Przez pierwsze dwie godziny lekcyjne szło jej całkiem nieźle, w czasie krótkich przerw szerokim łukiem omijała sale, w których Valentine miała swoje lekcje, a w czasie tej dłuższej znalazła się na terenie znanym tylko najdzielniejszym odludkom: między szatnią a zapleczem biblioteki. Tam było chłodno. Cicho. Pachniało kurzem i rozpaczą maturzystów sprzed lat. Było po prostu idealnie. Taktycznie wybrała takie miejsce, do którego zaglądają tylko osoby naprawdę zdesperowane. Albo szukające nielegalnych partii szachów.
Siedziała w kucki, jak ninja w czasie lunchu, nad swoją kanapką kupioną w szkolnej stołówce. I wtedy usłyszała kroki. Oderwała plecy od ściany, wychylając się zza rogu z nadzieją, że to może nie Iris. Oczywiście, że to musiała być Iris. W panice naciągnęła kaptur bluzy na głowę, jednocześnie, próbując się zakryć rękami, nogami i własnym cieniem. Niestety, nie była ośmiornicą.
Cholera, przecież szatnia miała być jej sanktuarium przed skrywanym głęboko uczuciem. Kryptą dla przestraszonej duszy. Miejscem, gdzie zapach przepoconych trampek tak intensywnie atakował nozdrza, że mógłby sam z siebie uzyskać osobowość prawną i startować w wyborach na przewodniczącego szkoły. Teddy nie była gotowa na Iris Valentine przed dziesiątą rano. A już na pewno nie była gotowa na nią, kiedy tak stanęła naprzeciwko ze skrzyżowanymi rękami na piersiach i przenikliwym spojrzeniem.
— Och, cześć Iris — mruknęła Darling, udając, że szuka czegoś w plecaku. — Zaraz muszę spadać na matmę — skłamała. Wcale nie, bo pani Smith rozchorowała się i wszystkie zajęcia z jej udziałem zostały rano odwołane.
Iris Valentine