Northex Industries, 7:43 rano, godzina skandalicznie wczesna jeśli wziąć pod uwagę to, że dzisiaj poniedziałek. A na skandalach to ja się znam możecie mi wierzyć. Ale wczorajszy sms od Meeny sugerował, że trzeba dzisiaj zwlec się z łóżka wcześniej, stawić na jakimś spotkaniu i wejść w rolę Pana prezesa już od godziny ósmej rano. Już jakiś czas temu nauczyłem się, że w pewnych przypadkach nie ma żadnego "ale", a ja lepiej na tym wyjdę stosując się do jej poleceń. Prezes spełniający rozkazy sekretarki, ciekawe stworzyliśmy sobie uniwersum, ale póki według Forbesa byłem na liście najbardziej wpływowych ludzi, a moja podobizna tam ubrana była w krawat, który wybrała mi Meena, a do tego prezentowałem się w nim zabójczo dobrze, postanowiłem nie narzekać.
Gabinet prezesa. Skórzane fotele, stalowe linie pod sufitem, ogromne biurko. Czarno białe plakaty na ścianach, surowe dodatki jak z gabinetu tortur w połyskującej stali i jeden ogromny kwiatek, który Meena ukradła chyba z ogrodu botanicznego. A może był sztuczny? Nie wiem, nigdy go nie podlewałem. Widok z 32. piętra jak z katalogu dla ludzi, którzy mają wszystko — oprócz planu na życie. Witam w moim świecie.
Galen był już w garniturze, nie tym luzackim, w którym przychodził i nonszalancko spacerował po biurze, w tym służbowym, tym, który wybrała Menna, w tym, w którym chodził na spotkania, zwalniał ludzi i robił te najgorsze rzeczy. Jego pojawienie się tutaj, tak ubranego było jak zwiastun apokalipsy, jakby właśnie jeden z jej jeźdźców pojawił się w tym surowym budynku. Tylko zamiast na koniu, to on przyjechał tu swoim ciemnym Porsche (ciemnym jak jego podejście do maili), sportowym, drapieżnym i pięknym — jak jego spojrzenie w windzie o 8 rano, kiedy jeszcze nie zdążył zepsuć dnia Meenie. Wszyscy spoglądali w jego kierunku z jakimś takim napięciem, a on zastanawiał się tylko, jak nazywa się ten facet, który na spotkaniach jest zawsze hej do przodu. Gomez? Nie. Gomez to ta psychoterapeutka.
Otworzył drzwi do gabinetu, nonszalancko rzucając klucze na stół, jakby właśnie wrócił z weekendowego wyjazdu do Toskanii, a nie z parkingu piętro niżej. Zdjął marynarkę, zawiesił ją na krześle i westchnął teatralnie. Ósma rano, a on tu jest, do tego ubrany w ten garnitur, który go uwiera, mentalnie, ale jednak. Należy mu się jakaś nagroda. Może ten masaż? Albo może chociaż Candy wróci się na kilka minut. Dziewczyna mimo złego gustu do perfum znała się na kilku innych rzeczach, zawsze można sobie zatkać nos, czy coś. Worek, na głowę i za ojczyznę, jak to mówią.
— Czy Candy pachniała jak jej imię, czy jednak bliżej było do rozlanej waty cukrowej z upalnego lunaparku przy molo? — spytał, nie patrząc nawet, czy Meena już tu jest. Wiedział, że jest. Był wpatrzony w ekran telefonu, ale trwało to chwilę, ostatni mail, ostatnie zerknięcie na pocztę. Doszedł już do takiej wprawy, że pisał te mejle prowadząc swego porszaka, ale przecież się nie przyzna, bo raz kazałaby mu to robić w trasie, a tak zawsze miał wymówkę - nie mogę, prowadzę, a dwa urwałaby mu łeb, bo sama jeździła jak staruszka, Galen miał raz przyjemność takiej podwózki, a może nawet nie raz, ale ten jeden raz zapamiętał.
Podniósł wzrok dopiero po chwili. Meena — perfekcyjna jak zwykle. Poukładana, opanowana, z wyrazem twarzy sugerującym, że właśnie przelicza w głowie ilość papierkowej roboty, jaką wywołało jego ostatnie „niezamierzone” spotkanie z prasą.
— I... — dodał, przeciągając słowo z wyraźnym uśmiechem pod nosem — co miała na sobie? Bo jeśli znowu lateks, będę musiał wezwać PR. Albo psychiatrię. Tą Gomez, do której mnie zapisałaś na 18.
Podszedł do ekspresu, nalał sobie kawy i przez chwilę nie mówił nic. To była ta rzadko spotykana cisza, kiedy Galen naprawdę myślał. A przynajmniej próbował skupić się na czymś innym niż to, co będzie robił, gdy ten dzień się wreszcie skończy. Tak, od jakiegoś czasu wychodzenie z biura było jego ulubioną częścią dnia, chociaż... Trzeba przyznać, że odkąd pracowała tu Meena to przychodził tu z większym entuzjazmem, znała się na rzeczy o wiele lepiej niż poprzednia sekretarka. Dużo mniej też płakała i nie nachodziła go później w mieszkaniu prosząc, żeby jej nie zostawiał. Ideał.
— Wiesz — odezwał się z nutą zaskakującej szczerości siadając na swoim fotelu prezesa — czasem się zastanawiam, co by tu zostało, gdybyś przestała odbierać moje wiadomości. — Uniósł brwi. — Poza pożarem, oczywiście. I paradą dziewczyn, które szukają Galena Wyatta? W poniedziałki kolejka mogłaby ustawiać się już od windy — zerknał teatralnie w kierunku drzwi. Wziął łyk kawy, skrzywił się jak zawsze, po czym odstawił filiżankę — jak zawsze — w złe miejsce, pewnie na jakieś ważne papiery, które miał zabrać na zebranie. Na szczęście Meena pewnie miała ksero w swojej teczce, jak zawsze ratowała sytuację.
— No dobrze, zaraz zacznie się burza mejli i zebrań. Ale zanim... — pochylił się nieco, opierając dłonie o blat — czy mogę liczyć, że dziś nikt nie będzie płakał? Ani ja, ani Candy, ani ty, ani Chris? Bo to by był rekord — spojrzał na nią sponad papierów, bo właśnie rozmazał filiżanką kawę na jakiś dokumentach — to dzisiaj jest to spotkanie z inwestorami zza granicy? — chwycił te poplamione kawą kartki. Zaczął je przeglądać, jakby się na tym znał. Prawda była taka, że się znał, po prostu nie zawsze się do tego przykładał, czasem wolał udawać, że się nie zna, im mniej wiesz tym lepiej śpisz, podobno.
Meena Evans