorium gala dobroczynna, zapierał jej dech w piersiach gdy otrzymała na nie zaproszenie. Gdy musiała umieścić jego datę w miejscu zaznaczonym na czerwono, jej entuzjazm nieco przygasł, ale dystans do wydarzenia napawał ją złudnym przekonaniem, że nie wpłynie to na jej plany w żaden sposób. Teraz tkwiła, pośród tego blichtru, pośród uśmiechniętych ludzi, skrzętnie szukających z nią kontaktu wzrokowego, z trzecią lampką wina w dłoni i zerową świadomością muzyki, którą zwykle dostrzegała na przyjęciach takich jak to.
Za to z całkowicie niezaburzoną percepcją gdy kątem oka zauważyła organizatorkę wydarzenia, mknącą do niej po raz trzeci przez szerokość sali. Wiedziała, że chciała z nią porozmawiać o wkładzie, którą Santorini mogłaby wnieść w tę fundację. Wiedziała też, że w przeciwieństwie do większości, nie mówiła tego w formie wypełnienia ciszy w rozmowie, biznesowego musimy się kiedyś spotkać, a - niestety - naprawdę chciała od niej wiążących odpowiedzi. A Elena nie miała dla niej odpowiedzi, nie miała odpowiedzi nawet dla siebie w tym momencie - miała jedynie potrzebę dzierżenia kieliszka z winem jak oręża, którym miała przedrzeć się przez hordę osób uprawiających zwykle lubiany przez nią networking, który teraz wbijał szpilki w jej trzewia.
- Cholera, przepraszam - wyrwało jej się, gdy zrobiła gwałtowny odwrót szukając ucieczki przed organizatorką - i wpadając prosto na stojącą obok kobietę, niemal wylewając na nią wino. Niemal, bo nawet jej chwilowe nieokrzesanie miało jakieś granice. - Potrzebuję się schować - dodała z nutą rozbawienia, okrążając kobietę pod pretekstem nawiązanej przez nich rozmowy - stawiając ją przy tym pomiędzy nią, a jej nadciągającą matką.
O czym nie wiedziała.
Remy Blythe